Kilka lat działania ruchu #MeToo to dobry czas na próbę podsumowania.
Minęło kilka lat od rozpoczęcia działalności przez nieformalny ruch #MeToo, który ma na celu ujawnienie nadużyć seksualnych ze strony wpływowych osobistości. Być może jeszcze za wcześnie na ostateczną ocenę działań, tym bardziej, że w niektórych branżach - np. w rodzimej branży muzycznej - sprawa nawet nie tyle wygląda niemrawo, co po prostu się nie rozpoczęła. Ale warto zajrzeć zajrzeć za Ocean, gdzie #MeToo się rozpędzało i było najgłośniej komentowane przez opinię publiczną. Spojrzenie zawężę do bliskiej mi branży muzycznej, chociaż warto spojrzeć także na szerszy kontekst. Czy możemy mówić o wymiernych skutkach, czy fetor seksizmu i nadużyć trawiących branżę muzyczną wywietrzał choć trochę?
Nie da się ukryć, że liderem rozpoczęcia procesu oczyszczenia w świecie kultury i rozrywki była branża filmowa. Dzięki odwadze i konsekwencji ofiar przemocy, udało się pociągnąć część sprawców do odpowiedzialności, innych skazać na ostracyzm. To oczywiście wciąż za mało, ale nieporównywalnie więcej, niż w branży muzycznej. Powodów jest naprawdę sporo, przede wszystkim o wiele większe rozproszenie i rozwarstwienie świata muzyki względem filmu. Ponownie, warto podkreślić ogromne zasługi osób - niezależnie od branży i pozycji - które wyszły przed szereg, przełamały zmowę milczenia i opowiedziały swoje historie, często narażając się na szykany. Ale okazję do nadania prawdziwie skutecznego medialnego rozgłosu swoim doświadczeniom mają głównie osoby ze świecznika. To szczególnie podcina skrzydła w rozdrobnionym muzycznym świecie, gdzie relacje władzy są bardzo skomplikowane, szczególnie na mniejszym, niezależnym poziomie. Nie pomaga też atmosfera wokół seksualności, często świadomej dźwigni muzycznego handlu, która potrafi przesuwać granice i stwarzać warunki do nadużyć.
Owszem, udało się utrącić R. Kelly’ego, drapieżnika z dekadami przewinień (chociaż zajęło to stanowczo za dużo czasu), ale ze świecą szukać konsekwencji dla innych sławnych, a nawet tych z niższych poziomów muzycznej drabiny. L.A. Reid, który w swoim życiu pełnił najważniejsze funkcje w wielu dużych wytwórniach, wyleciał z pracy po oskarżeniach o molestowanie kilku kobiet, w tym własnej asystentki. I to by było na tyle. Ucichła sprawa Michaela Jacksona, obciążonego zarzutami pedofilii, współzałożyciel Def Jamu Russell Simmons poza lekką szczerbą na opinii wciąż chodzi wolny, mimo kilku dobrze udokumentowanych zarzutów o gwałt (film On The Record, który zresztą próbował utrącić).
Mark Kozelek - singer songwriter stojący za Sun Kil Moon czy Red House Painters - ma na koncie kilkanaście oskarżeń o niestosowne i przemocowe zachowania seksualne wobec kobiet, ale już przebiera nogami na myśl o post-pandemicznych występach. Ryan Adams po kilku miesiącach ciszy odniósł się do zarzutów o wykorzystywanie wysokiej pozycji do wymuszania seksu - były to bardzo letnie przeprosiny. Producent gwiazd i domniemany oprawca Keshy Dr. Luke dalej działa w spokoju, mimo dość solidnych dowodów na jego przemocowe zachowania. Istnieje cały szereg raperów, skazanych - lub oskarżonych - za napaść seksualną - od The Game’a po 6ix9ine’a i wielu innych - którzy idą przez życie jak gdyby nigdy nic się nie stało. Nie wspominając o tych, których z nami już nie ma, jak XXXTentacion. Tę listę możnaby ciągnąć jeszcze długo.
Czy to znaczy, że #MeToo poniosło kompletną porażkę, przynajmniej na polu branży muzycznej? Absolutnie nie. Równie ważna co litania słusznie wytkniętych - a czasem i skazanych - nazwisk, jest zmiana atmosfery. Przemoc nie pojawia się nagle, potrzebuje sprzyjającego nadużyciom klimatu. I tutaj #MeToo ma naprawdę spore dokonania. Wiele zachowań i odzywek, które jeszcze dekadę temu uszłyby na sucho, dzisiaj jest po prostu nieakceptowalna, a nawet bywą bezpośrednią przyczyną utraty stanowiska czy zerwania współpracy. Nie da się ukryć, że pewne rejestry muzycznej działalności są wciąż mocno zmaskulinizowane, ale nawet w nich aura pospolitego seksizmu i mizoginii zelżała. Co nie znaczy, że można spokojnie się rozejść i ogłosić koniec problemu. Wprost przeciwnie, wysiłków zmierzających z jednej strony do pociągnięcia sprawców do odpowiedzialności, z drugiej stworzenia bardziej równościowego otoczenia, powinno być nawet więcej. Samo polowanie na seksualnych drapieżców i notorycznych mizoginów pośród wpływowych postaci to tylko element układanki. Ważne jest przyglądanie się zachowaniom na każdym szczeblu, od członków małego indie rockowego zespołu przez relatywnie anonimowe osoby z najróżniejszych działów wytwórni muzycznych po publiczność.
Powinniśmy dbać o równościowy klimat i piętnować najróżniejszych creepów, bo zachowania przemocowe i seksizm ranią na każdym poziomie. Czy to osobistym, czy artystycznym. Jak wynika z wielu świadectw osób z ruchu #MeToo, nawet nieprzyjemne doświadczenie mizoginii i odrzuconych awansów ze strony ludzi z wyższych szczebli potrafi odebrać kreatywną energię na długi czas. Głębsze traumy gwałtu czy molestowania seksualnego to destrukcja osobowości, zazwyczaj długotrwała, a nawet nieodwracalna.
Muzyka jest prawdziwie emocjonalną działalnością, eksplorującą wrażliwość po obu stronach - twórców i twórczyń, oraz publiki. Często przez te emocje nie chcemy pozbyć się z naszego życia artystów problematycznych, na których ciążą oskarżenia, a nawet wyroki (R. Kelly ma wciąż ogromny fanbase). Niemniej jednak, doskonałych brzmień jest na świecie tyle, że można przynajmniej starać się wyrzucić ze swojej audiosfery udokumentowanych przemocowców. Żadna sztuka i rozrywka nie jest warta destrukcji ludzkiego życia.