Już za chwilę w amerykańskim Eugene rozpoczną się mistrzostwa świata w lekkoatletyce. Reprezentacja Polski jak zwykle jedzie tam z medalowymi nadziejami, jednak nie da się ukryć, że wynik z igrzysk w Tokio (9 medali) zdaje się być nie do powtórzenia. Jak więc traktować naszą reprezentację? Czy impreza w stanie Oregon jest tylko przystankiem na drodze do większego celu?
Może się wydawać dziwne, że zawody pokroju mistrzostw świata można potraktować jako przystanek, jednak cały świat sportu przechodzi właśnie przez specyficzny okres. Igrzyska w Tokio odbyły się rok po planowanym czasie, co jednocześnie podzieliło okresy olimpijskie na wyjątkowo długą podróż do Japonii (2016-21) i wyjątkowo krótką do kolejnych igrzysk w Paryżu (2021-24). Dzięki temu w sezonie 2021 mamy nagromadzenie imprez, które musiały zostać przesunięte ze względu na pandemię i nietypowy termin igrzysk.
Lekkoatleci mają chociażby mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy w odstępie miesiąca, więc nic dziwnego, że niektórzy – mający małą szansę na sukces w Eugene – wolą się skupić na drugiej imprezie. Część zawodników, i patrzymy tutaj chociażby na naszych medalistów olimpijskich, w ogóle nadal dochodzi do formy po pewnych zmianach w przygotowaniach i trudno oczekiwać od nich takich samych rezultatów. Jeszcze inni stają przed nowym zadaniem, a dla wszystkich i tak najważniejszy będzie Paryż. Nie oznacza to oczywiście, że ktoś wystąpi na mistrzostwach świata na pół gwizdka, bo takie rzeczy się nie dzieją. Reprezentacja Polski da z siebie wszystko, ale wyniki mogą się różnić od tych, które były i od tych, które będą w tym olimpijskim trzyleciu.
JAK TRWOGA, TO DO MŁOTA
Czy jest w polskim sporcie dyscyplina lub konkurencja, której bylibyśmy bardziej pewni w kontekście medalowym, niż rzut młotem? Od lat Polacy znajdują się na podium najważniejszych imprez, niezależnie od tego, czy w kobiecej, czy w męskiej wersji. A najczęściej wychodzi nam to w obu – w końcu na igrzyskach w Tokio zdobyliśmy w młocie cztery z sześciu możliwych medali.
Teraz tylu nie będzie, bo w Eugene nie wystąpi nasza mistrzyni. Anita Włodarczyk przez kontuzję, której nabawiła się… goniąc złodzieja swojego samochodu, nie poleciała do Stanów Zjednoczonych. To oczywiście przykra sprawa, jednak nastawienie wciąż aktywnej legendy polskiego sportu i tak jest bardzo optymistyczne. W pierwotnym roku igrzysk w Tokio (2020) zastanawialiśmy się, czy problemy ze zdrowiem Włodarczyk nie skończą się słabym jak na nią wynikiem w Japonii i ewentualnym wymuszeniem zakończenia kariery. Gdyby igrzysk nie przesunięto, pewnie nie byłoby złota i mogłoby nawet nie być już Anity w sporcie. Tymczasem dzięki przełożeniu imprezy mamy trzykrotną mistrzynię olimpijską, która rozochociła się na tyle, że i po kolejnej kontuzji zapowiada, że wróci silniejsza, by walczyć o Paryż.
Tymczasem będą ją zastępować jej koledzy i koleżanka z reprezentacji. Według zasłużonego magazynu „Track & Field News” Polacy zdobędą w USA cztery medale, z czego trzy będą zasługą Wojciecha Nowickiego, Pawła Fajdka i Malwiny Kopron. W przypadku pierwszej dwójki nie jest to zaskoczenie. Z młociarzy będących na miejscu Polacy będą mieli odpowiednio pierwszy i drugi wynik zgłoszenia (na listach światowych drugi jest Rosjanin Walerij Pronkin, który z oczywistych względów nie wystąpi), ale o dublet wcale nie będzie tak łatwo. O ile Nowicki jako jedyny z obecnych rzucał w tym sezonie 81 metrów i jest chyba najregularniejszym zawodnikiem, o tyle Fajdek (najlepszy wynik 80.56) jest w bardzo dużej grupie pościgowej.
O medale powinni też walczyć Quentin Bigot (80.55), Daniel Haugh (80.18), wicemistrz olimpijski Eivind Henriksen (80.17), Bence Halasz (79.86) i Rudy Winkler (79.11). Nie można też zapominać o młodych wilkach – Christosie Frantzeskakisie (rocznik 2000) i Michajło Kochanie (2001), którzy odpalić mogą w każdej chwili. Czy postawilibyśmy na dwa polskie medale? Tak. Czy będzie to łatwe? Nie aż tak bardzo, jak zdarzało się to w poprzednich latach.
Z kolei u Kopron sytuacja jest inna, bo to nasza medalistka olimpijska jest w grupie pościgowej. Wśród zgłoszonych (nie ma na listach drugiej na świecie Włodarczyk) jest piąta, a przed nią zebrała się grupa ciekawych zawodniczek, na czele z Amerykankami Brooke Andersen i Janee’ Kassanvoid oraz Kanadyjką Camryn Rogers, które potrafiły w tym roku rzucać nawet po kilka metrów dalej od naszej zawodniczki. W drugiej grupie wraz z Malwiną są Włoszka Sara Fantini oraz kolejna młoda Amerykanka Alyssa Wilson.
W teorii Kopron daleko do roli faworytki do medalu, w praktyce – jej doświadczenie oraz niepewność zawodniczek zza oceanu na kilku ostatnich imprezach docelowych, stawia ją na podium według ekspertów. A my chętnie to zobaczymy, choć będzie jeszcze trudniej, niż rok temu w Tokio.
NIE TYLKO SZTAFETA?
Po igrzyskach w Tokio nie możemy nie patrzeć w stronę naszych złotych i srebrnych sztafet – mieszanej 4x400 metrów i kobiecej na tym samym dystansie. Według wspomnianych przewidywań amerykańskich ekspertów to właśnie „Aniołki Matusińskiego” w żeńskiej rywalizacji będą czwartym polskim medalem na imprezie. Trzeba jednak przyznać, że magazyn w swoich przewidywaniach nie uwzględnił sztafet mieszanych, więc możemy tam uwzględnić naszych biegaczy i biegaczki i dopisać sobie ołówkiem piąty przewidywany medal.
Skąd takie typy? Nie jest to może pewność, bo takich rzeczy nie powinno być w często nieprzewidywalnych biegach sztafetowych, ale polska kadra biegaczy jest naprawdę mocna. Nie tylko nasze panie po igrzyskach w Tokio nie skończyły karier (co w niektórych przypadkach przewidywano), ale też stały się znacznie mocniejsze. Natalia Kaczmarek i Anna Kiełbasińska są kandydatkami do finału… w zmaganiach indywidualnych. Tak, dobrze czytacie – Polska przystępuje do światowej imprezy z szansami na sprinterski finał. I to w wykonaniu więcej niż jednej zawodniczki!
Rozwój Kaczmarek nie zaskakuje, bo to od dawna jest niezwykły jak na polskie warunki talent biegowy, jednak to, co w ostatnich latach robi Kiełbasińska to temat na niezwykłą historię. Zawodniczka, która zaczynała od krótkich sprintów i miesiącami męczyła się z kontuzjami, wróciła przed igrzyskami w Tokio i zrobiła tak mocną formę, że niektórzy typowali ją do składu na finał sztafety. Trener Matusiński postawił na zgranie i swoją żelazną czwórkę, która wypełniła zadanie, ale Kiełbasińska na tym nie poprzestała i od tamtej pory bije życiówkę za życiówką. Wieku wypominać nie powinniśmy, ale w tym wypadku robimy to z podziwu – mając 32 lata wiele sprinterek już nawet nie biega, tymczasem nasza zawodniczka jest w życiowej formie.
Według tegorocznych czasów Polki rzutem na taśmę powinny wejść do finału w duecie (Kaczmarek jest szósta, Kiełbasińska ósma). Nawet lepiej jest w przewidywaniach wspomnianego magazynu Track & Field (odpowiednio czwarta i szósta). Oczywiście do tego trzeba jeszcze pobiec na miarę swoich możliwości, ale sam fakt, że o tym dyskutujemy, jest niezwykle przyjemną nowością dla polskich kibiców.
A skoro mamy jeszcze szybsze biegaczki indywidualnie, to doskonale wiemy co to oznacza dla sztafety. Szczególnie że Justyna Święty-Ersetic trzyma swój poziom biegania poniżej 51 sekund, a Iga Baumgart-Witan także wygląda na zawodniczkę w podobnej formie, co na igrzyskach. Polki ponownie powinny walczyć o drugie i trzecie miejsce z Jamajkami, Kanadyjkami, Brytyjkami czy Holenderkami. I będą w tej walce jedną z dwóch (obok Jamajek) faworyzowanych sztafet. Dogonienie pierwszych Amerykanek pozostaje może nieco bliższą, ale wciąż mrzonką, chyba że wydarzy się coś niespodziewanego.
W sztafecie mieszanej ponownie będziemy liczyć na Kajetana Duszyńskiego i Karola Zalewskiego, bo po raz kolejny to oni są dwoma najszybszymi Polakami na 400 metrów. Co ciekawe, w Eugene zabraknie trzeciego z mistrzów olimpijskich, Dariusza Kowaluka, który nie zbudował w tym sezonie wystarczającej formy.
Nie wiemy na co stać naszą sztafetę, tak jak nie wiemy, na co stać inne – wszystko dlatego, że rywalizację mieszaną bardzo trudno złożyć w całość, a poza mistrzostwami raczej jej się nie rozgrywa. Wiemy natomiast, że nasza reprezentacja po raz kolejny będzie w czołówce, a skoro nasze panie są nawet mocniejsze, to czemu nie być znowu na podium? O powtórkę złota będzie trudno – szczególnie jeśli Amerykanie nie zlekceważą tej sztafety – ale medal to już zupełnie co innego.
CO DALEJ?
Pięć naszych głównych szans medalowych to nic innego, jak pięć medali olimpijskich z Tokio. Co z pozostałymi czterema? O Anicie Włodarczyk już mówiliśmy. Trudno będzie też o powtórkę u Marii Andrejczyk, która na początku tego sezonu zmieniła trenera i przygotowywała się m.in. w Finlandii. Forma ma być w Eugene, ale będzie być może zbyt mało czasu, by ją zbudować.
Nasza wicemistrzyni z Tokio nie osiągnęła w tym roku nawet 60 metrów, a przypomnijmy, że jej życiówka to ponad 70. Do medali światowych imprez trzeba rzucać minimum 63-64, a żeby być w miarę pewnym dobrego rezultatu – około 65. Nie wygląda na to, żeby w USA polski oszczep przywiózł medal, jednak Andrejczyk jest w fazie eksperymentów (pamiętając też o jej kruchym zdrowiu, przez co nie można przesadzać) i najważniejsza będzie impreza w 2024 roku, czyli igrzyska.
Oszczep żeński będzie jedną z najbardziej nieprzewidywalnych konkurencji w mistrzostwach. Jeden idealny rzut może dużo zmienić, jednak na ten moment nie wydaje się, by był to rzut naszej zawodniczki. Jeśli forma będzie szła w górę to w przypadku Andrejczyk Eugene może faktycznie okazać się przystankiem na drodze do mistrzostw Europy.
Dwa pozostałe medale to nasze dwie sensacje z ubiegłego sezonu, u których trudno cokolwiek przewidywać. Dawid Tomala – ostatni w historii mistrz olimpijski w chodzie na 50 kilometrów – ze względu na usunięcie „pięćdziesiątki” z programu igrzysk musiał się przebranżowić na krótszy dystans 35 kilometrów. Według Track & Field News zajmie tam piąte miejsce, jednak chód to jedna z tych konkurencji, które trudno przewidywać na podstawie światowych list – kto jak nie Tomala, będący daleko na listach przed igrzyskami w Tokio, ma nam o tym przypomnieć. Może się okazać, że nowa konkurencja mu podpasuje, a może też wyjść na to, że jest po prostu za krótko i szybsi zawodnicy, którzy postanowili się przebranżowić z 20 kilometrów, mogą wmieszać się do czołówki. Pomijając już nieznanych nam aktualnie zawodników z potencjałem, którzy mogą „odstawić Tomalę”. Sam Dawid już nie da rady tak uciec – nikt już nie odpuści mistrza olimpijskiego.
Brązowy medalista igrzysk w Tokio, Patryk Dobek, jest w podobnej sytuacji. Bieg na 800 metrów zawsze ma to do siebie, że w światowej czołówce jest cała grupa zawodników, która jest w stanie powalczyć o najwyższe cele. A czasy w danym sezonie nie mają znaczenia – są uzyskiwane najczęściej w mocnych biegach z zawodnikami zatrudnionymi do nadawania tempa, dlatego też rzadko uzyskuje się rekordowe wyniki na docelowych imprezach.
W Tokio Dobek w świetnym stylu utrzymał się za zawodnikami z Afryki i dobiegł na trzecim miejscu. Teraz może być z tym trudniej, szczególnie że dochodzą kolejni, na przykład ogromny talent z Wielkiej Brytanii Max Burgin, 20-letni lider światowych list. Szkoda że nasz ogromny talent, Krzysztof Różnicki, ma spore problemy ze zdrowiem – miejmy nadzieję, że wróci w dobrym stylu na drogę do Paryża.
NOWE NADZIEJE
O miejsca punktowane (w pierwszej ósemce) mogą też powalczyć dobrze znane nam nazwiska, jak Konrad Bukowiecki w pchnięciu kulą czy Michał Rozmys na 1500 metrów. Obaj panowie biorą jednak udział w niezwykle mocno obsadzonych konkurencjach, więc o medale będzie ciężko.
Co innego nasza nowa lekkoatletyczna nadzieja, Adrianna Sułek. 23-letnia wieloboistka poprawia się w tym sezonie z każdym kolejnym startem i na listach światowych jest trzecia, choć trzeba też pamiętać, że wielobojowe listy często nie uwzględniają czołowych zawodniczek i zawodników, którzy w ramach przygotowań czekają na bardzo mocny wynik aż do imprezy docelowej. Nie zmienia to jednak faktu, że będzie celowała może nawet w niepobity od 37 lat rekord Polski Małgorzaty Nowak. Jeśli go pobije, miejsce w czołówce zapewnione. Które? Niewykluczone, że nawet medalowe. Najważniejsze jest jednak to, by Sułek rozwijała się tak dobrze, jak do tej pory – jej postępy z roku na rok są coraz bardziej imponujące.
Na nowy poziom w tym sezonie weszła też sprinterka Ewa Swoboda, choć w jej przypadku ze względu na konkurencję (sprint na 100 metrów) o medalach możemy raczej zapomnieć, szczególnie przy tak mocnych Jamajkach na czele z Shelly-Ann Fraser-Pryce. Wiemy natomiast, że Swoboda chce być drugą w historii Polką, która zejdzie poniżej 11 sekund. Sama zapowiada, że na treningach tak się właśnie dzieje – trzeba tylko potwierdzić to w zawodach. Jeśli tak się wydarzy, będziemy zadowoleni – niezależnie od tego, jakie da to miejsce.
To samo dotyczy zresztą Pii Skrzyszowskiej. Ogromny rozwój (najszybsza od kilkudziesięciu lat polska biegaczka na 100 metrów przez płotki), jednak światowa konkurencja jest niezwykle mocna. Najważniejszy jest po prostu postęp i wchodzenie na kolejne poziomy swoich możliwości – i u Ewy, i u Pii jest to możliwe.
Jeśli natomiast chcecie nazwisko, którego jeszcze nie znacie, a ma szansę zaskoczyć nas dobrym wynikiem, to będzie to nasza chodziarka Katarzyna Ździebło. Panie, podobnie jak panowie, także będą występować na 35 kilometrów i będzie to niezwykle trudna do przewidzenia konkurencja. Ździebło będzie w bardzo szerokim gronie zawodniczek, które mogą pokusić się o dobry wynik. Bardziej czołową ósemkę, niż medal, ale po tym co widzieliśmy u panów w Tokio, raczej nie stwierdzimy, że coś w chodzie jest wykluczone.
Są sprawdzone gwiazdy, są też młode talenty. W Tokio naszej reprezentacji wychodziło niemal wszystko. Teraz, nawet przy podobnym scenariuszu, o powtórkę będzie trudno. Najważniejszy będzie jednak progres. Jeśli nasze gwiazdy zdobędą medale, a pozostali pokuszą się o kolejny dobry krok w stronę Paryża, to będziemy z całej imprezy zadowoleni. Trzy czy cztery medale to plan minimum, wszystko powyżej to naprawdę bardzo dobry wynik w tegorocznych okolicznościach. I obyśmy byli równie miło zaskakiwani, co w Tokio.
Komentarze 0