Manchester City w meczu z Atletico pokazał, że nie da się bez końca skakać z jednego czubka fali na drugi i że czasem po prostu trzeba umieć przetrwać. Pep Guardiola opuszczał Wanda Metropolitano wyciśnięty jak cytryna. Rekordowy dziewiąty raz zagra w półfinale Ligi Mistrzów, tym razem godząc się na kunktatorstwo i że czasem bardziej niż Kevina de Bruyne potrzebujesz Fernandinho.
Od początku wiedzieli, że w tym kotle trudno będzie zatańczyć walca. Atletico było takie jak zawsze: naładowane wiaderkiem witamin i przyprawiające o spazmy. Manchester City dopiero co w weekend szarpał się z Liverpoolem, więc siłą rzeczy można było przewidzieć, że w pewnym momencie zrobi krok w tył.
Ten mecz oglądało się jak po pięciu energetykach, ale nie dlatego, że obie drużyny zasuwały na jakimś kosmicznym poziomie. To była klasyczna naparzanka: 102 minuty szczekania Atletico i długie momenty próby, gdy trzeba było to szczekanie przetrwać. Sprint ośmiu policjantów w kierunku tunelu, już po zakończeniu meczu, mówi nam wszystko o tym wieczorze.
Jakie jest Atletico, każdy wiedział. Już pierwszy mecz pokazał, że Diego Simeone będzie chciał rozerwać City sposobem. Bulteriery znowu gryzły i drapały, dobrze trzymały rywala na dystans, a w drugiej połowie nawet go przygniotły. Nie ma wątpliwości, że Hiszpanie byli w tym okresie lepsi.
Manchester City zagrał jedną z najgorszych połów w tym sezonie, co w pewnym momencie, zwłaszcza przy urazie De Bruyne, zaczęło wyglądać jak prawdopodobna wywrotka. Atletico potrafi wykorzystywać ten strach: im bardziej rywal mięknie, tym mocniej zaciska pętle. To już nie było ustawienie 5-5-0, tylko 4-4-1 z wysoko ustawionym Koke.
To wszystko naprawdę mogłoby się udać, gdyby nie chamstwo Felipe, które totalnie wybiło drużynę z rytmu.
Atletico przegapiło swój moment. Akurat wtedy, gdy rosło, paru piłkarzom przegrzały się styki i zamiast skupić się na graniu, zajęli się pluciem i machaniem łapami. To była drużyna jak z ligi rugby.
Moglibyśmy dzisiaj mówić o tym, że jako nieliczni w tym sezonie potrafili wytrącić pewność siebie drużyny Guardioli. Moglibyśmy doceniać to, że praktycznie do ostatniej minuty byli w grze. A to teraz tak naprawdę nieważne. Na Etihad nie oddali strzału. W Madrycie zostaną zapamiętani z tego, że Felipe wyciął Phila Fodena, Stevan Savić uderzył Raheema Sterlinga, a potem ciągał się jeszcze z Jackiem Grealishem.
Atletico przez 135 minut dwumeczu biegało tak jak im City zagra, a na koniec widzimy rozpaczliwe scenki jakby ktoś ich brutalnie przekręcił.
Pep Guardiola po latach pewnie nie raz wróci do tego spotkania. Nie będzie pokazywał piłkarzom fantastycznego podania Riyada Mahreza z pierwszej połowy, bo do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Dużo ciekawsze są te wszystkie momenty kradnięcia czasu. To jak długo zawodnicy City wyrzucali auty albo przeciągali najdrobniejsze przerwy. Drużyna jak z obrazka nagle pokazała, że też potrafi w brudne sztuczki. Nie było w tym chamstwa jak u Felipe i Savicia, był po prostu spryt i pragmatyzm. Kiedy Simeone nakręcał trybuny do jeszcze większego wycia, Guardiola wprowadził Fernandinho, który wraz z Rodrim potrafił odpowiedzieć na agresywną grę Atletico.
To też jest sztuka: potrafić szybko się dostosować, nie brnąć w swoje dobrze znane błyskotki, tylko umieć też pożyczyć coś z repertuaru rywala. Guardiola właśnie to zrobił: nie przesłodził herbaty, po prostu otworzył książkę Simeone i zagrał w jego grę. Teraz dalej rusza w maraton: za trzy dni Liverpool w półfinale Pucharu Anglii, a za trzy tygodnie Real Madryt. Oby ze zdrowymi De Bruyne, Walkerem i Fodenem.
Komentarze 0