Siatkówka to dla Włochów jeden z najważniejszych sportów. Oczywiście nadal dominującą pozycję ma „calcio”, ale „pallavolo” od kilkudziesięciu lat ma się na Półwyspie Apenińskim bardzo dobrze. Lata sukcesów na poziomie klubowym i reprezentacyjnym spowodowały, że włoska myśl szkoleniowa stała się popularna w wielu krajach świata. Dlaczego? Na te i wiele innych pytań odpowiadają pracujący w Polsce trenerzy z Italii.
Wpływ Włochów na dzisiejszą siatkówkę jest olbrzymi. Aż w pięciu męskich i sześciu żeńskich kadrach narodowych z czołowej dwudziestki rankingu CEV pełnią funkcję selekcjonera. Do statystyk nie wliczono jeszcze trenerów pracujących przy obu rodzimych dla nich reprezentacjach. W Polsce na stanowisku pierwszego szkoleniowca w siatkarskiej elicie zakontraktowanych jest pięciu trenerów z Włoch. Andrea Anastasi i Andrea Giuliani pracują z mężczyznami, a Giuseppe Cuccarini, Alessandro Chiappini i Riccardo Marchesi z dziewczynami. Skąd się wziął „boom” na Włochów?
Alessandro Chiappini (trener DPD Legionovii Legionowo i żeńskiej reprezentacji Słowenii): Mieliśmy szczęście, że przez lata dominowaliśmy, jeśli chodzi o poziom rozgrywek. To do Włoch przyjeżdżali najlepsi zawodnicy i trenerzy, by się rozwijać. Siłą rzeczy współpracując z najlepszymi, byliśmy zobligowani do ciągłego rozwoju. Z roku na rok podnosił się poziom rozgrywek, jak również i otoczka wokół nich. Trenerzy mojego pokolenia i młodsi znaleźli się w świetnej sytuacji, bo mogli czerpać garściami wiedzę od czołowych fachowców świata. Lang Ping, Julio Velasco czy Bebeto to najlepsze przykłady. Wygrywali u nas wiele, a przy okazji uczyli Włochów siatkówki. To jest o tyle interesujące, że nikt nie miał nic przeciwko. Nie było głosów, że przyjeżdżają zagraniczni trenerzy i zabierają nam miejsca. My ich chętnie witaliśmy u siebie, bo wiedzieliśmy, że nauczymy się czegoś nowego, nieznanego dotąd wśród włoskich fachowców. Zdaje sobie sprawę, że takie nastawienie nie występuje wszędzie. W niektórych krajach obcy trener jest od razu postrzegany jako wróg.
Alberto Giuliani (trener Asseco Resovii Rzeszów i męskiej reprezentacji Słowenii): Mówiąc szczerze, nie potrafię wytłumaczyć fenomenu popularności włoskich trenerów. Tak, jesteśmy dobrzy, lecz fachowców znajdziesz w wielu innych krajach, nawet tych uchodzących za „niesiatkarskie”. Nie wiem, co sprawia, że wielu z nas pracuje na przykład w Polsce. Uczymy się wiele i robimy wszystko, by przekuć to na zespół, który prowadzimy. Tkwi w nas wola pracy. Przywiązujemy wagę nawet do najdrobniejszych niuansów taktycznych czy technicznych. W mojej opinii to konieczne w odniesieniu sukcesu.
Riccardo Marchesi (trener E.Leclerc MOYA Radomki Radom): We Włoszech od dawna siatkówka znajduje się na wysokim poziomie, myślę, że od lat 80. To trzecia najpopularniejsza dyscyplina sportowa wśród mężczyzn, a pierwsza u kobiet. Ten utrzymujący się od dekad trend wywarł olbrzymi wpływ na warsztat trenerski. Pokrewny do tego jest udział zagranicznych szkoleniowców. Przez lata przyjeżdżali do nas najlepsi fachowcy z różnych stron świata. Jednym z nich był Aleksander Skiba – do dziś jest u nas bardzo dobrze wspominany.
O Włochach często mówi się jako o osobach leniwych. „Co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro” – to powiedzenie do części mieszkańców Półwyspu Apenińskiego pasuje idealnie. Ma to się jednak nijak do mentalności trenerów siatkówki. Jak podkreślają rozmówcy, w ich środowisku panuje olbrzymi kult pracy. Powszechne seminaria i kursy przyciągają wiele młodych osób myślących o karierze szkoleniowca. Chiappini i Marchesi to trenerzy bez profesjonalnego doświadczenia jako siatkarze. Już jako nastolatkowie byli nastawieni na „trenerkę” i temu poświęcali każdy wolny kawałek dnia.
Chiappini: Podobnie jak inni trenerzy ja też miałem obsesję na punkcie nauki. Za własne pieniądze wybierałem się na zgrupowania kadry Włoch, by z bliska przyjrzeć się, jak najlepsi pracują z najlepszymi. Poświęcałem każdą wolną chwile i oszczędności, mając nadzieję, że spełni się moje marzenie i zostanę świetnym trenerem. Do dziś cały czas nie przestaję studiować. To pomaga mi w rozwoju zespołu. Edukacja jest podstawą każdego trenera, niezależnie od narodowości. Jeśli masz poczucie, że wiesz już wszystko, to jesteś na dobrej drodze do porażki.
Marchesi: Kiedy byłem zupełnym amatorem i miałem dzień wolny, brałem samochód i jechałem po 100 kilometrów oglądać innych trenerów. Postanowiłem zapisać się też na kolejny kurs trenerski do innego regionu. Co drugą niedzielę spędzałem w podróży i na wykładach. Jeździłem setki kilometrów, bo chciałem poznać nowe osoby. Mogłem spokojnie wyrobić ten kurs w moich okolicach. Tkwiła we mnie jednak potrzeba spróbowania czegoś nowego. Miałem styczność z tymi samymi trenerami. Nie mogę powiedzieć, że byli słabi, ale na zajęciach nie było zmian. Jeden z szefów szkolenia powiedział: ”Ty chyba oszalałeś! Zostań u siebie i spędzaj niedzielę z dziewczyną”. „Będzie na mnie wściekła, ale i tak chce się czegoś nowego nauczyć” – odpowiedziałem.
W nieco innej sytuacji był Giuliani. Przez wiele lat grał w niższych szczeblach ligowych. Ostatnie lata siatkarskiej kariery połączył z początkiem trenerskiej.
To było świetne doświadczenie, bo dobrze wiedziałem, jak moi zawodnicy lubią grać, jakie są ich atuty. Miałem unikalną możliwość korekty gry, będąc w środku wydarzenia. Do dziś wspominam ten okres z nostalgią.
Posiadanie kariery zawodniczej to dodatek, który stawia cię o szczebel wyżej, szczególnie na początku przygody z „trenerką”. Masz obycie ze sportem, wiesz, co siedzi w głowie zawodnika. Niemniej, to tylko mały bonus, który nic ci nie da, jeśli nie poświęcisz się w pełni. Znam wielu fachowców, którzy nigdzie profesjonalnie nie grali.
Do klasyki sportu przeszła wypowiedź Arrigo Sacchiego. Legendarny włoski trener, twórca potęgi AC Milan, na zarzuty osób kwestionujących jego kwalifikacje (nigdy nie grał profesjonalnie w piłkę) powiedział:
Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że aby zostać dżokejem, musisz najpierw być koniem.
Z tym stanowiskiem w pełni zgadzają się trenerzy pracujący w TAURON Lidze. Szkoleniowcy zespołów z Legionowa i Radomia, zanim podjęli się roli pierwszego trenera, przeszli przez wiele lat asystentury, a w przypadku Marchesiego także i statystyki u boku doświadczonych trenerów. Popularny w Polsce „Ciapek”, zdobywca mistrzostwa Polski z Atomem Treflem Sopot, na przełomie wieków współpracował między innymi z Massimo Barbolinim czy Giuseppe Cuccarinim. Z „Profesorem”, jak nazywa się czasem tego drugiego, Chiappiniemu przychodzi mierzyć się w tym sezonie, bo Cuccarini pełni funkcję szkoleniowca ŁKS-u Commercecon Łódź. Z kolei Marchesi pobierał nauki u Marco Bonitty (były trener reprezentacji Polski), Paolo Tofoliego czy Ze Roberto. Jak sam podkreśla, ten ostatni wywarł na niego tak duży wpływ, że trenersko przedstawia siebie jako „pół-Włocha, pół-Brazylijczyka”.
Marchesi: Zaczynałem od najniższego szczebla, jaki był możliwy. Bez doświadczenia zawodniczego i trenerskiego. Miałem niecałe 17 lat. Co ja mogłem wiedzieć o byciu trenerem? Cały czas się uczyłem i uczyłem. Podobne nastawienie mają moi koledzy po fachu. Rozwój, rozwój i jeszcze raz rozwój – bez przerwy. Ze Roberto powiedział kiedyś: „Nie możemy przestać się uczyć. Jeżeli to zrobimy, jesteśmy skończeni”. Nie jest Włochem, ale to idealnie pasuje do nas. We wszystkim, co robimy nie możemy się zatrzymywać.
W sezonie 2010/11 pełniłem funkcję drugiego trenera u boku Tofoliego – wybitnego włoskiego rozgrywającego, mojego idola, który z kadrą zdobył wszystko, co się da. Pesaro było dla niego pierwszym doświadczeniem w pracy trenerskiej. Stworzyliśmy połączenie dwóch światów. Z jednej strony, on – człowiek, który znał ten sport z perspektywy zawodnika od podszewki, ale nie miał żadnego stażu jako szkoleniowiec. Z drugiej ja – bez jakiejkolwiek kariery jako zawodnik, ale już z wieloletnią historią, jako trener. Tę różnicę widać było przy okazji spotkań. Doskonale wiedział, kiedy poprosić o czas i co powiedzieć w danej sytuacji. Miał świetne wyczucie gry. Podczas treningów też było inaczej. Nie miał jeszcze doświadczenia, więc co rusz ze mną na ten temat dyskutował. Na początku czułem się dziwnie. „Cholera, Riccardo, rozmawiasz z gościem, który w siatce wygrał wszystko”. Później jednak uświadomiłem sobie, że w „trenerce” jestem prawie tak długo, jak on był profesjonalnym zawodnikiem.
Chiappini: Miałem szczęście pracować u boku najlepszych trenerów, jacy byli wtedy dostępni. Razem prowadziliśmy czołowe siatkarki z Włoch, Kuby czy Rosji. Po kilku latach asystentury dostałem propozycję pracy w Serie A1. Rzeczy nie potoczyły się tak jak powinny i z pracy tam wyszły nici. Teraz wiem, że podjąłem najlepszą decyzję w życiu. Poszedłem do Serie B1, gdzie w spokojniejszych warunkach nauczyłem się trenerskiego rzemiosła oraz mogłem wprowadzić tajniki pozyskane z lat pobytu u boku Barboliniego czy Cucciariniego. Nie rzuciłem się na głęboką wodę. Krok po kroku pokornie uczyłem się bycia szkoleniowcem. Doświadczenie zebrane w Marsciano procentuje także dziś po kilkunastu latach w Legionowie. Każdemu myślącemu o karierze trenerskiej polecam najpierw pracę jako asystent lub przy zespołach młodzieżowych. Nie jest łatwo zarządzać grupą dorosłych osób, motywować czy korygować ich błędy. Musisz się pomału do wszystkiego dostosowywać.
Choć wszyscy trzej trenerzy przed wyjazdem za granicę mieli za sobą spore doświadczenie trenerskie, przygody poza Italią dały im kolejne lekcje. Przede wszystkim musieli dostosować się do innego stylu życia i gry. Marchesi trafił do Francji, gdzie damska siatkówka poza wyjątkami ociekała amatorstwem. Przeważnie tylko pierwszy i drugi trener zatrudnieni byli na pełen etat. Reszta sztabu łączyła pracę w klubie z inną.
Marchesi: Co było moim głównym celem po wyjeździe za granicę? Przeżyć. Miałem już jakieś doświadczenie z pracy przy kadrze, ale to nie miało porównania z tym, z czym musiałem się zmierzyć we Francji. Trafiłem do klubu siatkarskiego z niezbyt dobrą organizacją. Nie mówię o zawodniczkach, a raczej o osobach przy zespole. Sporo czasu poświęciłem się na przyzwyczajenie się do obcej kultury. Nie powiem, że była zła, ale inna. Tak jest wszędzie, gdzie się pojawiam. Wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek dostanę propozycję pracy w Polsce lub Rosji, to będę musiał zmienić mentalność, bo to są inne regiony Europy. Nie mogę myśleć, że moje zawodniczki grają jak we Włoszech, bo tak nie jest. To inny styl gry. Nie gorszy, nie lepszy – po prostu inny.
Widzę taką tendencję: trener przychodzi do klubu, robi swoją robotę i znika. Moje pytanie wtedy brzmi: co taki trener wniósł do zespołu? Co poprawił w organizacji? Nikt zbytnio nie zwraca uwagi na to, a to dla mnie ważne. We Francji na pierwszym roku, gdy prosiłem klub o jakieś zakupy mówili mi „nie ma sprawy, ale jeśli już masz coś swojego, to korzystaj z tego. My nie kupimy”. Na początku nie protestowałem, ale rok później już się zbuntowałem. Co to ma znaczyć? Że następny trener musi zaczynać wszystko od początku? Że przychodzę, robię robotę, a później zawijam interes? To idiotyczna sytuacja. Chcę nauczyć się czegoś od klubu, ale i zostawić w nim moją pracę, tak by następca mógł z niej korzystać.
Dla Giulianiego pierwszą zagraniczną pracą trenerską był angaż w reprezentacji Słowacji. Obecny trener męskiej drużyny z Rzeszowa pracował tam w latach 2015-2016, łącząc to z prowadzeniem Piacenzy.
Giuliani: Pierwszym wyzwaniem było zrozumienie słowackich rozgrywek i ich wizji siatkówki. Później musiałem przekuć moją wizję siatkówki na kadrę, bo to przecież na niej skupiała się praca. Nie mogłem jednak w pełni działać, nie znając warunków, w jakich grali i dorastali moi siatkarze. Rozbieżności wśród zawodników z różnych krajów są normalne. Dla przykładu: w Turcji miejscowi nie chcieli wychodzić ze strefy komfortu. Prowadzenie treningów było skomplikowane, bo niechętnie garnęli się do wymagających ćwiczeń, nie wspominając o zaangażowaniu. Polacy pod tym względem są podobni do Włochów – pracowici, otwarci na wiedzę i nowe systemy gry. Każdego dnia widzę stuprocentowe zaangażowanie na treningu. Z takim nastawieniem moja praca staje się bardzo przyjemna.
Chiappini i Giuliani to trenerzy, którzy łączą pracę w klubie z reprezentacjami narodowymi. W przypadku polskich kadr włoska myśl szkoleniowa jest różnie wspominana. Z jednej strony Andrea Anastasi zdobył cztery medale imprez międzynarodowych, w tym złoto Ligi Światowej 2012, z drugiej kadra znów odpadła w ćwierćfinale londyńskich igrzysk, a rok później zawiodła w Lidze Światowej i mistrzostwach Europy. Ferdinando De Giorgi obejmował kadrę po dwóch mistrzowskich tytułach w ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle, lecz jego przygoda z reprezentacją trwała tylko dziewięć miesięcy. Zdążył nie awansować z kadrą do Final Six Ligi Światowej i odpaść już w fazie grupowej mistrzostw Europy. Żeńską drużynę w latach 2007-2008 prowadził Marco Bonitta. Słynący z twardej ręki szkoleniowiec nie potrafił odnaleźć wspólnego języka z zawodniczkami. Liczne kłótnie i niesnaski w zespole co rusz obiegały opinię publiczną, co nie sprzyjało wynikom. Po igrzyskach w Pekinie zastąpił go Jerzy Matlak, zdobywając rok później brąz na europejskim czempionacie.
Wszyscy rozmówcy chwalą sobie pracę i życie w Polsce. Giuliani komplementuje Polaków za chęć do nauki, starając się przywrócić blask Asseco Resovii Rzeszów, jednej z czołowych drużyn obecnego wieku. Marchesi – choć w Polsce od niedawna – podkreśla zaangażowanie nie tylko zawodniczek, ale i kibiców.
Siatkówka to sport adaptacji. Trzeba cały czas myśleć. We Francji zawodniczki robiły kropka w kropkę to, co kazałem i wbrew pozorom nie było to specjalnie dobre. We Włoszech czy teraz w Polsce dziewczyny wykazują się większą kreatywnością. Zauważyłem u was wielką chęć do pracy i szacunek, jakim darzy się trenerów. Tutaj siatkówka jest popularna jak u nas piłka nożna. Kochacie ją, a to sprawia, że jesteście w tym dobrzy. Wielu Włochów chce tu pracować, bo wiedzą, że dostaną świetne warunki, zawodników i możliwość rozwoju. Organizacja klubów i umiejętności siatkarek stoją na wysokim poziomie. Co więcej, to nie jest tylko jakiś kilkuletni wystrzał generacyjny. U was ten trend utrzymuje się przez dekady.
Z kolei Chiappini to obok Anastasiego jeden z najbardziej „polskich” włoskich trenerów. Najpierw spędził blisko dwa lata w Sopocie, teraz mija mu czwarty rok drugiej przygody z naszą siatkówką. Żonaty z Polką 51-latek trenował już zespoły z Krakowa i Piły. Teraz stara się o powtórzenie historycznego sukcesu, jakim było czwarte miejsce DPD Legionovii w minionym sezonie rozgrywek Ligi Siatkówki Kobiet.
Chiappini: W Polsce od razu się zaaklimatyzowałem. Ucieszyła mnie ciekawość zawodniczek. Były głodne wiedzy, otwarte na wskazówki. My Włosi jesteśmy postrzegani jako otwarte osoby. To taki stereotyp, który przeważnie jest prawdą. To pomaga nam w pierwszych kontaktach, przełamywaniu lodów. Chętnie chłoniemy wiedzę i staramy się ciepło podchodzić do ludzi.
Włoska myśl szkoleniowa na pewno ma dobry PR. Czy jest przereklamowana? Da się odebrać takie sygnały od włoskich trenerów. Czy przez lata zapracowała na swoją wielką pozycję? Definitywnie. Szkoleniowcy z Półwyspu Apenińskiego doskonale wykorzystywali oferowane przez los warunki. Sukcesy obu kadr napędzały popularność, a poziom Serie A przyciągał i do dziś przyciąga najlepszych. Tym lepiej również dla nas, bo każdy tak doświadczony trener może być dla naszych młodych adeptów solidnym źródłem wiedzy. Pozostaje mieć jeszcze nadzieję na szybką naukę języka polskiego. Giuliani rzuca paroma słówkami związanymi z treningiem, choć tak samo jak Marchesi zwraca uwagę na jego trudność. Chiappini deklaruje, że w niedalekiej przyszłości chce udzielać prostych wywiadów w naszym języku. Pozostaje mieć nadzieję, że całej trójce rozmowy po polsku przyjdą łatwiej niż pracującemu 10 lat nad Wisłą Anastasiemu.