Siatkarski obywatel świata. Niekończący się pościg za rozwojem Marcelo Fronckowiaka (WYWIAD)

Zobacz również:Znane powroty i potężne wzmocnienia. W PlusLidze nikt nie pracuje w trybie oszczędzania energii
Marcelo Fronckowiak
Fot. Paweł Andrachiewicz/Pressfocus

Wprowadzał do seniorskiej siatkówki młodego Ricardo Lucarellego. Trenował Bruno Rezende, Dante Amarala czy Lucasa Saatkampa. Jako pierwszy Brazylijczyk wygrał rodzimą Superligę jako zawodnik i trener. Choć Marcelo Fronckowiak przez wiele lat związany był z ojczyzną, od lat pracuje w Europie. Prowadzący w przeszłości RJX Rio de Janeiro czy Cuprum Lubin szkoleniowiec dziś odpowiada za francuskie Tours, finalistę ostatniego Pucharu CEV. Nam opowiada o trenerskich ścieżkach życia i podejściu do zawodu.

Dlaczego trudno rozmawia mu się z nową generacją zawodników? Co łączy pracę trenerską z krzesłem? Skąd wziął się pech Tours w minionym sezonie? Czemu zniknął z kadry Brazylii? Mający polskie pochodzenie trener w długiej rozmowie z naszym portalem przedstawia swój punkt widzenia na volley.

*****

Michał Winiarczyk: Jakie to uczucie wrócić do domu po miesiącach życia na drugim krańcu świata?

Marcelo Fronckowiak: Czuję, że się starzeję. Mój styl pracy polega na dużej aktywności. Non stop chodzę po hali i biorę czynny udział w ćwiczeniach. To połączenie brazylijskiej i europejskiej myśli szkoleniowej. Taka praca sprawia, że po sezonie czuję się wyczerpany. Nawet teraz, rozmawiając z tobą, odczuwam na sobie cały rok.

Potrafi pan odciąć się od ukochanej dyscypliny?

Nie wydaje mi się. Ten rok dał mi do zrozumienia, że cały czas możemy się rozwijać. Jestem typem człowieka, który nawet na łożu śmierci będzie chciał się uczyć. Siatkówka to nie tylko treningi czy analiza wideo. To złożony w jedną dyscyplinę mix wielu czynników. Jako starzejący się szkoleniowiec dostrzegam dużą wagę przygotowania mentalnego. Muszę również adaptować się do generacji Z, która wkracza do dorosłej siatkówki. Ile masz lat?

25.

Mam syna w podobnym wieku. Doceniam waszą generację, bo mogę się od was wiele nauczyć, ale mocno różnicie się od mojej. Nie trenuję jednak rówieśników, a was.

(Fronckowiak wyciąga telefon – przyp. M.W)

Macie potrzebę obecności w social mediach non stop. Za moich czasów Internetem była ulica. Szukaliśmy rozrywki bez nowinek technologicznych. Dziś staram się jak najlepiej was zrozumieć. Poświęcam czas na lektury i oglądanie filmów o zarządzaniu grupą młodych osób. Świat się zmienia, a ja się do niego dostosowuję. Jeśli trzeba się nauczyć nowego języka, bo trafiam do nowego kraju, to zaczynam się go uczyć, proste. Adaptuję się do zmian, ale cały czas rdzeniem jest brazylijska myśl szkoleniowa. Poznałem ją bardzo dobrze, bo przecież przez lata grałem, a później trenowałem w Superlidze.

Co wyróżnia brazylijską szkołę siatkówki od reszty świata?

Podjąłeś temat, o którym mogę rozmawiać godzinami. Ludzie z Ameryki, Francji czy choćby Polski często dziwią się, dlaczego pomimo tak wielkich sukcesów, żaden brazylijski trener nie napisał książki o filozofii volleya. To smutne, bo tracimy w ten sposób szanse na przekazanie dziedzictwa. Mamy wielkie postacie – Bernardinho i Ze Roberto. Jeśli mam okazje, to naciskam na nich: „Kiedy wydacie książkę?”

To, co dziś określa się mianem brazylijskiej szkoły, to kombinacja wielu myśli szkoleniowych. Siatkówka od zawsze była popularna w naszym kraju. Szybko po jej powstaniu w USA, trafiła tutaj. Jako że mamy dobrą pogodę i wiele plaż, volley zyskał popularność jako fajna zabawa. Profesjonalne podejście nastąpiło wraz z kadencją Carlosa Arthura Nuzmana na stanowisku prezesa Brazylijskiego Związku Siatkówki. Na przełomie lat 70. i 80. Brazylią rządziło jeszcze wojsko. On miał z nimi dobre kontakty. Dzięki temu siatkówka stała się pierwszym sportem w kraju, który mógł mieć sponsorów. Dwie wielkie firmy sponsorowały dwa duże zespoły. Połowa kadry grała w jednym, połowa w drugim. Coroczna rywalizacja spowodowała, że kształcili się nowi, świetni siatkarze.

Pan też wtedy zaczynał.

Zacząłem grać profesjonalnie pod koniec lat osiemdziesiątych. W tamtym czasie istniało przeświadczenie, że jak drużynie idzie źle, to znaczy, że za mało trenowała i musi ćwiczyć więcej. Mało kto zwracał uwagę na jakość zajęć. Pamiętam dni, w których trenowaliśmy po osiem godzin dziennie. Brazylia czerpała wtedy dużo wzorców z Japonii. Największy wpływ na rozwój miały jednak sukcesy kadry. W 1982 roku męski zespół z Bernardinho, Dal Zotto czy Williamem Carvalho zdobył srebro na mistrzostwach świata. Kolejne dorzucił dwa lata później na igrzyskach olimpijskich.

Byłem wtedy nastolatkiem. Jedynym sportem dostępnym dla każdego był tylko futbol. Byłem wysoki i chudy. Pomyślałem sobie: „Kur**, chcę grać w siatkę”. Podobnie jak ja pomyślało wiele osób. Dodatkowo miałem motywację w postaci brata Andre, który zaczął trenować volley przede mną. Przeżywaliśmy wtedy boom na ten sport. Ludzie grali w parkach czy na ulicy. Członkowie srebrnej generacji byli niczym gwiazdy rocka. Każdy ich podziwiał. Poza tym swoją robotę zrobiła telewizja. Mecze transmitowano w otwartej stacji. Każdy siadał w sobotę wieczorem i oglądał zmagania. To był też moment, w którym chwile słabości miał nasz futbol. Siatkówka szybko się spopularyzowała.

Brazylijska myśl siatkarska polega na technice. Spójrz na amerykańską szkołę. Tam trener przychodzi na zajęcia, przedstawia ćwiczenia i od razu ustawia naprzeciw siebie dwie szóstki. Bloki? Sześć na sześć. Serwis? Sześć na sześć. U nas wygląda to tak, że jeśli mamy danego dnia dwa treningi, to rano zajmujemy się kwestiami indywidualnymi. Oznacza to, że zajęcia poświęcamy na przykład tylko na ćwiczenia przyjęcia czy serwisu. Z kolei po południu kładziemy nacisk na zastosowanie wcześniej pracy w skali całego zespołu. Muszę przyznać, że pracując w Polsce zauważyłem podobieństwo do brazylijskiej myśli, bo wy też lubicie zajmować się poszczególnymi kwestiami siatkarskimi pojedynczo, by je szlifować. Później sprawdzacie to w akcji w skali treningu całego zespołu.

Patrząc z pańskich obserwacji – czy jest coś, co brazylijski volley może przejąć od zagranicznego?

Mentalność zawodników w trudnych sytuacjach. Siatkówka to sport, w którym musisz rozwijać się wraz z kolejnym odbiciem. Możesz gównianie przyjąć piłkę, możesz niezbyt dobrze ją wystawić, ale przy ostatnim kontakcie musisz zrobić coś wyjątkowego, aby zdobyć punkt. W przeciwnym wypadku otrzymujesz gówniany skutek. Polacy i Francuzi mają to do siebie, że potrafią zagrać bardzo dobrze nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Niedawno ZAKSA Kędzierzyn-Koźle wygrała Ligę Mistrzów. Szczególnie dużym uczuciem darzę Aleksandra Śliwkę. Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Kiedy trzeba, zaserwuje mocno z wyskoku lub spokojnie, kąśliwie. Potrafi przywalić z ataku albo puścić kiwkę. Potrafi dostosować grę do aktualnych warunków. To coś, co mógłbym zabrać z Europy do Brazylii.

Co pana zszokowało, gdy po raz pierwszy trafił do Europy jako trener?

Przede wszystkim długość i intensywność treningów. Miałem kompletnie inne postrzeganie pracując w Brazylii. Widzę jak mocno zmieniła się mentalność sportowców. Dawniej głowiłem się jak wbić do głowy młodym zawodnikom troskę o swoje ciało. O to, by dobrze się prowadzili i odżywiali. Pamiętam mój pierwszy raz we Francji, gdzie pracowałem w latach 2004-2009. Trafiłem na utalentowanych graczy, którzy nie mieli jednak w głowie wielkiego profesjonalizmu. Wielu z nich non stop paliło. Mieli też niezdrowe nawyki jeśli chodzi o spożywanie alkoholu. Dziś już czegoś takiego nie zauważam.

Każdy siatkarz musi zrozumieć, że jeśli sam nie będzie o siebie dbał, to w przyszłości zapłaci za to duży rachunek. Widzę, że organizacje też podchodzą dobrze do tej kwestii, bo zauważ jak wielu specjalistów jest dziś w zespołach. Mierzy się liczbę skoków siatkarzy, bada obciążenie organizmów i stosuje zaawansowane metody regeneracji. W Polsce funkcjonuje to praktycznie perfekcyjnie… w klubach, które mają dużo pieniędzy.

Jakie bolączki towarzyszą obecnie brazylijskiemu volley'owi?

Musisz zrozumieć nasz system. W profesjonalnych rozgrywkach – na przykład włoskich czy polskich – masz spółkę, która zarządza ligą. To jest oddzielny podmiot względem krajowej federacji. W Brazylii tak nie jest. Superligą zarządza związek. Włodarze potrafią zdobyć dobrych sponsorów i sprzedać drogo prawa telewizyjne dla reprezentacji, a gdy przychodzi do zarządzania ligą, to wychodzi brak profesjonalizmu. Mecze kadry są fajnie opakowane. Brakuje tego w rozgrywkach klubowych, które przez to kuleją. Mamy dobre kluby takie jak Sada Cruzeiro czy Minas, ale ogólnie schemat wygląda tak, że przychodzi sponsor do zespołu, wspiera go przez rok czy dwa i odchodzi. Brak dobrego marketingu Superligi sprawia, że firmy szybko rezygnują z dalszej współpracy, bo nie otrzymują wymiernych korzyści.

Nieład panuje również jeśli chodzi o organizację rozgrywek. Nie ma klarownego drugiego i trzeciego poziomu rozgrywek. Całość potęguje słaba sytuacja ekonomiczna. Jest jeszcze gorzej niż w Polsce. Młodzi sportowcy coraz częściej decydują się na wyjazd do Europy, nie tylko ze względów sportowych, ale i finansowych.

Szczególnie dużym uczuciem darzę Aleksandra Śliwkę. Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Kiedy trzeba, zaserwuje mocno z wyskoku lub spokojnie, kąśliwie. Potrafi przywalić z ataku albo puścić kiwkę.

Porozmawiajmy o pańskiej karierze. W 2018 roku powiedział pan: „Według mnie trenerzy powinni poznawać jak najwięcej nowych krajów, innych kultur, by z każdego nowego doświadczenia czegoś się uczyć i stawać się lepszym człowiekiem”. Nie męczą pana częste zmiany klubów?

Pamiętaj, że często decyzja o odejściu nie leży po stronie trenera (śmiech).

Nawiązując do cytatu, mam poczucie, że praca w każdym klubie uczyniła mnie lepszym. Wydaje mi się, że zostawiłem dla zespołów dużo serca. Przykładowo, gdy zaczynałem w Tourcoing, klub nie wyglądał zbyt dobrze organizacyjnie. Z biegiem lat walczyłem o poprawienie warunków – a to o lepsze zaplecze treningowe, a to o pokój do pracy dla trenerów. Dziś, gdy tam pojedziesz, zobaczysz bardzo profesjonalną drużynę. Moja filozofia pracy nie polega tylko na wygrywaniu meczów. To proces budowy organizacji, która będzie się rozwijać nawet wtedy, gdy mnie już w niej nie będzie.

Podobnie było w Lubinie. Gdy tam trafiłem, w klubie nie było maszyny do serwisu. Jeśli wiesz, na czym polega profesjonalna siatkówka, to zrozumiesz, że nie da się funkcjonować bez tego sprzętu. Siatkarze serwują weekend w weekend z prędkością 110 km/h. Nie ma lepszego sposobu na trening niż wykorzystanie tej maszyny. Pewnego razu pogadałem z prezesem Tomaszem Tyclem: „Prezesie, notorycznie niszczę swoje ramię i plecy. Nie mogę tego robić dłużej, starzeje się.”. Dzięki kontaktom we Włoszech załatwiłem sporą zniżkę i wkrótce maszyna znalazła się w klubie.

Po latach we Francji zastanawiałem się, czy zostać, czy wrócić. Zdecydowałem się na powrót. Trafiłem do Minas, klubu z tradycjami, ale bez sukcesów. W trzy lata udało mi się stanąć z nim na podium Superligi, choć dysponowaliśmy znacznie mniejszym budżetem niż konkurenci. Dobra robota sprawiła, że zgłosił się RJX Volei. Miałem prowadzić zespół gwiazd z Bruno Rezende, Lucasem Saatkampem czy Dante Amaralem. Przyjmując ofertę pomyślałem sobie: „Jeśli nadal tkwi we mnie marzenie o prowadzeniu reprezentacji Brazylii, to ta oferta jest dobrym krokiem w tym kierunku”.

Przyjęcie propozycji było świetnym pomysłem, bo zdobyliśmy mistrzostwo pokonując Sada Cruzeiro. Moja renoma jako trenera drastycznie skoczyła w górę i zacząłem myśleć, że jestem coraz bliżej zrealizowania marzenia. Problem w tym, że Brazylię dotknęły problemy ekonomiczne, a klub zbankrutował. Znów musiałem szukać pracy poza kontynentem, bo przecież trzeba wyżywić rodzinę.

Pracował pan zarówno z mało znanymi siatkarzami, jak i gwiazdami siatkówki. Na czym polega różnica w komunikacji z nimi?

Z pewnością pracując ze znanymi zawodnikami musisz zwracać baczną uwagę na to, co mówisz. Jeśli prowadzisz mało znanych graczy, to masz na nich bardzo duży wpływ. Trener z dużym doświadczeniem może ich łatwo naprowadzić na dobrą ścieżkę rozwoju. Gwiazdy pokroju Bruno czy Dante mają ze sobą bagaż doświadczeń z gry w najlepszych klubach świata. Jako trener musisz zastanowić się, jak możesz go wykorzystać. Prowadzenie takich graczy często przypomina współpracę. Nie słuchanie ich to jeden z dwóch podstawowych błędów szkoleniowca. Drugi to przeciwieństwo pierwszego – słuchasz ich zbyt mocno. W buddyzmie istnieje powiedzenie, że jak masz trzy drogi do wyboru, to idź tą środkową. Pracując z doświadczonymi siatkarzami nieoceniony jest dobry balans.

W minionym sezonie miałem podobną sytuację z Kevinem Tillie. Mowa tu o mistrzu olimpijskim. To człowiek, który ma wiele przemyśleń na temat, co lubi, a czego nie. Profesjonalna siatkówka nie polega jednak tylko na rzeczach, które ktoś lubi. Moim zadaniem jest pokazanie takiemu zawodnikowi, że niezależnie od pochodzenia czy doświadczenia jestem w stanie rozwinąć go jeszcze jako siatkarza.

Jego ojciec, Laurent Tillie, wskazywał mi na wielką wagę odpowiedniej komunikacji z tak doświadczonymi siatkarzami. „Po dziewięciu latach z reprezentacją mogę żartobliwie powiedzieć, że chyba zrobiłem dyplom z psychologii – albo nawet więcej – mam skończone studia z psychiatrii” – opowiadał.

Podobnie jak w „normalnej” pracy, tak i tu mamy do czynienia z zarządzaniem ludźmi. Przecież ty jako dziennikarz również musisz umieć komunikować się nie tylko z rozmówcami, ale także z kolegami z redakcji. Mam pewne spostrzeżenie na temat roli profesjonalnego siatkarza. Proszę, napisz, że jest to moja wizja, Marcelo Fronckowiaka.

Marcelo Fronckowiak
Fot. Rafał Oleksiewicz/Pressfocus

Idealną analogią jest… krzesło, bo tak samo filozofia pracy siatkarza opiera się na czterech nogach. Pierwsza to zrozumienie gry. Musisz być mądry, by rozumieć założenia taktyczne. Druga to przygotowanie fizyczne. Musisz być silny, by sprostać wymaganiom fizycznym. Trzecia to technika. Musisz wiedzieć jak podejść do bloku czy zagrać dokładnie według określonego schematu. Ostatnia noga to mózg.

Jeśli mam krzesło z trzema nogami, to niby się chwieje, ale jeszcze z wielkimi trudnościami mogę na nim usiedzieć. Jestem jednak bardzo podatny na upadek. Może on nastąpić lada chwila i nie znam momentu, kiedy on się wydarzy. Dlatego też potrzebujesz czterech nóg. W stu procentach zgadzam się z tym co mówił ci Laurent Tillie. Twoja generacja, a więc generacja siatkarzy, których teraz prowadzę, ma czasem problemy ze skupieniem i zrozumieniem, że to, co ja – trener – do nich mówię, może im pomóc. Zwróć uwagę, że rozmawiałeś z Francuzem. Tam zawsze istniały komfortowe warunki do rozwoju, co paradoksalnie nie sprzyja budowie wielkich graczy. W Brazylii mówi się, że dla profesjonalnego sportowca trening jest jak dodatkowy talerz jedzenia, którego z powodu biedy nie miał w czasach dzieciństwa. On rzuca się na niego i je go z wielką euforią. Z podobną werwą ćwiczy na zajęciach.

Mówi pan o problemach w komunikacji z moimi rówieśnikami, ale może to po prostu kwestia innej generacji? Starsi ludzie na pańską też pewnie podobnie patrzyli.

Nie, bo my nie mieliśmy tylu opcji rozrywki co wy. Macie po wielokroć większy dostęp do informacji niż wszystkie starsze generacje razem wzięte.

W takim razie jaki ma pan sposób na dotarcie do głów siatkarzy w moim wieku?

Na początku muszę pokazać, że jestem kompetentną osobą. Ogromnym atutem jest moja historia – ona mówi sama za siebie. Lucarelli rozgrywał pierwszy sezon na w seniorskiej siatkówce pod moim okiem, podobnie zresztą Otavio Pinto. Raphael Vieira, który przez wiele lat grał z powodzeniem we Włoszech, na profesjonalizm przeszedł u mnie w zespole. Z kolei we Francji trenowałem młodego Nicolasa Marechala. To są przykłady, które wskazują, że potrafię dobrze pracować z utalentowanymi siatkarzami.

Wydaje mi się, że widać to było również w ostatnim sezonie. Mamy w Tours utalentowanego Pierre’a Derouliona. Zazwyczaj gra jako przyjmujący, ale jako że mieliśmy problemy ze zdrowiem Abouby (Aboubacara Drame Neto – przyp. M.W), to występował również na ataku. Pierre zagrał świetny sezon, przez co trafił do kadry Francji. Oczywiście nie przypisuję sobie wszystkich zasług, ale dobrze wiem, jak uważnie dbałem o tego chłopaka. Nawiązując do pytania, muszę być w ciągłym procesie nauki i adaptacji. Nie mogę stanąć w miejscu, bo przecież siatkówka jak i cały świat ciągle się zmienia.

Ze Roberto mówił: „Nie możemy przestać się uczyć. Jeżeli to zrobimy, jesteśmy skończeni”.

Każdego wieczoru, leżąc w łóżku zastanawiam się co zrobiłem źle, że mój zespół przegrał w sezonie trzy finały. Być może w czymś mocno zawiniłem. Chcę poznać odpowiedź, by zapisać ją na papierze i nie zrobić podobnego błędu w przyszłości.

Chciałem na początku wywiadu zapytać się, czy biorąc pod uwagę wyniki Tours, dwa to nie jest pana ulubiona liczba.

To może być dla ciebie śmieszne, ale dla mnie nie jest. Prawda jest taka, że jeśli uzyskuję wiele drugich miejsc – i nie mówię tu tylko o ostatnim sezonie – to znaczy, że wykonuję dobrą robotę. Trafiłem do Tours z klubu, który wygrał dziesięć spotkań w piekielnie trudnej lidze, z zespołami dysponującymi znacznie lepszymi zawodnikami i budżetami. Jestem bardzo dumny z tego, co robiliśmy w Lubinie. Wylądowałem w zespole, w którym wygrałem 90-95 procent wszystkich spotkań w zespole.

Nie wiem czy wiesz, ale z Tours przez trzy minuty mieliśmy Puchar Francji. Wygraliśmy tie-break, a zawodnicy zaczęli świętować z kibicami i zdejmować koszulki. Po długich dyskusjach raptem znaleźli jakiś kontakt z piłką naszego gracza, przyznali punkt rywalom i kazali grać dalej. Chaumont ostatecznie wygrało seta 19:17 i cały puchar. Dla osoby, która nie ma mocnej psychiki, to wyglądało tak, jakby ktoś przyłożył pistolet do głowy i puf, wystrzelił.

Jestem pierwszym człowiekiem, który wygrał Superligę jako siatkarz i trener. Byłem najmłodszym szkoleniowcem w historii, gdy zdobywałem złoto. Ponadto jako pierwszy Brazylijczyk pełniłem funkcję „head coacha” w PlusLidze. Jestem też w wąskim gronie rodzimych trenerów pracujących w Rosji i we Włoszech. To nie są błahe osiągnięcia. Mimo że trudno opowiada się na temat sezonu pełnego drugich miejsc, to cały czas mam apetyt na zwycięstwa.

Przed starciem z Modeną mówiłem, że to może być magiczny moment dla drużyny. Możemy pokazać, że nawet jeśli rywale dysponują większym budżetem i potężnymi nazwiskami, to przy prezentowaniu dobrej siatkówki, jesteśmy w stanie wygrać z każdym i mieć wyjeb*** na to, co mówią inni.

O Tours w ostatnim sezonie najwięcej mówiło się w kontekście serii spotkań przeciwko Modenie i Skrze Bełchatów. W obu przypadkach to rywali stawiano w roli faworytów.

Przychodząc do Tours byłem przekonany, że stworzę zespół potrafiący grać na dobrym poziomie. Kevin Tillie, Luke Perry, Żeljko Corić, Dmytro Teriomenko – to solidne nazwiska. Zespół miał polegać również na bardzo ekspresywnym atakującym, Aboubie. Miał za sobą dwa skuteczne sezony we Włoszech. Tuż przed startem sezonu doznał kontuzji Achillesa. Straciliśmy też Zouheira El Graouiego, który wylądował w Nysie. Na chwile przed rozpoczęciem rozgrywek straciłem 33 procent zespołu. Powiedziałem sam do siebie: „Kur** Marcelo, musisz być silny. Nadal masz mocną drużynę, nawet jeśli straciłeś jej kawałek”. Szukałem rozwiązania. Takim okazał się Kamil Baranek, który pozostał z nami do grudnia.

Większym zadaniem było zbudowanie mentalności do walki i niepoddawania się. Byłem pewny co do jakości siatkarskiej. Pewność siebie budowała się wraz z sukcesami na początku sezonu. Wpadliśmy w zwycięską strefę komfortu. Być może to obróciło się przeciwko nam na końcu zmagań. Znaleźliśmy się w takim momencie, gdy wygrane przychodziły nam nadzwyczaj łatwo, jakby za pstryknięciem palca. Pierwszy mecz przegraliśmy chyba tuż przed Bożym Narodzeniem. Czuliśmy świetną atmosferę w zespole i na trybunach, bo kibice spragnieni widowisk po koronawirusie, chętnie przychodzili do hali.

Przed starciem z Modeną mówiłem, że to może być magiczny moment dla drużyny. Możemy pokazać, że nawet jeśli rywale dysponują większym budżetem i potężnymi nazwiskami, to przy prezentowaniu dobrej siatkówki, jesteśmy w stanie wygrać z każdym i mieć wyjeb*** na to, co mówią inni. Przepraszam za mocne słownictwo, ale ono obrazuje nasze podejście – grę bez skrupułów. Być może Włosi przed pierwszym meczem pomyśleli sobie, że będzie to dla nich zwykły meczyk we Francji. Nałożyliśmy na nich dużą presję, przez co w rewanżu grali z nożem na gardle. Tymczasem nam wystarczyło wygrać dwa sety. Zrobiliśmy to i przeszliśmy dalej.

Skra też tak na was patrzyła?

Nie mogę powiedzieć, że Bełchatów nas zlekceważył. Z pewnością wiedzieli, że są faworytem, ale nie spodziewali się, że spotkają na drodze tak wielki opór z naszej strony. Wiedzieliśmy, że ten zespół ma duże wahania formy. Poza tym miałem za sobą trzy lata pracy w Polsce. Poznałem Skrę dobrze, bo z Cuprum dobrze mi się grało przeciwko niej. Mój zespół nie zajmował sobie głowy jakimiś zestawieniami poszczególnych zawodników na pozycjach, tylko wyszedł pewny siebie na parkiet. Cieszę się, że Tours pokazało się z tak dobrej strony w meczach przeciwko wielkim markom Europy.

Rozmawiamy o miłych fragmentach sezonu. Pomówmy jednak o gorzkim momencie. Finały z Montpellier. Jak to możliwe, że Tours, które tak dominowało w lidze, przegrało serię o złoto do zera?

To jest właśnie przyczyna moich niekończących się rozważań podczas zasypania, o których rozmawialiśmy wcześniej (śmiech). Co więcej, rano budzę się i również o tym myślę. Po kilku tygodniach mam pewne przypuszczenia. Musimy wrócić do finału Pucharu Francji. Tamta porażka, przede wszystkim jej kuriozalne okoliczności, wywarła na drużynę zły, dołujący wpływ. Przeszliśmy do play-offów, pokonaliśmy Niceę, ale nie graliśmy przeciwko niej bardzo dobrze. Z Narborną zaczęliśmy świetnie. Pojechaliśmy do nich zaklepać awans, a tymczasem przegraliśmy 0:3. W decydującym meczu znów zagraliśmy pewnie, ale straciliśmy Dmytro, który doznał kontuzji. Znów mały problem, w konsekwencji przerodził się w większy.

Oprócz Pucharu Francji spory wpływ na morale drużyny miało ogłoszenie przez Kevina Tillie odejścia po sezonie. Stało się to na dość wczesnym etapie rozgrywek. Z perspektywy czasu widzę, że wśród chłopaków nie było już podobnego balansu emocjonalnego jak wcześniej. To są jednak tylko przypuszczenia, a nie twarde powody. Gdybyśmy porównali formę w samych play-offach, to Montpellier radziło sobie w nich lepiej od nas. Mieliśmy z tyłu głowy to, że ewentualny mecz numer trzy odbędzie się u nas. Muszę jednak przyznać, że pierwsze dwa sety spotkania numer jeden w finale zagraliśmy po prostu ch***.

Nie gryzie się pan w język.

To była istna tragedia, trudno to pojąć. Zacząłem zastanawiać się, jak możemy grać tak fenomenalnie cały sezon, by w najważniejszych setach całego roku grać tak katastrofalnie. Na szczęście następne dwie partie trafiły na nasze konto, ale w tie-breaku znów była nędza. Przy wyniku 13:11 dla rywali poprosiłem o challenge. Widziałem, że koszulka jednego z graczy Montpellier zahaczyła o siatkę. Ludzie na telebimie mogli to zobaczyć, a sędzia o dziwo nie. Przegraliśmy seta. Dwadzieścia minut później przychodzi do nas arbiter i mówi: „Przepraszam, pomyliłem się”.

Mam poczucie, że w trakcie sezonu mieliśmy wiele małych problemów, które pojedynczo dużej szkody może nie wyrządzały. Skumulowały się jednak na najważniejsze mecze sezonu. Brakowało nam wtedy szczęścia. Przykład? Finał Pucharu CEV w Monzy. Prowadzimy w trzecim secie.

(Fronckowiak pokazuje niesioną piłkę – przyp. M.W)

W jednej z akcji piłka odbija się od bloku, a pan Grozer wykonał jakieś nieprawdopodobnie brzydkie odbicie od spodu. Zaraz szybko wystawił ją środkowy, a wszyscy zaczęli krzyczeć, żeby akcja dalej trwała. Dalej mamy mecz rewanżowy, pierwszy set, wynik bodajże 23:22. Santiago Orduna wystawia piłkę, która poleciała mu po głowie. Trybuny cieszą się z punktu dla nas, a sędzia decyduje, że gramy dalej. Mam nadzieję, że przyszłym sezonie, gdy nadal będziemy tak ciężko pracować jak teraz, wreszcie nadejdą dla Tours szczęśliwe dni.

Wspomniał pan o Tilliem, o którym było wiadomo w połowie sezonu, że odchodzi. Dziś niemal normą są sytuacje, gdzie siatkarze już na przełomie roku wiedzą, dla kogo zagrają w przyszłych rozgrywkach. Jak pan radzi sobie z tą sytuacją jako trener? Z jednej strony ma pan zawodnika, z drugiej za kilka miesięcy może grać już przeciwko panu.

Nie będę ukrywał, byłem zaskoczony jak szybko rozpoczęła się ta saga transferowa. Dziwi mnie, że menedżerowie nie potrafią utrzymać takich informacji dłużej w tajemnicy. Przecież gdy to się wydało, to o Kevinie mówił cały zespół, a wkrótce i media. Przykre jest to, że musimy uczyć się funkcjonować w sytuacji, która dziś jest uważana za normę, choć dla mnie w ogóle nie powinna nią być. Każdy wiedział, że grający dla ZAKSY Toniutti i Zatorski podpisali kontrakty z nowymi zespołami dawno temu, zanim doszło do play-offów w PlusLidze. Mimo tego nie widziałeś po Kędzierzynie jakiegoś rozluźnienia. Grali nadal tak samo dobrze i to przyniosło skutek w postaci triumfu w Lidze Mistrzów.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego pomimo dobrego budżetu Cuprum nie ma ambicji, by być mistrzem PlusLigi. Moim celem było zachęcenie klubu, miasta i sponsorów poprzez dobre wyniki do budowy naprawdę wielkiej organizacji. Mogę powiedzieć, że w tej kwestii zawiodłem, choć za moich czasów zespół potrafił stawiać duże wymagania najlepszym klubom.

Nie chcę, aby odbierano moje słowa jako pośredni atak na Kevina. To wielki profesjonalista i dobry facet. Niemniej jego decyzja miała spory wpływ na losy drużyny. Musimy mieć Francuzów w składzie. Odejście Tillie pociągnęło za sobą odejście Luke’a Perry’ego, a wiem, że on chciał zostać w Tours. To z kolei oznaczało, że musieliśmy wcześniej rozglądać się za nowymi siatkarzami na kolejny sezon. Decyzja goniła decyzję. To nie jest łatwa rzeczywistość, ale każdy musi umieć się w niej odnaleźć.

Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o pracy w Lubinie.

W Cuprum zaangażowane jest KGHM, jedna z najbogatszych spółek w Polsce. Mocno inwestują w rozwój piłki nożnej w Lubinie. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego pomimo dobrego budżetu, Cuprum nie ma ambicji, by być mistrzem PlusLigi. Moim celem było zachęcenie klubu, miasta i sponsorów poprzez dobre wyniki do budowy naprawdę wielkiej organizacji. Mogę powiedzieć, że w tej kwestii zawiodłem, choć za moich czasów zespół potrafił stawiać duże wymagania najlepszym klubom. Mając takie warunki i skład, jakim dysponowałem, trudno było chcieć więcej.

W ostatnim roku pracy woziłem piłki na trening swoim samochodem. Trenowaliśmy w szkolnych salach gimnastycznych, dopiero na dzień przed meczem mogliśmy ćwiczyć w RCS (hali domowej Cuprum w Lubinie – przyp. M.W). Chyba dopiero teraz to się zmieniło i wreszcie cały czas trenowali tam gdzie grali. Rozmawiałem o tym wielokrotnie z prezesem Tomkiem. Gdy było wiadome, że odchodzę, powiedziałem: „Podpisałem kontrakt z Tours. Chciałem podziękować ci za możliwość pracy i za to, że mogłem zostać pierwszym brazylijskim head coachem w PlusLidze. Teraz nadszedł czas na budowanie przyszłości. Przestańcie kontraktować drogich, zagranicznych szkoleniowców. Postawcie na kogoś, kto zna dobrze ten klub”. Tym gościem okazał się „Rufio” (Paweł Rusek – przyp. M.W).

Tak samo zwróciłem uwagę, by nie kontraktować drogich siatkarzy, a tych, co mają coś do udowodnienia. Mam przeczucie, że Miguel Tavares i Ronald Jimenez trafili do Cuprum między innymi dlatego, że chcieli ze mną pracować. To była dla nich świetna okazja, by pokazać się na solidnym, polskim rynku.

A co jeśli chodzi o pracę z reprezentacją Brazylii? Tęskni pan za nią?

Pytanie powinno brzmieć: czy reprezentacja Brazylii tęskni za mną? Nawet wiem, kto może na nie odpowiedzieć – Renan Dal Zotto. Byłem zaskoczony gdy oznajmiono mi, że nie będę dalej mógł pracować z kadrą. Pracowałem jak szalony, nigdzie nie harowałem tak mocno jak przy drużynie narodowej.

Warto poruszyć wątek ekonomiczny. Rezende miał do dyspozycji o dziesięciu członków sztabu więcej niż my. Po złocie na igrzyskach olimpijskich, sytuacja finansowa związku i kadry osłabła. Każdy, kto trafił do sztabu Renana, był odpowiedzialny za dwie lub trzy rzeczy, którymi wcześniej zajmowały się pojedyncze osoby. Na początku byłem jedynym członkiem, który dobrze znał DataVolley, reszta nie ogarniała programu. Kolejna sprawa – Bernardo nawet podczas wyjazdów miał do dyspozycji minimum trzech gości odpowiedzialnych za ataki z podestu na zawodników czy inne podobne siatkarskie czynności. Robili za tak zwane „ramiona” zespołu. U Renana ta rola przypadała między innymi mi. Możesz być pewny, że dzięki temu mam naprawdę potężne barki (śmiech).

Marcelo Fronckowiak
Fot. Foto Olimpik/NurPhoto via Getty Images

Wydawało się, że współpraca pana z Dal Zotto ma się dobrze.

W 2018 roku zdobyliśmy srebro mistrzostw świata. Z perspektywy czasu myślę, że rok później Dal Zotto wiedział już, że wkrótce zastąpi mnie Carlosem Schwanke. Nic mi jednak nie powiedział, dalej pracowaliśmy tak samo. Usłyszałem tylko, że będzie miał kogoś do pomocy, ale to nie jest nic oficjalnego. Poprosił mnie, żebym wybrał się z kadrą na igrzyska panamerykańskie. Nie robiłem żadnych przeszkód. Z czasem coraz częściej towarzyszyło mi poczucie, że moja pozycja w reprezentacji słabnie.

Po końcu ligowych zmagań, które Renan wygrał wraz z Taubate, miałem z nim spotkanie w Saquaremie, głównym ośrodku treningowym. Powiedział mi: „Od teraz Carlos przejmuje wszystkie twoje dotychczasowe obowiązki. Ty dostaniesz nowe”. Poczułem się dziwnie, bo wydawało mi się, że ciężko pracowałem przez te dwa i pół roku. Dal Zotto nie mógł mieć powodów do niezadowolenia. Wyszedłem z pokoju, lecz po chwili wzięło mnie na przemyślenia i się wróciłem.

Mam do ciebie pytanie. Mówisz, że masz wolne miejsce w sztabie.

No tak, tak.

Kogo w takim razie zabierzesz na igrzyska? – zapytałem wprost.

Yyy… Nie wiem.

To był moment, w którym zrozumiałem, że zostałem wyautowany. Zrobiłem jeszcze to, do czego mnie wcześniej wyznaczył. Igrzyska panamerykańskie w 2019 roku były istną tragedią. Kadra spisała się słabo, to był chyba najgorszy występ w historii. Ale czemu się dziwić, jeśli organizacja stała na tak gównianym poziomie. Nie mieliśmy nawet prawidłowych koszulek. Nie mogłem liczyć na żadną pomoc. Nie dostałem szansy sprawdzenia zawodników w sparingach. Proces wykopania Marcelo z reprezentacji został zakończony. Wróciłem do Lubina, a po kilku miesiącach dostałem telefon od Dal Zotto, coś w stylu: „Hej, bardzo dziękuję za twoją pracę, ale wylatujesz”.

Jeśli chcesz więcej coś więcej na ten temat, to dzwoń do Renana. Załatwię ci kontakt. Może potrzebował zmiany w sztabie, bo chciał nowego spojrzenia z boku? Tego nie wiem, ale wiem, że sposób, w jaki ze mną postąpił był… mało poprawny. Niemniej przeżyłem z reprezentacją również wiele wspaniałych momentów.

Co dała panu siatkówka?

Pochodzę z prostej rodziny. Dzięki niej dostałem szansę poznania świata i nauki nowych języków. Również moja rodzina na tym skorzystała, bo wraz ze mną dostała możliwość poznania innych kultur. Sport na najwyższym poziomie otworzył mnie na świat. Zwykły Brazylijczyk dostał szansę prowadzenia siatkarzy w Rosji, Włoszech, Polsce, Francji i w reprezentacji kraju. Do tego niedługo będę pracował z Markiem Lebedewem przy kadrze Słowenii (wywiad miał miejsce przed początkiem Ligi Narodów – przyp. M.W). Dla mnie to wszystko brzmi nieprawdopodobnie.

Nie czuję się tylko Brazylijczykiem, czuję się siatkarskim obywatelem świata. Mam paszport Brazylii i Włoch, ale jest we mnie też sporo z twojej, polskiej kultury czy francuskiej. Kocham otwierać się na nowe wyzwania, kultury, ludzi. Rozmowy takie jak ta są dla mnie przyjemnością, bo wnoszą do życia coś nowego. Mogę nauczyć czegoś ciebie, jak i siebie – jak tu tego nie lubić? Praca trenerska to moja pasja. Uważam, że jestem w stanie zmieniać życie ludzi, z którymi pracuję. Mam poczucie, że daję im narzędzia do rozwoju – sportowego i prywatnego.

Zakładam, że jest pan innym człowiekiem niż był dwadzieścia lat temu, gdy rozpoczął karierę trenerską?

Oj tak, zdecydowanie. Tamten Marcelo dla swojego zdrowia powinien lepiej i spokojniej oddychać. Zarówno wtedy, jak i dziś powinien też lepiej modulować swój głos. Jestem człowiekiem, który jeśli rozmawia na bardzo bliski mu temat, to mówi tak wiele, że potrafi stać się aż natarczywy. Często ludzie źle to odbierają, a mi po prostu towarzyszy masa energii, gdy opowiadam o siatkówce.

Chcę ciągle się uczyć i mam nadzieję, że za kilkanaście lat nadal będę pracował tak samo efektywne, ale już w lekko zmieniony sposób. Muszę poprawić swoje umiejętności mentalne w relacjach z nowymi generacji. Nie czuje się słaby jeśli chodzi o wiedzę siatkarską. Zaangażowania również mi nie brakuje i mam nadzieje, że nie będzie brakowało. Możesz napisać, że Marcelo Fronckowiak to człowiek uzależniony od samorozwoju.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0