Liroy: byliśmy dziećmi komuny, które wchodziły w dorosłość i popełniały błędy (ROZMOWA - część 1)

LLCFEED9.jpg

Sami nie wierzymy, ale tak - to już ćwierć wieku. Poważnie. W 1995 roku na sklepowe półki trafił Alboom Liroya, do dziś najlepiej sprzedający się rapowy krążek w historii polskiej muzyki.

Poważnie. W 1995 roku na sklepowe półki trafił Alboom Liroya, do dziś najlepiej sprzedający się rapowy krążek w historii polskiej muzyki.

  • Liroy świętuje 25. rocznicę wydania płyty okolicznościową reedycją
  • W długiej rozmowie z redaktorami newonce opowiada o swojej karierze...
  • ...a w pierwszej części o jej początkach - będzie o wyciąganiu przez ojca z dyskoteki i udawaniu pracownika z Birmingham

Dwudziestopięciolecie Scyzoryka i Alboomu sprzyja nostalgicznej podróży w przeszłość. Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z rapem?

W 1979 roku wyjechałem z rodziną na pierwsze i ostatnie wspólne wakacje. Wieczorami rodzice wychodzili, ja udawałem, że śpię, a potem od razu leciałem sprawdzić, co się dzieje na ośrodku. Wtedy po raz zobaczyłem DJ-a i ludzi, bawiących się w rytm jego muzyki. Zainteresowała mnie ta opcja i po powrocie miałem straszną szajbę na tym punkcie.

W kolejnych latach jeździłem latem do dziadków pod Kielce. Zbierała się tam ekipa z różnych stron i właściwie wspólnie dorastaliśmy. W miejscowej szkole odbywały się imprezy, które prowadził DJ z Warszawy. Zjeżdżały się okoliczne wsie i miasteczka. Zawsze był full. Podglądałem tego DJ-a, jak miesza. I stwierdziłem, że chciałbym robić to samo co on. W ‘82 roku byłem już starszym chłopakiem, zdarzało mi się grać w szkołach podstawowych. Puszczałem numery inne niż wszyscy, bo wychowałem się na Motown, jazzie, rock’n’rollu. Miałem to szczęście, że na moim osiedlu był klub Pod Krechą i tam grano czarne klimaty. Kumple jeździli do Warszawy i kupowali płyty. Sam wtedy grałem z kaseciaków i szpuli. Zacząłem więc go nagabywać, że poprowadzę zabawę. Nie chciał się zgodzić, ale moi kuzynowie obstawiali bramkę i wymogli to na nim. Przy okazji poprzegrywałem od niego kasety. Traf chciał, że na jednej z nich był Sugarhill Gang - Rapper's Delight. Kurwa, nie wiedziałem o co chodzi, ale podobało mi się bardziej niż cała reszta. Katowałem to wiele razy, póki nie przyszedł stary i nie wyciągnął mnie stamtąd za ucho. To był przełom.

Mówimy o epoce przedinternetowej za żelazną kurtyną. Skąd wówczas czerpałeś wiedzę o tej muzyce?

Rozmawiałem z DJ-ami. Miałem też dostęp do wielu nagrań, winyli czy kaset dzięki znajomym, których rodzice przebywali za granicą. Dostałem kota i niedługo później znałem The Message Grandmaster Flasha, DJ-a Kool Herca. Po powrocie z tamtych wakacji wiedziałem, że chcę nagrać kawałek jak Sugarhill Gang, a w tym okresie wrzucałem już swoje mixtape’y na osiedlach.

Nie było zbyt dużego dostępu do muzyki, ale coś dało się odkryć w radiu. Pamiętam premiery Public Enemy czy Beastie Boys za komuny, kiedy nocami puszczano całe płyty. Poza tym – pustynia. Hip-hop nikogo nie interesował. Przez dziwny zbieg okoliczności trafiłem w podstawówce do Radia Kielce, stałem się korespondentem Rozgłośni Harcerskiej i dostałem całą audycję. Freestyle’owałem, puszczałem muzykę i opowiadałem o mojej pasji - hip-hopie.

Szokiem było dla mnie, kiedy po paru latach pojawiła się sonda uliczna z Warszawy z pytaniem: co to jest rap? Prawidłowa odpowiedź nie padła, ale przynajmniej ktoś wreszcie się tym zajął.

A jak przedstawiała się sytuacja w twoim rodzinnym mieście?

Pod Krechą poznałem Batona – pierwszą osobę, która bombiła wagony w Kielcach. Wpadłem do kumpli, którzy powiedzieli mi: szkoda, że nie było cię ostatnio, bo pojawili się b-boye. Jak to b-boye? Skąd?! Dowiedziałem się, że siedzą w WDK-u. Wszedłem tam na kozaku z osiedlową ekipą na zasadzie: kto tutaj rapuje? Popatrzyli na mnie, jakby chcieli zapytać: co tu się odpierdala? Gość, który był tam szefem, rzucił zresztą po spotkaniu: nieważne, kto to był, ale niech więcej nie przychodzi.

Oni tańczyli do fajnego beatu, więc pierdolnąłem swój kawałek, a Baton zwariował, widząc rapera. Zawarliśmy układ, że siądę z nim do pisania, a on nauczy mnie breaka. Muszę zaznaczyć, że później był Mistrzem Europy w electric boogie. Wtedy zawiązywały się pierwsze składy. Baton dużo malował w drugiej połowie lat 80. Miał mieszkanie, które stało się spotem dla ludzi ze środowiska; b-boyów, grafficiarzy, kolejnych składów, które nie były w stanie przetrwać próby czasu. Rapem jednak nikt nie fascynował do tego stopnia co ja, dlatego w 1991 wyjechałem do Francji.

Wiele napisano o tym pokoleniu, które było u nas zapatrzone w Stany Zjednoczone i Yo! MTV Raps. Tymczasem ty ruszyłeś w innym kierunku.

Skończyłem jedną szkołę, zacząłem technikum, ale wiedziałem, że roboty nie ma tu nikt. W 1989 pojawiła się możliwość, żeby wyjechać, ale ciągle liczyłem na rap. Sekcja breakdance’owa się rozwijała, więc miałem zajawkę, że coś z tego będzie. Nadal kultywowałem DJ-ing, pod Krechą zaczęto skreczować i bawić się w turntablism, natomiast jeśli chodzi o rymowanie – byłem jak samotne dziecko w pustym sklepie. W drugiej części lat osiemdziesiątych wysłałem całą masę demówek do Polskich Nagrań – zupełnie bez odzewu. W fanzinie Non Stop dziennikarz wspominał o nowym stylu z Ameryki, ale dawał głowę, że nigdzie indziej się nie przyjmie, bo to muzyka czarnoskórych z getta. Przypomniałem mu o tym, kiedy odbierałem pierwszą platynę.

W końcu rozpadł się kolejny zespół, nie chciałem podchodzić do matury, nie było żadnych perspektyw, więc uznałem, że muszę wyjechać. W Kielcach otworzono wtedy międzynarodowe biuro podróży Panaceum. Miałem już dość - wszedłem do środka i zapytałem, dokąd najdalej jeżdżą. Pani powiedziała, że do Lyonu. Załatwiłem pieniądze na bilet i wsiadłem w autobus, nie wiedząc, gdzie jadę. Pomimo młodego wieku miałem duży staż wyjazdów zagranicznych i doświadczenie w nielegalnym handlu, ale najdalej dotarłem do Berlina Zachodniego.

Wysiadłem na dworcu w Lyonie i od razu podbił do mnie chłopak z pytaniem, czy chcę maryśkę, więc uznałem, że to świetne miejsce. Nie wiedziałem, na jakim etapie jest tamtejsza scena rapowa, a znalazłem się w jej epicentrum. Stary, wchodziłem do kiosku, a tam piętnaście magazynów o hip-hopie. Po długich perypetiach wylądowałem w hostelu pod miastem. Trafiłem do pokoju z dużym, czarnoskórym koleżką z Los Angeles, który – jak się okazało – również rymował. W ciągu kilku godzin przybył do nas jeszcze DJ z Anglii. Do tego był Gilles – najlepszy diler na południu, jak sam się przedstawiał. I w ten sposób zebrał się cały zespół.

Co było dalej?

W wyniku dziwnego zbiegu okoliczności trafiliśmy na budowę. Pracowałem tam jako Peter Marzec z Birmingham na lewych papierach. Strasznie czesała mi wtedy beret kaseta Ice-T – Power. Zwariowałem. Słuchałem jej miesiącami, dzień w dzień. Kto by pomyślał, że już cztery lata później zostanę kolegą Ice’a i ta przyjaźń przetrwa do dziś?

Na budowie wyczaił nas jeden ziomek, który stwierdził, że słuchamy zajebistych rzeczy. Jak dowiedział się, że to nasze kawałki, powiedział nam o imprezach w Hôtel de Ville. To była mekka. Wpadaliśmy, graliśmy tam, potem zaczęliśmy występować w kafeteriach, zrobiliśmy trasę europejską po pubach – za żarcie i picie. Cuda! Zagraliśmy też jako przedskoczkowie na festiwalu, gdzie gwiazdami byli MC Solaar czy niemiecki skład LSD. Po tym zainteresowała się nami wytwórnia z Paryża. Mieliśmy nagrywać singiel, ale okradziono mnie z dokumentów i musiałem wrócić do Polski. Wtedy wszystko się rozjechało. Postanowiłem chwilę zostać w kraju, a rozpadł się akurat Jarocin i w Kielcach miała powstać jego kontynuacja. Wysłałem swoją demówkę i zaczęła się cała historia. Najpierw mnie odrzucono, a już kilka dni później wchodziłem na scenę jako gwiazda – za pieniądze.

W dyskusji o pionierach polskiego hip-hopu zwykło wymieniać się ciebie i Kazika Staszewskiego. Jego wykonanie piosenki 100 000 000 na festiwalu w Sopocie w 1992 roku podniosło ci jednak ciśnienie.

Słuchajcie, Kazik nigdy mnie nie wkurwił. Zawsze było miło, kiedy spotykaliśmy się po 1995. Dopiero dziesięć lat temu przeczytałem jego książkę z tamtego okresu, gdzie pisał niestworzone rzeczy i to mnie poraziło. Wiem, że zasapał się za tekst Mam dwadzieścia parę lat, nie słucham Kazika, nie stosuję prezerwatyw i nie grywam w remika, ale to nie był diss na niego. Byłem młody i sfrustrowany tym, że zanosiłem gdzieś demówki i słyszałem, że coś takiego robi już Kazik. Nie rozumiano, że tworzymy całe środowisko i to zupełnie inny klimat.

Później oświeciło mnie, że w naszym domniemanym beefie dużą rolę odegrali dziennikarze. Tak naprawdę nigdy nie miałem do Kazika żalu i nie było w tym nic osobistego. Zwłaszcza, że sam słuchałem Kultu w latach osiemdziesiątych, więc od dzieciaka ceniłem tę muzykę. To jeden z najważniejszych bandów w historii. Zajebiście cieszyłem się też, kiedy Wzgórze trafiło do S.P. Records.

Lata dziewięćdziesiąte były szalonym okresem. Dziennikarstwo też się zmieniło, chciało być wolne, ale nie znało granic. Z drugiej strony – wszyscy na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, co robimy. Byliśmy dziećmi komuny, które wchodziły w dorosłość i popełniały błędy.

Rozmawialiśmy dotąd właściwie o tym, jak mozolnie kładłeś fundamenty pod swój przyszły sukces. Kiedy zdałeś sobie sprawę, że się udało i towarzyszy ci właściwie masowa popularność?

Jak jechałem w pierwszą trasę, nie wiedziałem, że ludzie mnie słuchają. Nie miałem zielonego pojęcia o skali zjawiska. Dotarło to do mnie dopiero na otwierającym koncercie. Wcześniej śmialiśmy się z Borixonem, który nie miał jeszcze chyba wtedy szesnastu lat, że we Wrocławiu ktoś zaklepał trzy daty. Albo – halę w innym mieście. Zastanawialiśmy się na próbach w MCK-u przed kim gramy i kto utopi kasę.

Wszystko zmieniło się po tym festiwalu w Kielcach, który miał być drugim Jarocinem. Nastąpił niespodziewany obrót sytuacji. Zagrałem jako gwiazda i wygrałem jeszcze nagrodę specjalną, co formalnie nie powinno mieć miejsca. Jeden koleś zapalił się wtedy, że trzeba mnie wydać. Potem puściliśmy chłopa w samych gaciach, bo okazał się hochsztaplerem. Kosztowało mnie to zresztą pierwszy wyrok, ale dzięki temu powstał pierwszy materiał. Do Gdyni zjechali moi koledzy z różnych zespołów i stworzyliśmy projekt PM Cool Lee, gdzie już pierwotnie miał wejść Scyzoryk, ale odstawał od reszty. Cały czas miałem więc w głowie solówkę.

Do legendy przeszedł twój występ z programu Lalamido – właśnie jako PM Cool Lee. Przecież byłeś fanem Public Enemy, więc skąd ta stylówka à la Vanilla Ice?

Nagrywaliśmy PM Cool Lee w gdyńskim Teatrze Muzycznym. Non-stop piliśmy tam z Kodymem, zażywaliśmy narkotyki, oglądaliśmy pornosy i robiliśmy imprezy. Z normalnego studia by nas wyrzucono, ale tam realizator był totalnym freakiem. Nasza znajomość zaczęła się tak, że przyszedł, posłuchał pierwszych beatów, rozjebał dwie wielkie torby dropsów i powiedział: dobra, robimy.

Środowisko szybko się o tym dowiedziało i pojawili się u nas ludzie z programu, który oglądałem jeszcze w Kielcach. Lalamido to była awangarda, tornado dla wszystkich, którzy kochali muzykę. Jeżeli oczywiście rozumieli to przymrużone oko Yacha Paszkiewicza. Zaprosili mnie, żebym wystąpił w Rock Cafe Buda, jak tylko skończę pracę nad materiałem. To było ogromne wyróżnienie, bo tam bywali najwięksi. Grali – jak ja - za piwo i kurczaka. Trójmiejskie środowisko przyjęło mnie więc jak rodzina.

Yachu i Dunajewska mieli pieniądze, żeby coś nakręcić i chcieli pokazać światu, że jest ktoś taki jak raper z Kielc. Nie było na to zupełnie czasu, ale w dwa dni zrobiliśmy totalną szyderę. Ten fragment, o którym mówisz jest wyciągnięty z kontekstu. To urywek większej całości, gdzie robiliśmy sobie jaja z mojej muzy, z Vanilla Ice’a. Zupełnie mnie nie interesowało, co będzie na obrazku. Telewizja miała pokazać, że robię rap w Polsce – to się liczyło. Tylko tyle albo aż tyle. Niedługo rzucę na to nowe światło, bo mam pełny program, gdzie znajdują się dwa normalne teledyski z b-boyami. Zachowała mi się Betacam po świętej pamięci Yachu, więc chcę je teraz odświeżyć i puścić do sieci przy okazji dwudziestopięciolecia.

LLCLIROYALBOOMSTREAM.jpg

Zbliżamy się już do ery Scyzoryka i Alboomu, dlatego chcieliśmy wyjaśnić jedną rzecz, która zawsze nas nurtowała. Skąd ten zwariowany pomysł z samplem How Soon is Now? The Smiths w Scoobiedoo Ya?

Żyliśmy wtedy w kraju, który nie miał uwarunkowań prawnych, dotyczących samplingu. Mimo to informowałem BMG, z czego korzystam. Byłem na tyle szczery, że wszystko wyszczególniłem we wkładce. Nawet to, czego wcale nie musiałem wymieniać. Próbowałem zgłosić też sample clearance przez wytwórnię, ale stwierdzili, że nie ma sensu. Nic się nie przejmuj. Później zarzucano mi, że sięgnąłem po Cypress Hill. Słuchajcie, to nie jest żadne Cypress Hill! Kochałem muzykę z dawnych czasów i znałem te wszystkie sample.

Akurat w tym konkretnym przypadku, o który pytasz – wymyśliłem to wspólnie z Wojtasem. Zjaraliśmy się w 1993 roku i zdecydowaliśmy, że tak to powinno wyglądać. Numer ewoluował, ale to zostało utrzymane aż do finalnej wersji. W ‘95 roku kupiłem jeszcze prawa do oryginału, żeby być w porządku.

Drugą część wywiadu z Liroyem znajdziecie już wkrótce na naszych łamach. Śledźcie też instagram newonce - do wygrania boxy i winyle Liroya od dystrybutora reedycji Alboomu, Lajka Local Corp.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Senior editor w newonce.net. Jest związany z redakcją od 2015 roku i będzie stał na jej straży do samego końca – swojego lub jej. Na antenie newonce.radio usłyszycie go w autorskiej audycji „The Fall”, ale też w "Bolesnych Porankach". Ma na koncie publikacje w m.in. „Machinie”, „Dzienniku”, „K Magu”,„Exklusivie” i na Onecie.