Kiedyś to było... Do miasteczka przyjeżdżał kinematograf, a kiedy przez ekran pędził pociąg, ze strachu czmychaliśmy z kolegami ze stodółki gdzie pieprz rośnie - właśnie w takim tonie na temat aktualnej kondycji polskiego rapu wypowiedział się ostatnio aktor znany szerszej publiczności z ról w Mowie ptaków i Kobietach mafii.
Parafrazując Sebastiana - nas irytuje, że idzie to w jakieś maliny. Aktorstwo stało się teraz bardzo popularne, ludzie zarabiają na nim kupę szmalu, ale straciło ono przy tym swoją esencję. Dawniej - Marek Kondrat, Janusz Gajos, Andrzej Seweryn. Obecnie - Sebastian Fabijański.
Aktor, który promuje właśnie film Mowa ptaków, lubi podkreślać swój osiedlowy background. Od lat wspomina także o planach nagrania hip-hopowej płyty, a ostatnio pojawił się nawet na scenie u boku Ostrego. Udzielił także wywiadu, w którym dał wyraz swojemu fundamentalistycznemu podejściu do rapu. Bierzemy głęboki wdech i lecimy.
- Mnie irytuje, że idzie to w jakieś maliny. Rap stał się teraz bardzo popularny, ludzie zarabiają na nim kupę szmalu, ale stracił on przy tym swoją esencję. Kiedy ja zaczynałem słuchać rapu była Paktofonika, był Eminem, N.W.A., Ice Cube, A Tribe Called Quest. To muzyka, której nie robi się dla pieniędzy, to muzyka robiona z żalu, nienawiści, bólu, sprzeciwu. To nie jakaś elektroniczna ballada, tylko to jest sampel, to są bębny. To co się dzieje teraz, to nie rozwój, to robienie z rapu jakiegoś parapopowego tworu, używając do tego, wieśniacko u naszych rodzimych pseudoraperów brzmiącego, auto-tune'a. Ja idę bardziej w rootsowe klimaty - powiedział Fabijański w rozmowie, której całość znajdziecie tutaj.
Wyjaśnijmy sobie od razu, że nie odbieramy mu prawa do wyrażania opinii. Ta wypowiedź rozpowszechniana jest jednak zupełnie bezrefleksyjnie, podczas gdy warto się nad nią pochylić choćby z uwagi na to, że elegancko kanalizuje niepokoje i frustracje wielu słuchaczy.
Zasadniczym problemem Sebastiana i jego kolegów ze starzejącego się stronnictwa konserwatywnego jest prawdopodobnie to, że na zmiany, jakie zachodzą w rapie, patrzą jak małpiszony na monolit w 2001: A Space Odyssey Kubricka. Czyli jak na coś, co ni z tego, ni z owego spadło z nieba i wywróciło do góry nogami dotychczasowy porządek.
Tymczasem historia nie tylko hip-hopu, ale popkultury generalnie ma charakter przyczynowo-skutkowy. Dobrze pamiętamy, jakie szambo wylało się na Lil Yachty'ego, kiedy ten stwierdził, że nie potrafiłby wymienić pięciu kawałków Biggie'ego czy Tupaka. To jeden z licznych przykładów, gdy młody wykonawca był strofowany za brak szacunku dla kultury (ho ho). Jeżeli jednak sięgamy po tak wzniosłe argumenty, to szacunek dla kultury powinien obejmować także jej ewolucję i kierunki rozwoju. A w sprzeczności z tym stoją ignoranckie i protekcjonalne wypowiedzi, które cały up-to-date rap streszczają do auto-tune'a.
Zasadniczo ten dyskurs o starej i nowej szkole to jedno z najbardziej szemranych intelektualnie zjawisk, jakie się kiedykolwiek przydarzyły hip-hopowej społeczności. Pewna kategoryzacja jest jak najbardziej możliwa, ale trzeba być ignorantem, żeby przy tylu odcieniach szarości porywać się na wyznaczanie prostej linii demarkacyjnej. Sądziliśmy, że bawić się w to mogą najwyżej niezbyt rozgarnięci nastolatkowie z podrzędnych forów, a tymczasem kotleta odgrzewa nagle 32-letni aktor.
I jeszcze raz - nikt nie każe Fabijańskiemu wykraczać poza smutne piano, prosty bas, tępy werbel, ale może warto zachować pewną pokorę wobec własnych możliwości poznawczych? 16 maja 1966 roku Bob Dylan wydał album Blonde on Blonde, a następnego dnia zagrał koncert w Manchesterze. Ten legendarny występ stanowił symbol zerwania przez Dylana z akustycznym, folkowym anturażem. Kiedy w pewnym momencie sięgnął po gitarę elektryczną, ktoś z publiki krzyknął do niego: Judaszu! Krótko mówiąc - jeden z najwybitniejszych autorów piosenek w historii na jednym z najznamienitszych etapów swojej kariery zostaje obrażony przez randomowego typa, który poczuł się zraniony woltą stylistyczną. Czy ta paralela jest czytelna?
- Czyli nowe, młode pokolenia raperów całkowicie skreślasz? - został również zapytany Fabijański. - Nie, że skreślam, bo to w ogóle nie mój cyrk, nie moje małpy. Gdyby nie nazywali się raperami, to nie byłoby tematu, bo to po prostu nie jest rap to, co oni robią. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu - odpowiedział. Tak, tak - chłopisko, którego rapowy dorobek ogranicza się póki co do naśladowania Snoop Dogga w starym programie Piotra Kędzierskiego i cringe'owych czterech wersów opublikowanych na Facebooku będzie teraz ustalał, kogo można nazywać raperem, a kogo nie. Swoją drogą, chętnie usłyszelibyśmy konkretne ksywki. Czy chodzi także o kolegów Ostrego z wytwórni?
Matko Bosko, co to się stanęło? Dysponując takim mindsetem, Sebastian powinien jesienią wydać zbiór memów z nosaczami, a nie rapowy album. Część z nas naprawdę wychowała się na wykonawcach, których aktor przywołuje w swojej tyradzie, ale zawsze włącza nam się światło ostrzegawcze, kiedy komuś wjeżdża chorobliwy sentyment. To trochę tak, jakbyście mieli ziomka, który od końca lat osiemdziesiątych każdego lata jeździ na wakacje do ośrodka wczasowego w Kołobrzegu, wspomina piękne czasy kartek na wędlinę, chodzenia na telewizor do sąsiada i dziesiony, etc. Byliśmy przekonani, że styl życia Kurła kiedyś to było jest tak naprawdę tylko przejawem internetowej hiperbolizacji, a tu proszę bardzo.