Inkubator wielkiej piłki ma dziś kod pocztowy Salzburga. Haaland, Mane i Szoboszlai nie spadli z nieba — ktoś ich musiał znaleźć i przygotować. Transfer Kamila Piątkowskiego z Rakowa Częstochowa to kolejna inwestycja w przyszłość. Oko Red Bulla coraz mocniej zerka na Polskę. Informację pierwszy podał Tomek Włodarczyk z Meczyki.pl. My ujawniamy kwotę i pozostałe szczegóły.
Dietrich Mateschitz rzadko to robi, ale tym razem osobiście przejrzał dokumenty transferu. Dotąd tylko czterech graczy w historii ligi austriackiej kosztowało ponad 6 milionów. Szef globalnego koncernu wartego 10 miliardów euro ma świadomość, że pandemia hamuje piłkę, ale to jest Salzburg — miasto Mozarta, gdzie wierzy się w talent, nawet jeśli z każdym rokiem trzeba zapłacić za niego więcej. Ani Minamino, ani Umpamecano, ani wspomniany Mane nie kosztowali tyle, ile kosztował Piątkowski. Obrońca Rakowa przeniesie się zaraz po zakończeniu sezonu.
VIDEO OD MARSCHA
Salzburg już w grudniu był pewny, że chce mieć u siebie 20-latka. Obserwował go na zgrupowaniu w Turcji, a potem czekał już tylko na osobistą zgodę Mateschitza. Wydanie 6 mln euro na piłkarza z Polski, do tego z Rakowa, to transakcja spoza korporacyjnych widełek. Austriacy mocno wierzą w ten ruch, dużą rolę odegrał choćby trener Jesse Marsch, który poprzez wideokonferencje przekonywał piłkarza i jego otoczenie, że warto wybrać Red Bulla. Do naszego kraju ma szczególny sentyment, ponieważ jego babcia urodziła się w Polsce.
Ekstraklasa tego szlaku jeszcze nie przecierała. W kontekście przyszłości i ewentualnego „success story” brzmi to wszystko obiecująco. Ludzie z Salzburga są dziś wszędzie: w Liverpoolu, Borussii Dortmund, naturalnie w Lipsku. To zespół, który jeśli czegoś chce, to za chwilę to ma. Jest dynamiczny i nowoczesny — dokładnie taki jak słynne napoje jego sponsora. Red Bull to po prostu marka. Złota kraina w cieniu Alp, na którą patrzą najwięksi.
To nie przypadek, że Liverpool zbudował niedawno centrum treningowe wzorując się na tym, co zobaczył w Austrii. Legia też podpatrywała, bo cała Europa podpatruje. Nie ma dziś lepszego przedsionka wielkiej piłki, co potwierdzą Naby Keita i inne gwiazdy sprzedane w sumie za 300 mln euro w ciągu pięciu ostatnich lat. Trenerzy też korzystają. Marco Rose, Roger Schmidt, Adi Hutter, Oliver Glasner - wszyscy są z tego samego gniazda. Jesse Marsch również za moment wystrzeli z trampoliny.
ZIARNO RANGNICKA
Ralf Rangnick już zawsze będzie miał aurę wizjonera. Za chwilę minie dekada odkąd pierwszy raz usłyszał w słuchawce głos Dietricha Mateschitza. Budowa piłkarskiego imperium Byków zaczęła się na rynku w Backnang pod Stuttgartem, gdy przyszły szef przerwał mu popołudniową kawkę, mówiąc: „Macie tam lądowisko dla helikoptera? Za dwie godziny jestem”. Rangnick w pośpiechu dzwonił do przyjaciela, by udostępnił mu dach hotelu we wsi Kleinaspach. Już na samym starcie usłyszał pytanie od Mateschitza, dlaczego to, co robi w Formule 1 nie działa w piłce. A potem padła propozycja: ja dam panu pieniądze, a pan mi zrobi projekt, o którym usłyszy świat.
Mateschitz od zawsze powtarza, że w życiu wszystko jest marketingiem. Jego napój nie odniósł sukcesu dlatego, bo był czymś nadzwyczajnym. Wygrał tym, że już trzy dekady temu skutecznie sprzedawał bajkę studentom i gwiazdom korporacji o tym, że mogą być lepszą wersją siebie. Wystarczyło kupić puszkę za kilka złotych. Ogrzewanie się przy sportach ekstremalnych było kolejną strategią firmy, ponieważ tam, gdzie adrenalina, tam musiał być również byk. Sprawdzało się kreowanie młodych mistrzów jak Sebastian Vettel w Formule 1. Nie sprawdzała się tylko piłka. Salzburgowi pieniądze dodają skrzydeł od 2005 roku, ale nawet w tym okresie zdarzały się przegrane tytuły i wielkie nazwiska, które nie udźwignęły mocarnych ambicji.
Lotthar Matthaeus powiedział kiedyś o tym wprost: tutaj chodzi tylko o puszki. Nawet Giovanni Trapattoni w 2006 roku nie był przypadkowy, bo miał pobudzić rynek energetyków we Włoszech. Salzburg szył przyszłość grubymi nićmi: wojował z kibicami, negował historię, wyrzucił fioletowe stroje, bo nie szły w parze z nazwą Red Bull. Finalista Pucharu UEFA z 1994 roku stał się marketingową zabawką. Drużyną bez Austriaków w składzie, przechowalnią Kovaców i Zicklerów, mających duże CV, ale nie mających już werwy.
ZRÓBMY SOBIE IMPERIUM
Trzeba ten szybki rys nakreślić, żeby dzisiaj zobaczyć kontrast. Rangnick rozpoczął pracę w 2012 roku, a już dwa lata później powstał bajeczny ośrodek treningowy i plan, by zamienić Salzburg w powiew świeżości. Współpraca z uniwersytetami miała dać wiedzę i technologię. Trenerzy z pasją - impuls, że dzieje się tu coś nowego. Trzy lata po przecięciu wstęgi w Red Bull Academy, Marco Rose wygrał młodzieżową Ligę Mistrzów. Pokonał Manchester City, PSG i Atletico. W finale z Benfiką gola strzelił 17-letni Patson Daka, który jeszcze przed chwilą kopał w drugiej lidze w Zambii.
Salzburg, po pierwsze, zbudował jedną z najlepszych siatek scoutingowych na świecie. Po drugie, odwrócił negatywną narrację wokół piłki i puszek Mateschitza. To nadal jest marketing, ale już pięknie opakowany, kreujący przyszłe gwiazdy i pozwalający spełniać marzenia.
Diabeł by lepiej tego nie wymyślił. Red Bull jest dziś w Stanach, Brazylii, Niemczech i Ghanie. Główne nakłady idą w Lipsk, bo to Bundesliga roztacza najpiękniejszy dywan, ale Salzburg, zaraz przy granicy Niemiec cały czas jest jego mniejszym bratem. Pod sobą ma jeszcze satelicki FC Liefering do ogrywania młodych, co pokazuje doskonałość struktury zbudowanej przez Rangnicka. Imperium byków to międzynarodowa synergia wiedzy, dobieranie ludzi o podobnych profilach, wyciągania ich znikąd, a następnie wyciskanie potencjału na maksa. Aż osiemnastu graczy ery Mateschitza sprzedano za ponad 10 mln euro, co biorąc pod uwagę miejsce Austrii w łańcuchu pokarmowym piłki jest ewenementem.
Salzburg nie jest dziś klubem, w który trzeba pompować forsę. Już dwa lata temu zanotował zysk 25 mln euro. Doczekał się Ligi Mistrzów i wielkich spektakli jak ten z Liverpoolem, gdy Jesse Marsch i jego przemowa w przerwie stała się hitem Internetu. Christoph Freund, obecny dyrektor sportowy w klubie jest już piętnasty rok. Sukces Red Bulla opisuje krótkim: szukamy graczy w przedziale 16-20 lat, z naszą mentalnością i głodem rozwoju. Dayota Upamecano wypatrzył sześć lat temu młodzikach Valenciennes. Bayern chciał go zabrać Salzburgowi dosłownie z lotniska. Próbował wpłynąć na rodziców piłkarza, a mimo to gracz nie wycofał się, dał już słowo, że karierę woli zacząć od Austrii. Potem był Lipsk i zainteresowanie gigantów, w tym ostatnio znowu Bayernu.
UMIEŚCIĆ CZŁOWIEKA NA KSIĘŻYCU
Dużo o klimacie Red Bulla mówi historia Sadio Mane. Senegalczyk oczarował skautów na igrzyskach olimpijskich w Londynie 2012 roku. Problem w tym, że był graczem trzecioligowego Metz, za którego krzyknięty 4 mln euro i ani grosza mniej. Rangnick osobiście przekonywał Mateschitza, że warto te pieniądze zainwestować. Sporo ryzykował, ale cel osiągnął, bo Mane wyznaczył wzorzec idealnego gracza Salzburga. Codziennie mierzył tkankę tłuszczową i uczył się niemieckiego. Klub zapewnił mu afrykańskiego opiekuna, by nie czuł się samotnie. I to procentowało, bo Mane w sparingach błyszczał na tle Bayernu i Liverpoolu. Juergen Klopp powiedział kiedyś, że popełnił błąd, nie wyciągając go wcześniej. Istniała dziwna bariera, mówiąca, że wielki klub nie powinien kupować gracza z Austrii, bo ten jest jeszcze niegotowy.
Dzisiaj Salzburg śmieje się z tych barier. Sam właśnie kupił bramkarza z trzeciej ligi i zapłacił 2 mln euro. Nazywa się Nico Mantl i już lata po Instagramie, Tik-Toku, Snapczacie, wszędzie, gdzie są młodzi, bo Red Bull poza piłkarskim know-how ma też rozpracowaną dbałość o detale, estetykę, cały ten marketing, który przedstawia projekt jako coś, co jest sexy. Osiem lat temu Europa śmiała się, że sztuczny twór przegrywa z luksemburskim Dudelange, a dziś jednym tchem wymienia nazwiska Haidary, Sabitzera, Kampla i Laimera. Wszyscy piłkarskie szlify zbierali pod Alpami. Jesse Marsch powiedział kiedyś, że to miejsce jest jak siedziba NASA w Houston na początku lat 70., gdzie portier na recepcji, inżynier, astronauta — każdy ma przed oczami jeden cel: umieścić człowieka na księżycu.
Niedawno Christoph Freund opowiadał w „Kickerze”, że Borussia Dortmund 28 razy oglądała Haalanda zanim kupiła go z Salzburga, to i tak nic, bo sam Salzburg w Norwegii miał go pod lupą cztery lata. Bywały momenty, że nie przekonywał piłkarsko, ale cały czas potwierdzała się jego mentalność — dokładniej taka jakiej szukał Red Bull. Osiem milionów zapłacone Molde było w tamtym momencie rekordem klubu. Ale rok później jeszcze więcej kosztowali Noah Okafor z Bazylei i Maximiliar Wober z Sevilli. Ten ostatni to potencjalny partner Piątkowskiego na środku obrony, o ile oczywiście ktoś go wcześniej nie wyciągnie. 20-latek z Jasła do Salzburga przeniesie się dopiero latem. W tym czasie fabryka nie przestaje pracować.