Namibia, tatuaże i dwóch siatkarzy w jednym ciele. Życiowe asy serwisowe Nimira Abdel-Aziza (WYWIAD)

Zobacz również:Znane powroty i potężne wzmocnienia. W PlusLidze nikt nie pracuje w trybie oszczędzania energii
Aziz
graf. Michał Kołodziej

Pierwsze kroki w dorosłej siatkówce stawiał jako niski nastolatek mocno uczący się życia. Zanim zaczął podbijać boiska w ataku, był solidnym rozgrywającym, który nie dostał wielu szans gry w Polsce. Zmiana pozycji stworzyła z Nimira Abdel-Aziza jednego z najlepszych zawodników świata, który z większości międzynarodowych imprez wraca z tytułem najskuteczniejszego zawodnika. W ekskluzywnej rozmowie dla newonce.sport holenderska gwiazda siatkówki odsłania kulisy kariery i życia.

Dlaczego kadra Holandii to nie „The Nimirlands”? Czemu nie ufa planom długoterminowym? Jak żarty z trenerem przerodziły się w życiową decyzję i co zmiana pozycji zmieniła w jego podejściu do siatkówki? Były zawodnik Zaksy Kędzierzyn-Koźle, Trentino czy Modeny odkrywa przed czytelnikami mniej znane oblicze.

*****

Michał Winiarczyk: Uważasz się za kinomaniaka?

Nimir Abdel-Aziz: Nie oglądam zbyt często filmów. Lubię za to seriale. Jeśli mam czas, to oglądam ich wiele.

W takim razie, jakim serialem byłoby dotychczasowe życie Nimira Abdel-Aziza?

Może komediowym? Komedie rozśmieszają ludzi, wywołując na twarzach uśmiech. Nie chodzi o to, że moje życie jest żartem (śmiech). Ułożyło i nadal układa się bardzo dobrze. Nie mam na co narzekać. Ja i najbliżsi jesteśmy zdrowi, a to ma najważniejsze znaczenie.

Dorastałeś w Namibii, a także w Haaften i Amstelveen na obrzeżach Amsterdamu. Które z nich najmocniej ciebie ukształtowało?

Amstelveen było pierwszym miejscem, gdzie byłem zdany na siebie. Trafiłem tam jako szesnastolatek. Dzieliłem mieszkanie z trójką osób. Nie bałem się zmiany, rozłąki z rodziną. Lubię stawać przed wyzwaniami. Niczego nie dostałem na tacy. Szybko musiałem nauczyć się gotować, prać, robić zakupy. Do tego dochodziły podstawowe zadania – nauka i treningi. Po latach mogę powiedzieć, że dzięki temu rozdziałowi, w młodym wieku stałem się dojrzałym człowiekiem.

Jako siatkarz również często zmieniasz miejsca zamieszkania.

Lubię ten aspekt pracy. Poznaję nowe kraje i kultury. Nigdy nie bałem się przeprowadzek. Od zawsze ciekawiło mnie nieznane. Oczywiście, w jednych miejscach miałem więcej zabawy, w innych mniej. W każdym mieście, w którym grałem, przeżywałem wspaniały okres i nie mam powodów do narzekania. Gdy pierwszy raz wyjeżdżasz z domu i wszystko się dobrze układa, jedziesz do kolejnego miejsca i tam też wszystko idzie dobrze, to z czasem podchodzisz do przeprowadzki jak do interesującego doświadczenia.

Wiem, że jesteś fanem mieszkania w głośnych miejscach.

Od zawsze lubiłem mieszkać w dużych miastach, ale chyba już się starzeję, bo ten nawyk ulega zmianie. Jako młody chłopak lubiłem duże aglomeracje, bo w nich zawsze było pełno atrakcji. Póki co jeszcze mnie do nich ciągnie, ale kto wie, czy w przyszłości nie zostanę fanem spokojniejszych miejsc.

Kędzierzyn-Koźle raczej do metropolii się nie zaliczał.

No nie (śmiech). Pamiętam, że jak człowiek chciał się wyrwać, to jechał godzinę do Katowic albo dwie do Wrocławia. Ale to też stanowiło ciekawe doświadczenie. Nawet jeśli nie było tam zbyt wielu atrakcji, to darzę sporą sympatią to miasto. Często siedziałem w domu, więc lepiej poznawałem siebie.

Zestawmy tego Nimira z Kędzierzyna, z tym, z którym teraz rozmawiam.

Człowiek uczy się czegoś każdego dnia. Tego jak żyć czy tego, jaką jest się osobą. Co roku do naszego wieku dodaje się jedynkę, więc z zasady im jesteśmy starsi, tym powinniśmy być mądrzejsi. Nie jestem tym samym gościem jak dawnej, ale nadal tak samo cieszę się życiem. Inaczej sprawa się ma jeśli spojrzymy pod kątem siatkówki. Odkąd zmieniłem pozycje, ten sport sprawia mi znacznie większą przyjemność.

Słyszałem, że jako nastolatek lubiłeś atakować, ale na przeszkodzie stanęły warunki fizyczne.

Przez długi okres byłem niskim siatkarzem. Mając szesnaście lat, mierzyłem 180 centymetrów. Rok później mierzyłem o piętnaście centymetrów więcej. Później jeszcze trochę urosłem, więc teraz mam ponad 200 centymetrów wzrostu. Gdy jednak zacząłem grać w juniorskiej, a później seniorskiej kadrze jako 16-17 latek jako rozgrywający, a zaraz potem w czołowym klubie we Włoszech, to wychodziłem z założenia, że jest fajnie, a kariera bardzo dobrze się rozwija. Nawet jeśli od zawsze nie była to moja ulubiona pozycja, to nie miałem racjonalnych powodów, by na siłę szukać zmian.

Choć byłem rozgrywającym, to zawsze lubiłem atakować. Przed, po, w trakcie treningu – jeśli nadążyła się okazja, by mocno uderzyć, to z niej korzystałem. Bardziej cieszył mnie zdobyty punkt po ataku, niż perfekcyjnie wystawiona piłka. Wychodzi więc na to, że w głowie nigdy nie byłem rozgrywającym.

Nie masz poczucia żalu, że tyle lat nie grałeś na wymarzonej pozycji?

Trudno mówić o żalu, gdy jako rozgrywający występowałem we włoskich czy polskich klubach albo w kadrze narodowej na imprezach mistrzowskich. O rozczarowaniu mógłbym mówić, gdybym stracił te lata, a jako że grałem na dobrym poziomie, to nie mogę nazwać tego czasu straconym. Możemy żartować, że gdybyś wiedział, jak potoczy się przyszłość, to życie stałoby się o niebo łatwiejsze. Moja życiowa ścieżka przebiega bardzo dobrze. Nie mam wątpliwości, że zmiana pozycji była świetną decyzją. Pamiętam, że na starej wielokrotnie zastanawiałem się: „czy ja naprawdę lubię to robić?”. Gdy pojawiła się możliwość występów na ataku, z ciekawości skorzystałem. Wszystko potoczyło się tak dobrze, że niemal odkryłem siatkówkę na nowo.

W Cuneo czy w Kędzierzynie-Koźlu nie grałeś zbyt wiele.

Byłem naprawdę młody, jednakże nie czułem frustracji. Trudno walczyło się o miejsce, gdy za konkurentów miało się Nikolę Grbicia czy Pawła Zagumnego. Dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie jest moje miejsce. Podpisując kontrakty z tymi zespołami wiedziałem, na co się piszę. Miałem okazję dołączyć do wielkich klubów, choć nikt nie mógł zagwarantować gry. Z czasem zaczęło mi jej brakować, więc po Polsce zdecydowałem się na – nazwijmy to – mały krok do tyłu. Podpisałem kontrakt z Poitiers, beniaminkiem Pro A, bo tam miałem gwarancje występów.

Transfer z Holandii do Włoch był sporym siatkarskim szokiem?

Holenderska liga nie stoi na wysokim poziomie. Gdy przechodziłem z niej do Treviso, klubu z tradycjami, gdzie zawodnicy wygrali niemal wszystko, to szybko zderzyłem się ze znacznie większymi oczekiwaniami. Byłem jednak drugim rozgrywającym, więc to nie ode mnie zależała gra klubu. Paradoksalnie większym wyzywaniem był ruch z Francji do Włoch. Po latach przerwy ponownie trafiłem do Serie A, ale już jako atakujący. Część osób pamiętała mnie ze starej pozycji. Wiedzieli, że za dużo wtedy nie grałem, więc panowały głosy zastanowienia, czy teraz, na innej pozycji, dam sobie radę. Oba ruchy – z Holandii do Włoch, z Francji do Włoch – stanowiły spore wyzwanie, ale w sumie tak naprawdę to rozmawiamy o dwóch różnych karierach, zaownidka rozgrywającego oraz siatkarza atakującego (śmiech). Nimir-rozgrywający i Nimir-atakujący to dwóch różnych siatkarzy.

Co przychodzi ci na myśl gdy wspominasz grę w PlusLidze?

Sama możliwość występów w Polsce była czymś wielkim. Ludzie mocno żyją tym sportem. Zawsze gdy przyjeżdżam tutaj grać, to przypominają mi się czasy występów w Zaksie, bo wszędzie można liczyć na świetny doping kibiców.

Kilka miesięcy temu pytałem się Roka Mozicia o to, dlaczego Słowenia nie ma dobrej ligi, a ma świetną reprezentację. Te samo pytanie mogę zadać tobie.

Wszystko sprowadza się do jednej kwestii – pieniędzy, a właściwie ich braku. Jeśli nie masz funduszy, nie sprowadzisz dobrych zawodników. Jeśli nie masz dobrych zawodników, to nie masz dobrej ligi. My, Holendrzy, nie doznaliśmy w ostatnich latach jakiegoś wystrzału talentów. Ci, którzy prezentują choćby dobry poziom, lada chwila wyjeżdżają z kraju. W naszej lidze są może dwa profesjonalne kluby. Reszta to drużyny, w których zawodnicy do południa normalnie pracują, a trenują po południu lub wieczorami. Jak masz dobrą ligę w swoim kraju na przykład PlusLigę, to nie musisz wyjeżdżać, by się rozwijać i dobrze zarabiać.

Nie mam wątpliwości, że zmiana pozycji była świetną decyzją. Pamiętam, że na starej wielokrotnie zastanawiałem się: „czy ja naprawdę lubię to robić?”. Gdy pojawiła się możliwość występów na ataku, z ciekawości skorzystałem. Wszystko potoczyło się tak dobrze, że niemal odkryłem siatkówkę na nowo.

W ojczyźnie wciąż porównuje się was do złotej kadry z lat 90.?

Tak było przez lata. Dziś takich porównań jest znacznie mniej, bo nowa generacja, która wchodzi do życia, nie pamięta sukcesu z 1996 roku. Niemniej, jeśli w Holandii pojawia się temat siatkówki, to złota kadra wraca jak bumerang. Uważam to jednak za normalne. Gdy osiągasz tak wielki sukces, to każdy będzie do niego wracał. To był wyjątkowy czas dla volleya w naszym kraju. Chyba tylko powtórzenie wyniku sprawiłoby, że o tamtej drużynie mówiłoby się znacznie mniej.

W ubiegłym roku jeden z idoli, Bas van de Goor, powiedział mi o tobie: „Sądzę, że gdyby grał w naszej kadrze sprzed 25 lat, to byłby mega gwiazdą. Większą niż ktokolwiek inny”.

Naprawdę to powiedział?

To dokładny i niezmieniony cytat.

To miły komplement. Bas to nieprzypadkowa postać. To jeden z najlepszych, jak nie najlepszy siatkarz, jakiego Holandia wydała światu. Mogę tylko czuć dumę z takiego określenia.

Wróćmy do twojej kariery klubowej i transferu do Poitiers.

Czułem, że potrzebuję gry. Chciałem grać non stop tydzień w tydzień. Tego mi brakowało we wcześniejszych latach. Uważałem, że liga francuska to dobry poziom. Nadal byłem względnie młody, co także dawało komfort w kontekście podjęcia ryzyka. Poiters było beniaminkiem, ale stworzono tam ciekawy skład z doświadczonymi siatkarzami. Pytałem się w środowisku o opinię i słyszałem same pozytywy.

Jak wspominasz rozmowę z Bricem Donatem na temat zmiany pozycji?

Szczerze? To bardziej była moja inicjatywa. Rozegrałem awaryjnie chyba ze cztery spotkania jako atakujący, bo koledzy doznali kontuzji. Za każdym razem żartowałem z trenerem: „Zobacz, że jestem od nich lepszy” (śmiech). W końcu Donat pół żartem, pół serio się zgodził. Od jednego do drugiego żartu wyszło tak, że zostałem atakującym. Gdy jednak na poważnie uzgodniliśmy zmianę pozycji, to przyznam się, że miałem chwilę zawahania, bo przecież w kadrze byłem podstawowym rozgrywającym. Potrzebowałem paru dni na podjęcie twardej decyzji. Przekonała mnie myśl w głowie: „Jeśli tego teraz nie zrobisz, to w przyszłości będziesz żałował”.

Nie chciałem bawić się eksperymenty, że przez sezon zagram na ataku, a kolejny na rozegraniu. Gra na dwóch pozycjach w jednym sezonie tym bardziej była niemożliwa. Powiedziałem sobie, że jak zmieniam pozycję, to na stałe – w klubie i w kadrze. Od razu po tym zadzwoniłem do trenera reprezentacji.

Ciekawi mnie reakcja kadry.

Koledzy mówili: „No, nareszcie!”. Z trenerem było gorzej, był bardzo zły. Nagle stracił podstawowego rozgrywającego. To newralgiczna pozycja na boisku, bo odpowiada za kreowanie gry. Pomimo takiej reakcji obstawałem przy swoim. „To moja decyzja” – utwierdzałem go w przekonaniu. Biło od niego podirytowanie, bo oznajmiłem mu to pod koniec sezonu klubowego, tuż przed początkiem reprezentacyjnego. Nie pamiętam czy tamtego lata byłem w kadrze, ale trener z czasem zrozumiał, że grając na ataku, jestem szczęśliwszy.

Pamiętasz moment, w którym powiedziałeś sobie: „To była znakomita decyzja”?

Nastąpiło to dosyć szybko, po pierwszym tygodniu zajęć. Nie patrzyłem na to przez pryzmat: „O, nazdobywałem tyle i tyle punktów”. O tym, że był to strzał w dziesiątkę, przekonało mnie samopoczucie. Pamiętam, że nie mogłem doczekać się kolejnego treningu. Jako rozgrywający miałem przeświadczenie, że przychodzę na trening, robię swoje i czekam na mecz w weekend. Gdy zostałem atakującym, na każdych zajęciach czułem się niesamowicie szczęśliwy, dzień po dniu. Poranki nigdy nie wywoływały we mnie tak wielkiej ekscytacji. Choć nie rozegrałem jeszcze ani jednego meczu ligowego, to już czułem, że warto było zaryzykować. Kilka miesięcy później, gdy wystartowały oficjalne rozgrywki, otrzymałem potwierdzenie.

Nimir Abdel Aziz
Fot. Mateusz Slodkowski/DeFodi Images via Getty Images

Potrafisz opisać szczęście, które wtedy ci towarzyszyło?

To nie było tak, że wcześniej cały czas byłem smutny. Dostawałem wiele powodów do tego, by czuć się szczęśliwy. Siatkówka jest dla profesjonalnego zawodnika olbrzymią pasją, ale też – nie oszukujmy się – pracą. Wyobraź sobie, że idziesz do roboty i za każdym razem gdy wracasz do domu, to robisz wielkie „ufff”, bo cieszysz się, że masz to za sobą. To niezbyt dobrze działa na głowę. Nie chcę brzmieć, że dzięki zmianie stałem się super szczęśliwy 24 godziny na dobę i do końca życia będę uważał ją za najlepszy ruch, ale biorąc pod uwagę, jak wpłynęło to na psychikę, jak dodało luzu i spokoju do całego życia – nie tylko sportowego – to naprawdę się z tego cieszę.

Od pierwszych dni w seniorskiej siatkówce twoim atutem jest piekielnie mocny serwis. W czym tkwi jego sekret?

Nie potrafię odpowiedzieć. To chyba działa na zasadzie, że albo to masz, albo nie. Niektórzy umieją nadzwyczaj dobrze przyjmować, inni blokować, a mi za to serwis wychodził dobrze niemal od zawsze. Dużo ćwiczyłem, ale efekty przyszły nadspodziewanie łatwo. Nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się i korzystać z tej umiejętności.

Wspominałeś, że drugi ruch do Włoch był wyzwaniem. Trafiłeś do Power Volley Milano Andrei Gianiego. Kiedyś wspominałeś, że pamiętałeś go przede wszystkim z finału w Atlancie, bo to on popełnił błąd serwisowy, który dał złoto Holendrom.

Co na to poradzę, takie skojarzenie (śmiech).

Transfer do Mediolanu był wyzwaniem, bo pamiętałem, że już raz we Włoszech grałem. Niby we Francji szło mi dobrze, na treningach czułem się świetnie w ataku, ale Serie A to jedna z najbardziej wymagających lig świata. Pamiętam pierwszy mecz. Milano było beniaminkiem, a na początku czekał nas wyjazdowy mecz z Trentino. Wygraliśmy go na 3:2. Trudno po jednym spotkaniu wróżyć przyszłość, ale dostałem po nim dużą motywację. Wychodziłem z założenia, że skoro raz zagrałem dobrze, to mogę zrobić to ponownie w kolejnym meczu.

Wiem, że siatkówka to sport zespołowy i zawodnicy nie lubią o sobie mówić w kontekście indywidualnej dyspozycji. Niemniej zastanawia mnie twój wpływ na reprezentację. W ostatnich latach często mówi się na was „The Nimirlands”.

Dobrze, że zwróciłeś uwagę na aspekt zespołowy. Nie ma co się oszukiwać, dostaję dużo piłek, to i zdobywam dużo punktów. Taka jest moja rola, zespół tego oczekuje. Pamiętaj, że bez dobrego przyjęcia, obrony i wystawienia nic nie zdziałam. To normalne, że gdy zdobywasz po 20-25 punktów w meczu, wszyscy zwracają na ciebie uwagę. Na to, bym mógł to robić, pracują również koledzy. Nie jesteśmy „reprezentacją Nimira” tylko reprezentacją Holandii. Zawsze powtarzam, że przy zwycięstwach nie interesuje mnie, ile punktów zdobędę. Może to być jeden, a może trzydzieści.

„Nie jest żadną tajemnicą, że gdy mamy problemy, robimy małą zmianę i instruujemy rozgrywającego, by grał większość piłek na Nimira, a dalej to jakoś się może uda” – mówił mi Robbert Andringa. Czujesz większą odpowiedzialność za losy reprezentacji?

Trudno opowiadać o sobie w kontekście indywidualnym. Czuję, że wychodzę wtedy na aroganta. Skłamałbym jednak mówiąc nie. Zdaję sobie sprawę, że większość piłek pójdzie na mnie, a ja muszę je wykorzystać. Zespół wie, że tak samo jak wszyscy jestem też człowiekiem. Nie zawsze mogę zdobyć punkty w kluczowych fragmentach spotkania, nie zawsze mogę zagrać dobry mecz. Nigdy nie myślę, że Holandia wygrywa spotkania dzięki mnie. Wygrywa je dzięki grze całej kadry. Ja jestem tylko jednym z jej elementów.

Czego Holandia potrzebuje, by grać dobrze bez nadmiernego polegania na tobie?

Z pewnością balansu. Spójrz na najlepsze reprezentacje świata. Czy mistrzostwo świata zapewnia jeden siatkarz zdobywający średnio po czterdzieści punktów w meczu? No nie. Francja, Polska, Brazylia czy Słowenia to zespoły, w których nie wymienisz jednego zawodnika ciągnącego grę zespołu. Musisz wskazać kilku. Te ekipy są tak zbalansowane, by słaba forma jednej z gwiazd nie pociągnęła na dno całego rezultatu. Oczywiście, zawsze znajdzie się postać, która minimalnie będzie przodować punktowo, ale tuż za nią masz kolejnego siatkarza z kilkunastoma oczkami. Tego chyba potrzeba kadrze Holandii – równowagi, bo dzięki temu będziemy w stanie wykonać spory krok do przodu. Niemniej na obecną formę nie mamy prawa narzekać, bo prezentujemy solidny poziom.

Może waszej reprezentacji towarzyszy „social loafing”? W Polsce sporo oczekuje się od Wilfredo Leona

Nie wydaje mi się. Nikt nie powie, że gra słabiej ze względu na kolegę z zespołu. Gdybyśmy grali gorzej, to by nas być może w Lidze Narodów nie było. Holandia nie znajduje się na poziomie najlepszych reprezentacji świata jak Polska, Francja czy USA. W starciach z takimi rywalami musimy dawać z siebie sto procent, bo inaczej nas pożrą. Dlatego właśnie nie chcę mówić o tym, że kadra Holandii to tylko Nimir. Każdy, kto przebywa na boisku musi zostawiać serce. Wbrew pozorom już zwycięstwa z Iranem, Argentyną czy Niemcami można rozpatrywać kategorii pozytywnych niespodzianek. Zazwyczaj odstawaliśmy od nich, a teraz dzięki rozwojowi i walce jesteśmy na podobnym poziomie.

Co do Leona, to rozumiem, że towarzyszy mu spora presja. Jeśli jesteś jednym z najlepszych siatkarzy świata, to masz ogromny bagaż oczekiwań. Wszyscy chcą, by Messi i Ronaldo w każdym meczu strzelali po jednym, dwóch, trzech golach. Jednakże jeśli mam być szczery, to słaba forma czy nieobecność Wilfredo nie wydaje mi się dużym problemem dla Polski. Macie Semeniuka, Śliwkę i resztę zawodników z Ligą Mistrzów w dorobku. Ten zespół nie musi opierać się na Leonie.

Nikt jeszcze niczego nie wygrał na papierze. Siatkówka nie polega na tym, że ściągniesz sześciu dobrych graczy i za pstryknięciem palca będą wygrywać każdy mecz.

Co sądzisz o reprezentacji Polski?

Nieważne, jaki czeka nas turniej, Polaków zawsze zalicza się do grona faworytów. Macie świetnych przyjmujących, którzy wygrali Champions League z Zaksą. Uważam, że nawet dziesiąty najlepszy przyjmujący waszej reprezentacji byłby wzmocnieniem dla Holandii. Jestem pewny, że prędzej czy później osiągniecie sukces na igrzyskach. Nie wypowiem się na temat ostatniego występu w Tokio, bo nie było mnie w tej kadrze. Turniej olimpijski to bardzo trudna impreza. Wcześniej rozmawialiśmy na temat 1996 roku. Minęło ponad 25 lat, a temat „złotej generacji” nie znika.

Wspominasz o Zaksie. Brałeś udział w finale w 2021 roku w barwach Trentino. Zaraz po sezonie odszedłeś do Modeny, gdzie miał powstać istny „dream team” z tobą, N’Gapethem, Rezende czy Lealem. Dlaczego ten projekt nie wypalił?

(chwila przerwy – przyp. M.W)

Nikt jeszcze niczego nie wygrał na papierze. Siatkówka nie polega na tym, że ściągniesz sześciu dobrych graczy i za pstryknięciem palca będą wygrywać każdy mecz. Doskonale pamiętam głosy przed początkiem sezonu. Każdy mówił o nas jak o „dream teamie”, zapominając, że w Serie A występuje także inny „dream team” pod nazwą Perugia i kolejny pod nazwą Lube. Oczywiście, nie graliśmy tak jak powinniśmy. Takie jest życie i sport.

Czego oczekujesz po transferze do Halkbanku Ankara?

Zacznijmy od tego, że nie spodziewałem się tego ruchu. Myślałem, że zostanę we Włoszech. Okoliczności odejścia z Modeny i wcześniej z Trentino nie były wymarzone. Pojawiały się głosy o braku pieniędzy. „Może cię zatrzymamy a może nie” – słyszałem. W końcu musiałem sam podjąć decyzje i wybrałem transfer do Turcji. Grałem już tam wcześniej, poznałem jak wygląda tamtejsze życie i liga. Wiem, że organizacja Halkbanku stoi na dobrym poziomie.

Jaką najcenniejszą lekcję otrzymałeś od siatkówki?

(Abdel-Aziz długo szuka odpowiedzi – przyp. M.W)

Nie potrafię odpowiedzieć.

Nimir Abdel Aziz
Fot. Piotr Matusewicz / Pressfocus

Jesteś z nią już związany pewnie ze dwadzieścia lat.

Jeśli zapytasz się mnie, czy jest najważniejszą rzeczą w moim życiu, to odpowiem, że nie. Dla mnie na pierwszym miejscu są rodzina i przyjaciele. Bardziej interesuje mnie ich zdrowie i szczęście. Volley to też duża część życia. Mam szczęście, że mogę robić coś, co jest moją pasją. Na pewno podróże, które odbywam dzięki tej dyscyplinie, stanowią wielką lekcję. Grałem w różnych krajach, poznałem różne kultury, style trenerskie. Tak naprawdę cały czas uczę się życia.

Wybór siatkówki oznacza to, że nie ma cię na uroczystościach rodzinnych czy weselach znajomych. Nie mamy zbyt dużo czasu wolnego, szczególnie teraz przy dzisiejszym kalendarzu. Nakład spotkań sprawia, że trudno o odpoczynek. W sezonie, gdy mam trening rano, to po południu w domu staram się odciąć od siatkówki. Czas treningów to czas myślenia o volleyu. Czas wolny to czas dla mnie. Nie wytrzymałbym gdybym myślał o „siatce” non stop. Wiem jednak, że istnieją zawodnicy, którzy funkcjonują w takim trybie. Potrafią na czas turnieju wyłączyć się kompletnie z życia pozasportowego. Dobrze, że nie jestem trenerem. Ci to muszą żyć siatkówką 24 godziny na dobę. Albo myślą o nadchodzącym meczu, albo o nadchodzącym treningu. My, siatkarze, przychodzimy na zajęcia, robimy swoje i idziemy do domu. Widzimy się jutro. Trener cały czas musi analizować, myśleć, którego siatkarza wybrać do składu itd.

Wyobrażasz siebie w środowisku siatkarskim po zakończeniu kariery?

Nie wydaje mi się.

(chwila przerwy)

Chociaż w sumie… nigdy nie wiesz, co przyjdzie do głowy. Może za pięć lat powiem sobie, że chce być trenerem? Wątpię, żeby się tak się stało, ale w razie czego, to się oficjalnie nie deklaruję (śmiech). Nigdy nie wiesz, co przyniesie dla ciebie jutro. Wydaje mi się, że po tych wszystkich latach gry, zajmę czymś niesiatkarskim.

Wspominałeś na początku wywiadu, że lubisz oglądać seriale. Jakie są hobby Nimira poza siatkówką?

Siatkówka jest tak dużą częścią obecnego życia, że nie mam czasu na duże zainteresowania. Nie mam innego sportu, który lubiłbym uprawiać w czasie wolnym. Nie chodzę też na ryby. Praktycznie każdy dłuższy czas wolny spędzam z najbliższymi. Chcę wykorzystać każdy moment, bo jest ich niewiele. Skończył się sezon klubowy i zaraz czekał na nas reprezentacyjny. Po VNL-u jest z dziesięć dni wolnego i znów czeka zgrupowanie oraz mistrzostwa świata.

W jednym z wywiadów wspominałeś, że chciałbyś odwiedzić Namibię, kraj, w którym spędziłeś pierwsze lata życia. Zakładam, że trudno jest to zrealizować.

Jak masz tydzień wolnego, to nie ma o czym myśleć. Ta podróż wymagać będzie więcej czasu. Chcę ją w przyszłości odbyć, bo nigdy tam nie byłem od czasu gdy wyjechaliśmy z rodziną do Holandii. Spędziłem tam pierwsze cztery lata życia, ale niestety nic z nich nie pamiętam.

Widzę na twoich rękach wiele tatuaży.

Część ma znacznie, a część nie. Mam wytatuowane imiona brata i mamy. To najważniejsze osoby mojego życia. Poprzez tatuaż chcę mieć ich ze sobą. Jest też mapa Afryki. Reszta ma znikomą treść.

Co doradziłbyś dziś sobie samemu zaczynającemu przygodę w Amstelveen?

Ciesz się i ucz. Najlepszą lekcją życia jest jego odkrywanie. Jako młody człowiek nigdy nie robisz wszystkiego perfekcyjnie. Popełniasz mnóstwo błędów, w tym wiele głupich. Te błędy stanowią lekcje, które zostają z tobą na przyszłość. Podobnie mówię młodym zawodnikom, gdy pytają się mnie, jak dojść na wysoki poziom – „ciesz się tym, co robisz i bądź otwarty na naukę”. Wychodzę z założenia, że nie możesz być świetny w czymś, co nie sprawia ci przyjemności.

Błędy młodości są wielką lekcją życia. Czy piętnastoletni Nimir, który przeniósł się na przedmieścia Amsterdamu, był idealny? Oczywiście, że nie. W tym wieku masz jeszcze mało w głowie. Uczysz się w szkole, nie znasz dorosłego życia. Próbujesz je poznać, bo twoi rówieśnicy wychodzą na imprezy. Nie chcesz być gorszy, więc idziesz z nimi. Zarywasz noc, a rano na treningu jesteś wrakiem człowieka. Otrzymujesz lekcję – pójść wcześniej spać. Gdy znajomi idą do McDonald’sa, to robisz to samo. Następnego dnia na treningu nie masz siły. Dostajesz nauczkę, że warto jeść pełnowartościowe posiłki. To są właśnie te lekcje od życia, które dostajemy. Jeśli ktoś powie: „nie rób tego, tego i tamtego”, to tego nie zrozumiesz, bo słabo przyswajasz rady. Człowiek najlepiej uczy się na swoich błędach.

Życie nauczyło mnie, że długoterminowe plany mogą się mocno zmienić. Podam ci przykład. Dwa lata temu podpisałem umowę z Trento. W lutym ubiegłego roku przedłużyłem kontrakt na trzy lata. W maju usłyszałem: „Nie zostajesz w tym zespole. Znajdź sobie inny”. Poszedłem do Modeny, wiążąc się z nią trzyletnim kontraktem, a tymczasem po dwunastu miesiącach odchodzę do Turcji. Zrozumiałem, że nie wiem, co mnie czeka za rok. W takim wypadku prognozowanie przyszłości za dziesięć lat wydaje się być niepotrzebne. A może to tylko moja cecha charakteru? Jestem człowiekiem, który żyje teraźniejszością, dniem dzisiejszym. Jutro, jest dniem, którym będę się martwił jutro (śmiech).

Na koniec pytanie, które otrzymali również Robbert i van de Goor. Kto w końcu jest prawdziwym „latającym Holendrem”? Wspomniany Bas, Robin van Persie , czy może jak mówił Andringa, Max Verstappen?

Same grube nazwiska wchodzą w grę. Jeśli mówimy o ikonicznych postaciach holenderskiego sportu, to numerem jeden dla mnie jest Johan Cruyff. To jest chyba najbardziej znany sportowiec w historii naszego kraju. Ale z drugiej strony… on, podobnie jak popularny dziś Verstappen nie latał (śmiech). Jeśli mam wybrać kogoś z „latających”, to stawiam na Van de Goora albo Rona Zwervera.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0