Trudno uwierzyć, że za chwilę minie 30 lat, odkąd usłyszeliśmy, że: nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty nie pomożesz dziś miłości, ćwierć wieku od nocy z twarzą Marilyn Monroe i dwie dekady, odkąd warszafka płonie.
Wiadomo, że jak każdy wykonawca i oni mają swoje hejtbazy. Ale albo słabsze niż u konkurencji, albo po prostu nieujawniające się zbyt ochoczo. W przypadku tej trójki naczelnym czynnikiem jest obecny od lat, ponadpokoleniowy szacunek. A skoro tak się składa, że wszyscy w odstępie niewiele ponad 24 godzin odwiedzą newonce.radio (Nosowska we wtorek, 16 lutego o godzinie 20 w Godzinie czasu, Fisz i Emade dwie godziny później w Jezioro, Łabędzie, a Artur Rojek 17 lutego o 18 w PS Gra), to zastanówmy się, co do tego doprowadziło.
Mocne korzenie
Każde z nich wywodzi się z konkretnych, muzycznych nurtów. Nosowska to początek lat 90. i eksplozja grunge'u. Inspiracje amerykańską sceną gitarową spod znaku Nirvany i Pearl Jam trafiły w doskonały moment: w 1993 jej zespół Hey sprzedał blisko pół miliona egzemplarzy debiutanckiej płyty Fire. A dwudziestokilkuletnia Kasia Nosowska stała się mentorką dla wszystkich wrażliwych, rockowych dusz, artystką bez odpowiedniczki na ówczesnej scenie. Operowałą prostymi, ale celnymi linijkami i literackimi metaforami bez napuszenia i pretensji (gdybym mogła, schowałabym twoje oczy w mojej kieszeni, żebyś nie mógł oglądać tych, które są dla nas zagrożeniem - to fragment Zazdrości). I wyszło tak, że została idolką. Sporo pomogła jej wrodzona nieśmiałość; czy to na scenie, czy podczas wywiadów Kasia sprawiała wrażenie dziewczyny, która pomimo gigantycznego fejmu zachowuje się jak debiutantka przed pierwszym koncertem. Nie można było jej za to nie polubić.
Horyzonty Nosowskiej i jej kolegów z zespołu Hey sięgały zachodniej części Stanów Zjednoczonych, tymczasem Artur Rojek wyglądał rejonów nieco bliższych. Jego zespół Myslovitz był, przynajmniej na początku działalności, polską odpowiedzią na britpopową falę z Wysp Brytyjskich, na której płynęli Oasis, Blur, Pulp czy Suede. Ciekawe, bo sam Rojek, wielokrotnie spowiadając się ze swoich ówczesnych fascynacji, wymieniał raczej rzeczy starsze, przede wszystkim przedstawicieli niszowego nurtu shoegaze. Ale bardziej wygładzone, popowe brzmienie Myslovitz ludziom kojarzyło się z tym, co dominowało na brytyjskich listach przebojów. No i z Beatlesami, bo wszystko, co gitarowe i z Anglii, musiało mieć nutkę Beatlesów. U Heya gigantyczne sukcesy przyszły od razu, Rojek i Myslovitz byli popularni, ale na peak rozpoznawalności musieli poczekać parę lat, aż do wydania Miłości w czasach popkultury i - zwłaszcza! - pilotującego ją singla Długość dźwięku samotności.
I wreszcie Fisz, do którego na początku lat zerowych nie bardzo wiedziano, jak się zabrać. Tu mówimy przede wszystkim o słuchaczach rapu, przygniatanego wówczas dominującą estetyką ulicy. Aż tu nagle pojawia się jakiś studenciak, który nie przeklina i nawija o miłości, o własnych uczuciach i tym, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Niby odstające od głównego nurtu, ale trudno nie zauważyć, że facet naprawdę potrafi składać wersy - nawet jeśli przy okazji uroczo wypada z beatu. Fisz stał się za to absolutnym ulubieńcem mainstreamowych mediów kulturalnych, które owszem, chciały się za hip-hop zabrać, ale trochę się go bały. Kiedy nagle na scenie pojawił się ktoś, kto używał bliższego im języka, kupiły go z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Zbaczanie ze ścieżki
Każde z nich mogło okopać się w prywatnym grajdole, wykorzystać pięć minut sławy i zbić kokosy na graniu w kółko tej samej piosenki. Ale tego nie zrobili. Dlaczego? Bo oprócz bycia muzykami, Nosowska, Rojek i Fisz to także... słuchacze. I fani konkretnych nurtów oraz artystów.
Jako pierwsza zwrot wykonała Kasia Nosowska, która dość sprytnie rozdzieliła w połowie lat 90. dwie gałęzie swojej kariery. Podczas gdy z Heyem trzymała się ambitnego, gitarowego popu, solowo zaczęła eksperymentować z muzyką elektroniczną, w której prywatnie się zasłuchiwała. Efektem były trzy bardzo dobre albumy, gdzie zapatrzenie w trip-hop mieszało się z czytelnymi zapożyczeniami od ówczesnych hegemonów IDM-u. Posłuchajcie płyt Puk, puk (1998), Milena (1998) i Sushi (2000), bo ten tryptyk przedstawia Kasię, której możecie nie znać. Bardziej mroczną i jeszcze silniej introwertyczną, ale korespondującą z pozornie obcymi sobie nurtami. Co ważne - te albumy nie zestarzały się za mocno.
U Artura Rojka dwa przełomy dokonały się na początku XXI wieku. Pierwszy to album Uwaga, jedzie tramwaj! jego efemerycznego projektu Lenny Valentino - jedno ze szczytowych osiągnięć polskiej alternatywy, choć przecież wszyscy liczyli, że Rojek na fali popularności wróci do patentów z Miłości w czasach popkultury; obie te płyty dzielą dwa lata. Krążek niełatwy, do wielokrotnego odsłuchu, nieprzebojowy, za to wyjątkowo piękny. Sprzedał się w kilkunastu tysiącach egzemplarzy, co w zestawieniu z Miłością w czasach popkultury odebrano jako klapę. Tyle że Rojek był świadom zrobienia antykomercyjnego ruchu, o czym wspominał po latach, przywołując kłótnie z wydawcą płyty, który myślał, że piosenki będą nieco bardziej przypominać to, co grało Myslovitz - pisaliśmy w naszym tekście 10 momentów, które definiują karierę Artura Rojka. A drugi to chyba ostentacyjnie nieprzebojowa płyta Skalary, mieczyki, neonki Myslovitz, brzmiąca jak eksperymentalne, ponadgatunkowe wycieczki w rejony zarezerwowane przez Radiohead. Wtedy słuchacze zrozumieli, że Myslovitz to nie żadna fabryka przebojów, a odważny, poszukujący zespół.
Z kolei Fisz i Emade już od drugiej płyty poszerzali definicję tego, co w naszym kraju można nazwać rapem. Okołojazzowe Na wylot, hipnotyczne F3 albo kompletnie awangardowy Wielki ciężki słoń - te wycieczki braci Waglewskich część słuchaczy odbierała jako nazbyt artystowskie zapędy, ale część rozumiała, że Fisz i Emade budują wokół siebie osobną działkę w krajowej muzyce. Przecież do tego eksperymentalnego crossu rapu, jazzu i elektroniki spokojnie można było zaliczyć także ich poboczne projekty Bassisters Orchestra czy Fisz/Envee, a nawet niektóre numery współpracujących z nimi Wojciecha Mazolewskiego (Pink Freud), Marii Peszek czy Macia Morettiego.
Klasa
Nie patrzymy w dowody, patrzymy w dyskografie, a cała trójka - jakkolwiek nie czarowalibyśmy rzeczywistości - ma już za sobą ponad dwie dekady w branży. To sporo, zwłaszcza że Nosowska, Rojek i Fisz są cały czas chętnie słuchani. I jasne, że ich grupa odbiorców jest zbliżona, na potrzeby tego artykułu nazwalibyśmy ją spadkobiercami radiowej Trójki, gdzie każde z nich zawsze mogło liczyć na dobrą rotację i wysokie miejsce na Liście Przebojów. Ale Trójka wykształciła też konkretnego słuchacza polskiej muzyki, odbiorcę treści masowych, ale jednocześnie autorskich, uwrażliwionego na konkretne brzmienia. Niemożliwe do jednoznacznego zaklasyfikowania - tak jak niemożliwe jest szufladkowanie Nosowskiej, Rojka i Fisza w 2021 roku. Nie próbujcie, to i tak się nie uda.
Bardziej pasuje wspólny mianownik - ich rzeczy są zawsze na pewnym poziomie, gwarantują klasę. I chyba nie będzie faux pas, jeśli napiszemy, że cała trójka po prostu dobrze się starzeje.
Ex-liderka Heya - zespół od paru lat jest w stanie zawieszenia - swój ostatni album Basta wydała w 2018 roku, a ostatnio częściej słychać o jej dokonaniach pisarskich (i internetowych!), aniżeli muzycznych. Rojek wypuścił w 2020 bardzo udanego Kundla, cały czas kieruje też OFF Festivalem, najważniejszą krajową imprezą, dedykowaną muzyce alternatywnej. Za to Fisz zapowiada na ten rok nowe wydawnictwo, a sądząc po politycznej wymowie singla Mój kraj znika można przewidywać, że nie oprze się pokusie wrzucenia tam szeregu społecznych komentarzy. Co jednak szczególnie istotne, pomimo potężnej dyskografii są stale na czasie, kolejne newsy z ich obozów spotykają się z niesłabnącym zainteresowaniem. Jak to się robi? Posłuchajcie tych rozmów, pewnie co nieco zdradzą.