Jest najszybszą dyscypliną sportu, w której używa się rakiety. Podczas jednego treningu można spalić tysiące kalorii. W Polsce badminton to dyscyplina niszowa, ale w Azji jej gwiazdy mają status celebrytów. W tajniki tego świata wprowadza Michał Łogosz, czterokrotny olimpijczyk i pięciokrotny medalista mistrzostw Europy.
MACIEJ MIKOŁAJCZYK: Z czego zbudowana jest lotka? Jaką rolę odgrywają pióra?
MICHAŁ ŁOGOSZ: Lotka profesjonalna zbudowana jest z gęsich lub kaczych wyselekcjonowanych piór i korka. Naturalne pióra dają gwarancję najwyższej jakości i tylko takie mają doskonałą jakość lotną oraz kontrolę, a co za tym idzie, dają największą przyjemność z gry. Amatorskie lotki są syntetyczne (plastikowe). Waga jednej i drugiej lotki waha się pomiędzy 4,75 a 5,5 g.
Badminton to najszybszy sport, w którym używa się rakiety. Co sprawia, że lotka porusza się z taką zawrotną prędkością?
- Rekord szybkości lotu lotki to blisko 500 km na godzinę. Jest to oczywiście prędkość w pierwszej fazie lotu, zaraz po uderzeniu przez rakietę lotką. Rakieta do badmintona jest lżejsza niż piłka, czy choćby rakieta do tenisa ziemnego, więc można ją szybciej rozpędzić.
Jest pan olimpijczykiem z Sydney, Aten, Pekinu i Londynu. Jak wspomina pan występ na igrzyskach? Badminton przyciągnął tam tłumy?
- Miałem przyjemność i zaszczyt reprezentować kraj na czterech igrzyskach olimpijskich i za każdym razem było to niezapomniane przeżycie, choć nie ukrywam, że największa ekscytacja była w 2000 roku w Sydney. Byłem wtedy młodym sportowcem, który kilka miesięcy przed turniejem olimpijskim był bardzo daleko od kwalifikacji. Oczywiście wierzyłem, że się uda i cel był jasny, ale nie spodziewałem się, że eliminacje zakończę pierwszym w historii polskiego badmintona medalem mistrzostw Europy. Badminton cieszył się wtedy ogromnym zainteresowaniem kibiców. Hala olimpijska była wypełniona po brzegi. W Pekinie i Londynie była kilkunastotysięczna publiczność każdego dnia. Słabiej było tylko w Atenach, także pod względem organizacyjnym, ale magia igrzysk powodowała, że nikt w Grecji nie zwracał na to uwagi. Dla mnie turniej olimpijski był ogromnym wyzwaniem. Chciałem zagrać o medal, wyzwolić w sobie to, co najlepsze, bić rekordy życiowe, które niekoniecznie dadzą upragniony krążek, ale pozwolą być spełnionym po takich zawodach. Sama atmosfera towarzysząca igrzyskom jest magiczna. Ludzie, obiekty, kibice sprawiają, że to wyjątkowe wydarzenie dla każdego sportowca.
Czy ćwierćfinał olimpijski z 2008 roku to pana największy sportowy sukces? Czy bardziej ceni pan sobie medale mistrzostw Europy?
- To trudne pytanie, bo z jednej strony ćwierćfinał olimpijski i nieznaczna przegrana o strefę medalową to ogromna satysfakcja, a z drugiej pierwszy medal mistrzostw Europy, ogranie po drodze ówczesnego numeru jeden na świecie, wielkich faworytów, to łzy radości, które zapamiętam do końca życia. Ten sukces otworzył mnie i Robertowi Mateusiakowi drogę do badmintona na najwyższym poziomie. Pozwolił uwierzyć w nasze siły i w to, że najwyższe cele są w naszym zasięgu, a nie w sferze marzeń. Cenię sobie moje wszystkie osiągnięcia. Za każdym razem dawały mi sporą frajdę.
Podczas igrzysk w Londynie w 2012 roku w parze z Adamem Cwaliną oddaliście walkowerem mecz przeciwko reprezentantom Tajlandii. Dlaczego nie dotrwaliście do końca?
- W decydującym trzecim secie przy stanie 16:16 zerwałem ścięgno Achillesa. Był to bardzo dobry mecz w naszym wydaniu i wynik był otwarty. Szkoda, ale taki jest sport i mecz zakończył się wygraną przeciwników, którzy później doszli do ćwierćfinału. Były to moje czwarte igrzyska i wiedziałem, że prawdopodobnie ostatnie, więc mimo trudnych przygotowań chciałem godnie zakończyć moją sportową przygodę. Przykro mi było także z powodu Adama Cwaliny, który przebył długą drogę, żeby zagrać na igrzyskach. Mimo to Londyn wspominam z uśmiechem, bo zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy i graliśmy dobry badminton.
Szybko po zakończeniu kariery założył pan FunBad Promotion. Jak realizujesz się pan jako wychowawca młodzieży? W jaki sposób przekonałby pan dziecko do zapisania się do pańskiej akademii?
- Zaraz po igrzyskach w Londynie starałem się szybko rehabilitować po operacji ścięgna Achillesa, jednocześnie myśląc, co będę robił dalej. Oczywiście już wcześniej miałem z tyłu głowy projekt własnej akademii badmintona, ale dopiero w tamtym czasie przyszedł czas na realizowanie tego przedsięwzięcia. Badminton był już rozpoznawalnym sportem i bardzo szybko hala wypełniała się zawodnikami w różnym wieku. W tej chwili jest ponad dwustu entuzjastów tego sportu. Najmłodszy ma 6 lat, a najstarszy 68, co pokazuje, że to sport dla wszystkich. Prowadzimy zajęcia dla dzieci i młodzieży, organizujemy zgrupowania, wydarzenia, turnieje. Myślę, że udało mi się stworzyć dużą badmintonową rodzinę, w której wszyscy realizują swoje cele i nie zawsze jest to zostanie mistrzem sportu. Prowadzenie zdrowego trybu życia, walka z wadami postawy czy też spędzenie sportowo czasu też jest czymś, co promuję w mojej akademii. Badminton jest doskonałą dyscypliną sportu dla każdego, angażuje wszystkie partie mięśniowe, rozwija motorycznie, zmusza do myślenia, wyzwala kreatywność i — co najważniejsze — daje dużo radości już początkującym zawodnikom. Najpierw wystarczy tylko trafiać w lotkę.
Widzi pan wśród podopiecznych z akademii swoich następców? Po czym poznać, że ktoś ma potencjał do gry w badmintona?
- Widzę sporo utalentowanych dzieciaków. Część z nich pójdzie w sport wyczynowy. Widać od początku, jak dziecko podchodzi do treningów, jak się angażuje, jak lubi rywalizować z innymi i jak szybko uczy się techniki. Część dzieci traktuje to jako uzupełnienie swojej aktywności fizycznej, a jeszcze inne jako spędzanie wolnego czasu. Prowadzimy także zajęcia rodzinne, gdzie małe dzieci uczą się podstaw badmintona, a rodzice uczestniczą w nich razem z nimi.
Mówi się, że squash to najzdrowszy sport świata, ale przy badmintonie też można się trochę zmęczyć…
- Trening badmintona jest jednym z najcięższych na świecie. Na najwyższym poziomie trzeba być silnym, szybkim, wytrzymałym, skocznym i zwrotnym. Spalanie kalorii podczas długiego dwugodzinnego treningu liczyłbym w tysiącach (1500-3000). Na poziomie amatorskim jest także bardzo wymagający.
W badmintonie ważna jest nie tylko zwinność, szybkość i skoczność, ale także myślenie. Jak istotna w tym sporcie jest głowa?
- W każdym sporcie głowa jest szalenie ważna. W badmintonie oczywiście też. Dzięki „dobrej głowie” szybciej pobiegniemy, popłyniemy, skoczymy czy zagramy na korcie. Oczywiście mówię tu o zawodach, bo wtedy dzięki dobrej psychice jesteśmy w stanie okiełznać strach i zamienić stres w mobilizację w najważniejszych momentach. W badmintonie, który jest też sportem mocno technicznym, bardzo ważne jest, by nie było zbędnego paraliżującego napięcia podczas meczu turniejowego, które może zablokować. Nie jesteśmy wtedy w stanie zagrać na swoim poziomie.
Ma pan dużo krążków zdobytych na Starym Kontynencie, ale czy świat nie uciekł Europie? Jaki jest azjatycki przepis na sukces?
- Świat ucieka Europie cały czas i coraz trudniej będzie go gonić. Azjaci dominowali, ale zawsze byli Europejczycy, którzy zabierali im część tego tortu, a szczególnie Duńczycy, którzy już chyba jako jedyni dalej biją się z nimi o najwyższe cele. Za moich czasów w czołówce światowej byli Anglicy, Szwedzi i Rosjanie, ale także my nie raz ucieraliśmy nosa najlepszym. Jest oczywiście Carolina Marin z Hiszpanii, która już wygrała wszystko i jest od lat postrachem Azjatek, ale to rodzynek i jej sukcesy nie są wykładnikiem siły badmintona na Starym Kontynencie. Sądzę, że dominacja Azji wiąże się w głównej mierze z popularnością badmintona na tym kontynencie, z tym, jaką pozycje w tych krajach ma ta dyscyplina sportu i jak ogromne pieniądze są w związku z tym inwestowane. Telewizje prowadzą transmisje, hale wypełnione są kibicami, a najlepsi badmintoniści są znani w całym kraju, często ze statusem celebrytów. Ta popularność sprawia, że setki tysięcy dzieci uprawia ten sport, budowane są systemy szkolenia i odpowiednia infrastruktura. Do tego dochodzi mentalność Azjatów i ich podejście do ciężkiego treningu. Rok temu byłem z zawodniczkami w Tajlandii, gdzie ćwiczą mistrzowie świata. Na dwóch halach po 20 kortów do badmintona każda, od 6. rano do 22 wieczorem trenowało kilkanaście grup. Od siedmioletnich dzieci począwszy, po profesjonalnych zawodników. Spali, jedli i trenowali w tym samym miejscu. Mimo wszystko Duńczycy pokazują, że można mądrze zbudować system szkolenia w kraju, gdzie badminton jest popularny, ale ustępuje kilku innym dyscyplinom sportu i nie ma takich pieniędzy, jak choćby w Chinach czy Japonii. W Polsce popularność badmintona rośnie bardzo szybko i uważam, że za jakiś czas przełoży się to na wyniki.
Badminton uważany jest za sport niszowy, jednak Sindhu Pusaria, zawodniczka z Indii jest według magazynu Forbes jedną z najbogatszych sportsmenek na świecie. W Polsce nie zna jej praktycznie nikt.
- Jest niszowy w naszym i innych krajach Europy, choć jak mówiłem wcześniej, to się zmienia, bo Polacy zaczynają dbać o zdrowie i uprawiać różne dyscypliny sportu, w tym badminton. Hinduska zawodniczka to medalistka mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, a w Indiach nie ma wielu sportowców z takimi sukcesami, więc z urzędu staja się oni popularni, cenieni i hołubieni przez setki milionów ludzi. Za tym idą też ogromne pieniądze, głównie z reklam. Oczywiście samo się nic nie zrobiło. Pamiętam nasze pojedynki drużynowe z Indiami czy Japonią, które wygrywaliśmy po 4:1. Po dekadzie oni zdobywają największe laury na światowych imprezach, a my możemy się tylko zastanawiać, jak oni to zrobili. Ale to pokazuje, że można. Potrzebny jest pomysł, ludzie, zaangażowanie, sporo czasu i oczywiście kasa. A najważniejsza jest chyba cierpliwość i konsekwencja. Doskonałym przykładem w naszym kraju jest siatkówka, gdzie przez 10 lat zbudowano system, szkolenie, przyszły wyniki, a za tym pieniądze. Ważna jest kontynuacja tych ruchów i pewna ciągłość. Ta struktura mozolnie budowana przez lata przynosi teraz efekty.
Nie da się ukryć, że w Polsce mamy obecnie kryzys w pańskim ukochanym sporcie. Do Tokio wyślemy prawdopodobnie najmniejszą ekipę polskich badmintonistów od ćwierć wieku…
Trudno powiedzieć, kto zakwalifikuje się do Tokio, bo ze względu na pandemię kwalifikacje nie zostały dokończone. Szanse mają w tej chwili singliści, ale na to trzeba poczekać. Szkoda, że nie wykorzystano naszych wyników do tego, żeby ruszyć dalej i pójść za ciosem. Przed nami szlaki przetarli inni nasi starsi koledzy, którzy uczyli się badmintona i startowali od zera. My zrobiliśmy duży krok do przodu, bo przecież mieliśmy kilka osób na poziomie pierwszej „dziesiątki” na świecie.
Czy nie ma pan wrażenia, że sukcesy pana, Roberta Mateusiaka i Nadii Zięby poszły na marne?
- Sądzę, że można było to lepiej zrobić, ale według mnie nie było to proste. Uczymy się cały czas profesjonalnego sportu, marketingu sportowego i tego, że w obecnych czasach sport to biznes, a związek sportowy, czy klub to firma, w której się planuje, potem tworzy struktury, buduje i rozlicza z tego, co się zrobiło. Ile dyscyplin przepadło, choć mogło pójść za ciosem po sukcesach? Znaczenie ma też fakt, że w naszym kraju kilkanaście lat temu sport nie był szczególnie ważny. Oczywiście oglądaliśmy wielkie imprezy jak igrzyska olimpijskie czy mistrzostwa świata w piłce nożnej, ale to niewiele. Obecnie świadomość zdrowego trybu życia jest znacznie większa. Coraz więcej ludzi dba o zdrowie, uprawiając amatorsko wiele nawet niszowych do tej pory sportów. Jest kilkanaście kanałów sportowych w telewizji, gdzie przez całą dobę dystrybuuje się większość dyscyplin sportowych (badminton w Polsat Sport). Takie warunki zwiększają szansę na wykorzystywanie sukcesów sportowych i przerabianie ich w kolejne, ale do tego są potrzebni też ludzie.
Czy odbywają się w Polsce jakieś międzynarodowe turnieje?
- Polish Open był prestiżowym turniejem dekadę temu, kiedy przyjeżdżali zawodnicy ze światowej czołówki. Potem o jakości zawodów decydowała kasa. Im większa była pula nagród, tym bardziej prestiżowy był turniej i więcej punktów do rankingu przyznawała światowa federacja. W tej chwili są turnieje przekraczające pulę nagród ponad milion dolarów. Zdaje się, że w przypadku Polish Open było to 25 tysięcy. Były to fajne zawody. Zawsze przyjemnie jest zagrać na własnym podwórku. Kilkukrotnie wygrywaliśmy u nas tę imprezę.
Rozmawiał Maciej Mikołajczyk
