Gdybyśmy zapytali kibiców, jaki moment przed igrzyskami wywoływał w nas największe nerwy i zmartwienia, to część na pewno wspomniałaby eliminacje rzutu młotem. I nie bez powodu. Na szczęście jednak największa możliwa ze strat tym razem się nie przydarzyła, mimo że ponownie było blisko.
Paweł Fajdek, bo o nim mowa, jest tym, który na igrzyskach przysparza nam największej ilości nerwów w lekkoatletycznych eliminacjach. W Londynie, jako młody chłopak, spalił się (i przy okazji swoje próby) i do finału nie wszedł. W Rio, już jako wielki mistrz, całkowicie się zablokował i mimo że trafiał w promień, to młot leciał bardzo blisko.
W Tokio zaczął od rzutu poniżej 75 metrów, co od razu przypomniało nam Brazylię. W drugim podejściu zrobił w zasadzie Londyn, bo tak się spalił, że wyrzucił młot w połowie próby, jak gdyby całkowicie przerażony. Demony wróciły – sam zresztą to potem powiedział. Nogi zablokowane, organizm nie chce funkcjonować tak jak zawsze w kole, kibice niemalże pogodzeni z tym, że rok 2012 i 2016 za moment się powtórzą. Przez głowę chodziły myśli, że czterokrotny mistrz świata, rekordzista Polski, nigdy nie wejdzie nawet do finału igrzysk.
Był jeszcze trzeci rzut. Fajdek do koła wszedł i rzut absolutnie nie był dobry. W zasadzie pod każdym względem, również technicznym. Jednak jakimś cudem, siłą fizyczną i może mimo wszystko siłą woli, pchnął ten młot nieco dalej. Przekroczył 76 metrów – brak finałowego minimum (77,50), jednak nie wszyscy to minimum wypełniają. Musiał więc czekać. W międzyczasie do koła wyszedł pozbawiony układu nerwowego Wojciech Nowicki i zapewnił sobie awans w pierwszej próbie.
Ostatecznie Fajdek również w finale się znalazł (a odpadł m.in. Bence Halasz, uznawany do niedawna za kandydata do medalu). Trauma odgoniona? To się dopiero okaże, jednak ta klątwa eliminacji na pewno musiała zelżeć. A dobry rzut na start konkursu finałowego pewnie otworzyłby głowę Fajdka, a co za tym idzie – jego fizyczne możliwości. Mamy dwóch kandydatów do medali – jeden jest pewny i poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a drugi może mieć przeróżne problemy, jednak w tym jednym, jedynym rzucie może „huknąć” dalej niż ktokolwiek inny w konkursie. Dobrze by było, gdyby konkurs poszedł po myśli i jednego, i drugiego.
Niespodziewane (i pozytywne!) nerwy zafundował nam też Tadeusz Michalik. Polski zapaśnik gładko przeszedł przez 1/8 finału, by w walce o strefę medalową powalczyć z bardzo mocnym Amerykanin, którego po 6 minutach zaciętej walki pokonał 4-3. Niespodzianka – i to naprawdę spora. W półfinale Polak przegrał z absolutnym faworytem do złota, Musą Jewłojewem i jutro powalczy o brązowy medal. Oby z sukcesami, bo historia tego medalu byłaby fantastyczna.
Kajakarki i kanadyjkarze niemal w komplecie (z wyłączeniem Heleny Wiśniewskiej, dla której K1 200 nie jest optymalną konkurencją) awansowali do półfinałów, które już jutro, a Marta Walczykiewicz przypomniała nam, jak nerwowa potrafi być to dyscyplina, przegrywając z Dorą Lucz o tysięczne sekundy. Na szczęście bez konsekwencji. Oby finale te tysięczne odwróciły się w naszą stronę.
Wtorek to będzie bardzo ważny dzień dla Polaków. Dwa kajakarskie finały, na które liczymy (K1 200 i K1 500), Anita Włodarczyk i Malwina Kopron z szansami na medal w finale rzutu młotem, Tadeusz Michalik w walce o brązowy medal igrzysk, ćwierćfinał siatkarzy (kolejna klątwa!) i wiele innych rzeczy. Musi być dobrze, musi być minimum jeden medal i najlepiej wygrana siatkarzy – inaczej dzień będzie stracony.
Poniedziałek był dla nas przykładem, że każdą blokadę psychologiczną (nawet największą, Szymon Ziółkowski mówi, że o głowie Fajdka można pisać prace doktorskie) można zerwać. Jutro kilka kolejnych, przede wszystkim te medalowe, kiedy ciągle przechodzą przez głowę myśli, że „się nie da”. Da się i czas to wykorzystać.
Tekst powstał przy współpracy z Samsung Polska.