Gdy mniej więcej pół roku temu Novak Djoković wygrał Wimbledon i zdobył swój dwudziesty tytuł wielkoszlemowy, liczba „20” stała się małą obsesją dla fanów tenisa. Dokładnie tyle szlemowych zwycięstw mieli bowiem Djoković, Roger Federer i Rafael Nadal. Był to jednocześnie historyczny rekord wśród panów, więc cały świat tenisa zadawał sobie pytanie: kto będzie w stanie przełamać ten remis? Wszystko wskazywało na Serba, jednak w ostatniej chwili do gry wkroczył symbol tenisowej wytrwałości z Hiszpanii.
Lipiec 2021. Novak Djoković wygrywa swój szósty Wimbledon. Daje mu to nie tylko zrównanie się w ilości wielkoszlemowych tytułów z Nadalem i Federerem, ale również szansę na Klasycznego Wielkiego Szlema, a nawet Złotego Szlema, czyli zwycięstwo we wszystkich czterech turniejach i dodatkowo w igrzyskach olimpijskich. Wydaje się wręcz, że złamanie „dwudziestki” jest w jego wykonaniu tylko kwestią czasu.
Tymczasem Serb w brzydkim stylu przegrywa nie tylko złoto, ale i medal w Tokio, co nieco psuje mu cały sezon i nakłada na niego dodatkową presję przed US Open. W Nowym Jorku z kolei nie radzi sobie w finale z Daniiłem Miedwiediewem, a na początku sezonu 2022 rozkręca aferę związaną z Australian Open, która ostatecznie pozbawia go występu w turnieju. Mimo tego i tak można było przewidywać, że to on - po powrocie - wyjdzie na prowadzenie w klasyfikacji, która według wielu może pomóc w dyskusji o najlepszym tenisiście w historii. W końcu Federer i Nadal przeszli już tyle, że nikogo nie zdziwiłby brak jakichkolwiek kolejnych tytułów dla obydwu zawodników.
NAJLEPSI, CHOĆ ODSTAWIENI
Zarówno Federer, jak i Nadal, wielokrotnie słyszeli już, że ich kariery zbliżają się do końca. Co więcej, po raz pierwszy miało to miejsce gdzieś w latach 2015-16, kiedy obaj zmagali się z poważnymi kontuzjami. Federer był coraz starszy, a jego ciało zaczynało odmawiać posłuszeństwa, przez co na koniec sezonu 2016 znalazł się w sytuacji, w której przez ostatnie sześć lat wygrał zaledwie jeden turniej wielkoszlemowy. Nadal przez dwa sezony miał problem z wejściem do półfinału któregokolwiek ze szlemów (nawet French Open, którego w latach 2005-14 nie wygrał tylko raz) i mimo że jest młodszy od Szwajcara, to i u niego upatrywano powolnego końca przygody z tenisem. W końcu styl gry Nadala jest oparty na wybieganiu, wytrzymałości i długich wymianach z głębi kortu. Mówimy tu nie tylko o atrybutach, które z wiekiem kurczą się najszybciej - dodatkowo dochodzą też obciążenia na kolana i plecy, co zaczęło dawać mu się we znaki.
Obaj panowie postanowili dość wyraźnie zaprzeczyć plotkom - w sezonie 2017 wygrali… wszystkie cztery szlemy - Szwajcar Australian Open i swój ukochany Wimbledon, Hiszpan US Open i ulubione French Open. Mimo tego że pogłoski o ich sportowej śmierci okazały się przedwczesne, problemy ze zdrowiem - poparte wiekiem - narastały, szczególnie u Federera. Jego ostatnie wielkoszlemowe zwycięstwo to Australian Open w 2018 roku - to właśnie wtedy pobił rekord szlemów (20), który wydawał się niezagrożony jeszcze przez jakiś czas (drugi Nadal miał ich wtedy 16). Od tego momentu miał już operację pleców i obydwu kolan, przy czym kontuzja kolan nieustannie do niego wraca. Zagrał zaledwie w dwóch z ostatnich siedmiu turniejów wielkoszlemowych, a i tak z jednego z nich musiał się wycofać. Poddał się kolejnej operacji kolana, która wykluczyła go m.in. z właśnie zakończonego Australian Open, a jego ranking (jest dopiero trzydziesty) dawno nie był tak nisko. Nie wiadomo kiedy wróci, a niektórzy zastanawiają się czy w ogóle, skoro ma już czterdzieści lat i takie problemy. Logika wskazuje, że nawet jeśli to tylko na chwilę i nie na poziom mistrzowski, ale czy naprawdę chcemy skreślać tak wielkiego mistrza po raz kolejny?
NIEZNISZCZALNY
Szczególnie że drugi wielki mistrz, będący najważniejszym bohaterem całej historii, wciąż przypomina nam o tym jak niemądre jest tego typu skreślanie najwybitniejszych tenisistów w historii. Od momentu pierwszej fali kontuzji Nadal znów regularnie wygrywał na kortach Rolanda Garrosa (2017-20), co w parze z dwoma tytułami w US Open dało wyrównanie rekordu Federera. Wciąż jednak pojawiały się kolejne problemy - plecy, z którymi borykał się już kilkukrotnie, stawy kolanowe czy inne kontuzje spowodowały co najmniej kilka przerw, a i słabsza regeneracja nie sprzyjała tenisiście polegającemu na swoim organizmie znacznie częściej niż inni. W 2021 roku przegrał we French Open zaledwie trzeci raz od 2005 roku, co w połączeniu z kolejną kontuzją stopy mogło zasugerować, że pojawia nam się tutaj casus Federera mającego coraz większe problemy i z formą, i ze zdrowiem.
Jeszcze dwa miesiące przed tegorocznym Australian Open Nadal chodził o kulach, próbując jak najszybciej wrócić na kort. Udało mu się to w końcówce grudnia, a na start sezonu wygrał turniej w Melbourne. W samym Australian Open nie było jednak co do Hiszpana większych oczekiwań - zwyciężył w tym szlemie zaledwie raz - w 2009 roku, a Australia nigdy nie była jego ulubionym miejscem do grania w tenisa na najwyższym poziomie. Do zwycięstwa przewidywano raczej Djokovicia, a po jego wykluczeniu - Miedwiediewa.
Rafa robił jednak swoje. Przechodził kolejne rundy, a na koncie miał m.in. ćwierćfinałową pięciosetówkę z Denisem Shapovalowem, po której jego fani mogli zacząć myśleć, że wydarzy się tu dla nich coś dobrego. Po półfinale z Matteo Berrettinim wiedzieli to na pewno - Nadal awansował do wielkoszlemowego finału po raz pierwszy od półtora roku. Nie jest to jakaś bardzo długa przerwa, nawet jak na takiego mistrza, jednak było to trudne półtora roku, nie tylko sportowo. Wielu ekspertów spodziewało się wręcz, że przez różne problemy Rafa mógł nie być dobrze przygotowany fizycznie do Australian Open, a słabszy fizycznie Hiszpan to idealny cel dla przeciwników i szansa nawet na odpadnięcie w pierwszych rundach.
Rzecz w tym, że o ile na korcie Nadal faktycznie - nieco w swoim stylu - wyglądał na zmęczonego, o tyle jego gra kompletnie tego nie pokazywała. Przez cały turniej oglądaliśmy przebłyski geniuszu Rafaela Nadala - tego Rafaela Nadala, którego zdążyliśmy poznać przez prawie dwadzieścia lat zawodowej kariery. Te przebłyski wystarczyły do finału, jednak w nim czekał Daniił Miedwiediew - wicelider rankingu i jedyny zawodnik, który był w stanie zdetronizować Novaka Djokovicia w turniejach wielkoszlemowych w ostatnim czasie. Miedwiediew i Nadal spotkali się zresztą na koniec sezonu 2019. W finale US Open - po pięciosetowym boju - zwyciężył Hiszpan, jednak przez te dwa i pół roku wydarzyło się naprawdę dużo i - jak mogło się wydawać - wszystko to było niekorzystne dla Nadala.
WIELKI POWRÓT
Dokładnie tak wyglądało to też w pierwszych dwóch setach - Miedwiediew był wyraźnie lepszym tenisistą, przeważał niemalże w każdym aspekcie gry nad swoim znacznie bardziej utytułowanym przeciwnikiem i po niecałych dwóch godzinach objął prowadzenie 2:0. I kiedy zmierzaliśmy ku gładkiemu zwycięstwu Rosjanina, wszystko się zmieniło. Zdawać by się mogło, że odpowiedzialny był za to gem przy stanie 3:2 dla Miedwiediewa. Daniił prowadził 40:0 przy serwisie rywala i można było pomyśleć, że wystarczy tego gema wykończyć, by wygrać gładko całe spotkanie. Problem w tym, że Rosjanin tego nie zrobił. Albo inaczej - Nadal mu na to nie pozwolił. Odrobił straty i mimo że wciąż był w beznadziejnej sytuacji, zaczął grać znacznie lepiej. Momentami nie były to nawet przebłyski geniuszu Nadala - to był ten sam Rafa, którego doskonale znamy z przeszłości. Rozkojarzony Miedwiediew stracił podanie, a potem całego seta, nie zdając sobie sprawy, co właśnie uczynił.
Po drugiej stronie zaczęła biegać maszyna - Rafa w swoim stylu docierał w zasadzie do każdej piłki, zmęczenie nagle zniknęło, a dodatkowa presja, jaką przyparł przeciwnika do ściany sprawiła, że i Miedwiediew sam z siebie zaczął podejmować złe decyzje na korcie. Zirytowany Rosjanin dodatkowo podburzał jeszcze i tak średnio mu przychylną (i niezbyt grzeczną, trzeba przyznać) australijską publiczność, co sprawiło, że każdy zdobyty przez Hiszpana punkt nakręcał i jego, i tysiące gardeł na Rod Laver Arena. Do szczęścia potrzeba było jednak jeszcze bardzo wiele - takiego powrotu ze stanu 0:2 nie mieliśmy w tenisowym tourze od dawna, o ile w ogóle jakikolwiek taki się pojawił, a po drugiej stronie siatki wciąż stał zawodnik, który pod nieobecność Novaka Djokovicia dysponował największą tenisową siłą i aktualnymi umiejętnościami.
To wszystko było jednak nieważne, kiedy Nadal zaczął kończyć coraz lepsze piłki, biegać jeszcze więcej po całym korcie i po prostu wchodząc swoją dyspozycją do głowy Rosjanina. Niezwykła wytrwałość zawodnika, który dopiero co się leczył i nie wiadomo było nawet czy i w jakiej formie zdąży do turnieju. Do tego mówimy o tenisiście mającym 35 lat, któremu jeszcze niedawno przewidywano koniec kariery. Rafie to jednak kompletnie nie przeszkadzało. Grał jak natchniony i nawet pojedyncze przypadki lepszej gry Miedwiediewa nie wybiły go z rytmu - ostatecznie wygrywał każdy z trzech ostatnich setów przewagą jednego przełamania.
Znaliśmy wiele odsłon Rafaela Nadala - „Króla Mączki”, lidera światowego rankingu, „wiecznie drugiego” wybitnego atletę z pasjonującymi bojami przeciwko Federerowi czy Nadalowi. Tej wersji, gościa pokonującego wszystkie możliwe słabości na raz, jeszcze nie było. Jednak jeśli ktoś miał dokonać takiego powrotu, w meczu i nie tylko, po takich kontuzjach i sytuacjach w teorii bez wyjścia, to właśnie on. Symbol wytrzymałości, wytrwałości i niezniszczalności w światowym tenisie. Nie do zabiegania, nie do zmęczenia, nie do zdarcia. Jeśli miał pobić rekord triumfów wielkoszlemowych - to właśnie tak, przechodząc do historii w zasadzie podwójnie - tytułem i samym meczem. Gdyby po prostu wygrał w trzech setach, to nie byłoby to samo, osiągnięcie nie wydawałoby się tak ogromne.
Jest pierwszym w historii zawodnikiem, który przekroczył dwadzieścia tytułów wielkoszlemowych. Jako drugi, po Djokoviciu, skompletował karierowego Wielkiego Szlema dwukrotnie (Federer tylko raz wygrał French Open) i - co najważniejsze - przełamał ten tenisowy triumwirat, przynajmniej na chwilę. A to przecież nie musi być koniec. Jeśli zdrowie dopisze, to nic nie wyklucza powrotu „Króla Mączki” na kortach Rolanda Garrosa. Sam Nadal mówi też o tym, że to zwycięstwo dało mu wystarczająco dużo energii, żeby przy dobrym zdrowiu grać i kolejne sezony. Teraz piłeczka jest przede wszystkim po stronie Djokovicia. I może Federera, jeśli jeszcze uda mu się wrócić. A Rafa już nic nie musi - nawet takich cudów i wielkości w tym momencie kariery nikt już od niego nie oczekiwał.
