„A może złoto już tutaj? Nie, nie przesadzajmy z marzeniami” – powiedział o Dawidzie Tomali Robert Korzeniowski w trakcie transmisji chodu na 50 kilometrów. Dwie godziny później polski chodziarz został mistrzem olimpijskim – jedynym w polskim chodzie poza Korzeniowskim. Tomala i Maria Andrejczyk to najlepsze przykłady, że igrzyska działają cuda. Choć oba te przypadki są nieco inne.
Sapporo kojarzyło nam się do tej pory z zimą – historycznym (i sensacyjnym, co w tej historii istotne) złotem olimpijskim Wojciecha Fortuny, mistrzostwem świata Adama Małysza czy corocznymi nocnymi konkursami Pucharu Świata w skokach narciarskich. Teraz? Może nam się zacząć kojarzyć z chodem sportowym.
Chód na 50 kilometrów po raz ostatni pojawił się na igrzyskach i Dawid Tomala wziął go w swoje ręce. Był to jego… trzeci w karierze start na tym dystansie. Pierwszego nie ukończył, w drugim zdobył minimum olimpijskie, a w trzecim został złotym medalistą igrzysk. Całkiem szybki progres, prawda?
Tak szybki jak atak Tomali około trzydziestego kilometra. Jak sam powiedział – tempo… zaczęło go nieco nudzić, więc poszedł, a dopiero potem zobaczył, że nikt nie zdecydował się iść za nim. I tak sobie doszedł, po złoto olimpijskie, niezagrożony przez nikogo. A na mecie nawet nie wiedział, co ma o tym myśleć. Gdy Artur Brzozowski (drugi z naszych) wszedł na metę, panowie wyrazili swoje zdziwienie dość niecenzuralnie choć przyznamy, że jak najbardziej trafnie.
Sukces Tomali to swego rodzaju lekcja wiary w siebie i w swoje samopoczucie oraz umiejętności. Ktoś inny mógłby pomyśleć: „Zaraz… nikt nie atakuje to znaczy, że moment słaby i się na tym przejadę. Poczekam na faworytów.” i pewnie wielu uznałoby to za taktykę właściwą. Polak czuł się dobrze, więc zaatakował – po prostu. A faworyci zostali z tyłu. Do niespodzianek, a nawet sensacji – i to ogromnych – potrzeba właśnie takiej mentalności. I luzu, koniecznie luzu.
Maria Andrejczyk z kolei miała w swojej karierze momenty absolutnego dramatu i bezsilności. Przegrany o centymetry medal w Rio de Janeiro to jedno, potem jednak przyszła cała ława problemów zdrowotnych, która odebrała jej lata kariery, może nawet trzy. Długotrwałe kontuzje, a nawet niewielki nowotwór – tu z kolei wielu sportowców powiedziałoby: „Nie ma co, kończę z tym” i również nikt nie miałby pretensji. W jednym momencie rzucasz rekord Polski i walczysz o medale olimpijskie, a w drugim nie jesteś w stanie rzucić 50 metrów i utrzymać się na stałe w zdrowiu pozwalającym na treningi. Wracasz, ciągle wracasz, bo marzenia są silniejsze.
Andrejczyk mogłaby nie mieć medalu, gdyby igrzyska odbyły się w normalnym terminie. Dopiero w 2021 roku wróciła z wielkim hukiem, rzucając ponad 71 metrów, trzeci wynik w historii konkurencji. Oczekiwania, rzecz jasna, od razu wystrzeliły w górę. A potem przyszła kolejna kontuzja, ponownie barku rzucającego. Niecierpliwe oczekiwanie, czy i do jakiej formy uda się doprowadzić.
Udało się do naprawdę dobrej, a srebro ma tutaj niesamowitą wartość. Zresztą nie jest to jedyny taki lekkoatletyczny medal, żeby wspomnieć chociażby Pawła Fajdka czy sztafetę mieszaną z przetrzebionymi kontuzjami na początku sezonu „Aniołkami Matusińskiego”.
Polska lekkoatletyka nie spełniła na tych igrzyskach potencjału – ona wręcz nim wybuchła, a przykład Tomali jest tutaj najlepszym. Osiem krążków to już najlepszy w historii wynik (poprzedni był w… Tokio, ale nie mieliśmy aż tylu złotych medali), a jeszcze jutro czekają nas sztafety, w tym męska, która nie była rozpatrywana jako szansa, ale biorąc pod uwagę, jakiej panowie nabrali pewności siebie…
To lekcja wiary w siebie, w swoje umiejętności, ale też lekcja dla kibiców, by nie skupiać się tylko na tych, którzy „mają szansę”. Zaskoczyć może każdy, szczególnie na igrzyskach. A my mamy tych miłych momentów już tyle, że jest to nasz najlepszy wynik w XXI wieku. W dodatku to nie koniec, a szanse w ostatnich dniach jeszcze będą. Medale też, zobaczycie.
Tekst powstał we współpracy z Samsung Polska.
