Tatuaży nie lubi. Na imprezy nie chodzi, bo woli się wyspać. Jeździ Mini Cooperem i zarzeka się, że nikt nigdy nie zobaczy go w Porsche Cayenne. W przyszłości chciałby zdobyć tytuł doktora, ale na razie ma do zrobienia karierę w Juventusie.
- Narysujcie kościół – powiedziała nauczycielka ze szkoły podstawowej w Peccioli, w prowincji Piza. Nie wiedziała, że jej proste polecenie wkrótce pozwoli jednemu z sześciolatków poznać idola. Vittorio, słysząc słowo „chiesa”, miał tylko jedno skojarzenie. Ze swoim ulubionym piłkarzem, grającym we Fiorentinie. Podczas gdy pozostałe dzieci kreśliły kredkami strzeliste wieże i kolorowe witraże, mały kibic rysował uśmiechniętego chłopaka w fioletowym stroju i w korkach. W domu opowiedział o całej sytuacji tacie, który wysłał rysunek do redakcji Violanews. Potem już jak to w internecie, maszyna ruszyła. Klub sprezentował chłopcu karnet i zdobył kontakt do jego rodziny, by zorganizować spotkanie sześciolatka z piłkarzem, który tak zawładnął jego myślami, że zapomniał, że po włosku „chiesa” oznacza także „kościół”.
OJCIEC FEDERICO
To nie był jedyny raz, gdy popularność nowego skrzydłowego Juventusu wśród najmłodszej grupy mogła wywołać zdziwienie. Doświadczył tego także Enrico Chiesa, znakomity w latach 90. napastnik, ojciec dzisiejszej gwiazdki calcio. - Kilka dni temu chłopcy poprosili mojego syna o autograf. Później, przechodząc obok mnie, spytali: „Jest pan tatą Federico? W takim razie poprosimy także o pana autograf”. Podpisując, myślałem o moich 138 golach w Serie A, Pucharze Zdobywców Pucharów, Pucharze UEFA i Pucharach Włoch. Nie odczuwałem żadnej zazdrości. Raczej dumę. To mi unaoczniło, jaką drogę w krótkim czasie przeszedł mój syn – opowiadał w „La Gazzetta dello sport”.
RĘKOPIS ZNALEZIONY W MEDIOLANIE
Nie ma zgody, czy Juventus dobrze zrobił, sięgając w ostatnim dniu okna transferowego po skrzydłowego Fiorentiny. Nie ma zgody, czy mowa o piłkarzu przereklamowanym, czy o symbolu odrodzenia włoskiej piłki. Nie ma zgody nawet na temat tego, jak oceniać jego pierwsze kopnięcia piłki w barwach turyńskiej drużyny. W debiucie przeciwko Crotone zaliczył ładną asystę, by wkrótce potem wylecieć z boiska z bezpośrednią czerwoną kartką. Andrea Pirlo chciał go jednak mieć u siebie i korzysta z niego od samego początku. Zresztą jego nieuchronny transfer do Turynu był najsłabiej strzeżoną tajemnicą włoskiej piłki. Przynajmniej od momentu, gdy Fabio Paratici, odpowiedzialny w ekipie mistrzów Włoch za transfery, miał zostawić w restauracji mediolańskiego hotelu kartkę, na której widniało m.in. nazwisko Chiesy.
WNUSIO BUFFONA
Jego pojawienie się w lidze włoskiej spotkało się z powszechnym entuzjazmem. W sierpniu 2016 roku trener Paulo Sousa niespodziewanie wystawił go w podstawowym składzie na mecz z Juventusem. Gianluigiego Buffona, przeciwko któremu miał zagrać, będąc dzieckiem. widywał czasem w domu, jako kolegę z pracy swojego ojca, grającego wtedy w Parmie. Kiedy bramkarz zorientował się, że gra przeciwko synowi kolegi z zespołu, po raz pierwszy pomyślał o zejściu ze sceny. - To była pierwsza taka sytuacja. Stwierdziłem wtedy, że chyba czas kończyć – opowiadał w Eurosporcie. Teraz gdy ogłoszono transfer Chiesy do stolicy Piemontu, napisał na Instagramie: „Czekam na ciebie w szatni, wnusiu”.
PRZEPRAWA ZE STEWARDEM
Tamtego dnia Chiesa grał tylko 45 minut. Na drugą połowę już nie wyszedł. By uporać się ze wszystkimi emocjami, które wiązały się z debiutem, w przerwie został w szatni trochę dłużej. Gdy w końcu wyszedł, by usiąść na ławce rezerwowych, w drodze na murawę zatrzymał go steward. - Proszę rozmawiać z moim przełożonym. Dostałem polecenie, by nikogo już nie wpuszczać – usłyszał. - Przepraszam, ale ja grałem w pierwszej połowie – odparł grzecznie młody piłkarz.
PORSCHE NIE DLA NIEGO
Tego rodzaju anegdotkami zachwycał media. Tak, jak opowieścią o tym, jak po strzeleniu pierwszego gola w seniorskiej piłce miał ochotę wycałować każdego, kto się nawinął. Chiesa był powiewem świeżości, bo sprawiał wrażenie normalnego chłopaka. Takiego, który bez ogródek opowiadał, że przez pierwsze lata szkolenia we Fiorentinie nie łapał się do drużyny ze swojego rocznika i regularnie był zsyłany do grania z młodszymi. Który zapewniał, że nikt nigdy nie zobaczy go w Porsche Cayenne, albo w innym podobnego rodzaju pojeździe, używanym przez piłkarzy do podkreślenia statusu społecznego. Mówił, że kiedy zrobi prawo jazdy, może kupi sobie jakieś małe Audi. Ostatecznie stanęło na Mini Cooperze. Podkreślał, że nie lubi tatuaży. I zwracał uwagę, że futbol to dziś w dużej mierze kwestia wizerunkowa, a on akurat tym nie ma zamiaru zawracać sobie głowy.
NASTĘPCA BATISTUTY
Na piłkarzy z jego gatunku, czyli synów znanych ojców, Włosi mówią „figlio d'arte”, czyli syn sztuki. Mogłoby się wydawać, że wielkość była mu pisana. Albo, że nawet sam sobie ją zapisał. Ktoś odgrzebał nagranie z 2000 roku, gdy rozhisteryzowana Florencja żegnała Gabriela Batistutę, którego pół-ludzki, pół-anielski wizerunek do dziś można znaleźć na murach tego miasta. Trzyletni chłopiec dość pokracznie biegnie do ojca, któremu rzuca się w ramiona. Dziennikarz pyta, kto teraz będzie strzelał gole dla Fiorentiny. Chyba miał wskazać tatę, który właśnie w celu zastąpienia Argentyńczyka został kupiony. Ale chłopczyk, po chwili zastanowienia, wskazał paluszkiem na siebie. I pewnie odpowiedział: Ja!
https://www.youtube.com/watch?time_continue=32&v=XYWhpfp_EzU&feature=emb_logo
MIĘDZYNARODOWE HORYZONTY
Chiesa długo jednak przygotowywał się na wariant, w którym to nie on zostanie nowym idolem Florencji. By dać mu wszechstronne wykształcenie, rodzice wysłali go na sześć lat do międzynarodowej szkoły. - Pierwszego dnia byłem zawstydzony, bo nie znałem nawet słowa po angielsku. Wszyscy inni byli zadowoleni, a ja stałem na uboczu. Zadawałem sobie pytanie, gdzie ja jestem. Wydawało mi się, że jestem z innego kontynentu. Ale to był dobry wybór – podkreślał w rozmowie z Rivista Undici. Szkoła, w której jego kolegami z klasy byli Japończycy, Amerykanie i ludzie wszelkich nacji, w której wszystkiego uczył się po angielsku, a niektórych przedmiotów po francusku, uczyniła z niego obywatela świata, zdolnego dogadać się z każdym kolegą z szatni. To właśnie jej Chiesa zawdzięcza przydomek „Anglik”, nadany mu przez kolegów.
MARZENIE O DOKTORACIE
Nawet jako już całkiem obiecujący junior, florentczyk nie chciał porzucić ścieżki naukowej. Zapisał się na uniwersytet. Za namową ojca wybrał wychowanie fizyczne, co miało mu się przydać także w karierze piłkarskiej, dzięki zajęciom z fizjologii czy anatomii. Sam zdecydowanie chętniej wybrałby jednak którąś z nauk ścisłych. Jego wielką pasją od dzieciństwa była fizyka, ale wiedział, że to zbyt angażujący kierunek, by łączyć go z grą w piłkę. Zastanawiał się nad chemią lub biologią, jednak rozwój jego kariery nastąpił na tyle szybko, że naukowe plany na razie musiały zostać odroczone. W rozmowie ze SportWeek podkreślał jednak, że chciałby w przyszłości – jak Giorgio Chiellini – uzyskać tytuł doktora.
JEDNOSTKI LEPSZE OD DRUŻYN
Zdaniem Enrico Chiesy, eksplozja talentu jego starszego syna to bardziej zasługa jego pracowitości niż ponadprzeciętnych genów. - Odkąd pamiętam, zawsze bardzo wnikliwie analizował gole, które strzelałem, a później także trafienia innych świetnych piłkarzy. Do dziś dokładnie przygotowuje się pod konkretnych rywali – podkreślał. Bramek ojca, które obejrzał na żywo, nie było wiele, choć piłkarze Figline, gdzie Chiesa senior kończył karierę, przypominają sobie chłopaczka, który kręcił się po ośrodku treningowym, otrzymując czasem od pani Patrizii jakiś smakołyk i do którego Enrico Chiesa podbiegał cieszyć się po golach. Tak, jak dziesięć lat później Federico podbiegał do młodszego brata Lorenzo, który ma dziś 16 lat i podaje piłki na meczach Fiorentiny. - Od dziecka miałem jedno marzenie: chciałem być jak tata. Oglądałem w internecie jego gole i podpatrywałem innych wielkich. Zawsze bardziej podobały mi się jednostki niż drużyny. Przede wszystkim Brazylijczycy: Ronaldo, Ronaldinho czy Kaka – opowiadał. - Piłka tak mi się podobała, że byłem skoncentrowany tylko na niej. Nigdy nie opuściłem żadnego treningu ze względu na imprezę. To nie mój charakter. Zawsze wolałem się wyspać, by być w dobrej formie na zajęciach – zaznaczał.
PODWÓRKOWY ŻYWIOŁ
Z powiewem świeżości, jaki wnosił do świata piłki poza boiskiem, współgrało to, jak zachowywał się na murawie. Bo Federico Chiesa to żywioł. Ucieleśnienie ciągu na bramkę. Skrzydłowy, który wnosi do Serie A element podwórkowej piłki. W ciągu ostatnich czterech sezonów tylko Papu Gomez z Atalanty częściej wchodził w dryblingi. Odkąd wskoczył do pierwszej drużyny Fiorentiny, żaden inny piłkarz tej drużyny nie oddał więcej strzałów, nie strzelił więcej goli i nie zaliczył więcej asyst. To nie jest ktoś, kto znika z gry na długie minuty, a zdecydowanie zawodnik, który sieje dużo wiatru, co ułatwiło kibicom zakochanie się w nim od pierwszego wejrzenia.
CHAOTYCZNY NUREK
A jednak w październiku, gdy Chiesa w końcu przeszedł do Juventusu, nikt we Florencji nie płakał po nim jak dwadzieścia lat temu po Batistucie. Nikt nie wywoływał zamieszek, jak wówczas, gdy Roberto Baggio przenosił się w tym samym kierunku. Bo wizerunek Chiesy się zmieniał. To, co początkowo nazywano bezkompromisowością i powiewem świeżości, później określano jako bezmyślność, naiwność i anarchię. Skrzydłowy był przedstawiany jako „jednoosobowa drużyna”. Jego gra to czysty chaos. Nieprzewidywalność, nie zawsze pojmowana pozytywnie. Wszystko, co robił, robił na pełnej szybkości, lecz niezbyt często podnosząc głowę. Zyskał łatkę czołowego „nurka” w Serie A, czyli piłkarza notorycznie wymuszającego faule.
WÓZEK DO OKREŚLONEGO PUNKTU
Sposób odejścia z Fiorentiny też pozostawił niesmak. Rocco Comisso, właściciel klubu, narzekał w mediach, że wychowanek nawet nie zadzwonił, by się pożegnać. Daniele Prade, dyrektor sportowy, zwracał uwagę, że błędem było powierzenie mu opaski kapitańskiej, co uczyniło z niego drugiego wśród najmłodszych kapitanów w dziejach klubu. „Traktował nas jak wózek, który ma go dowieźć do określonego punktu kariery” - mówił. Choć biorąc pod uwagę liczby, ma za sobą najbardziej udany sezon w Serie A, we Florencji raczej przeważa ulga, że absurdalnie długa saga transferowa dobiegła końca. A jeśli jest rozczarowanie, to nie dlatego, że odszedł, tylko dlatego, że nie udało się go sprzedać tak drogo, jak Comisso się odgrażał.
MNIEJ NIŻ POŁOWA
Patrząc na dorobek Federico Chiesy, można zapomnieć, że wciąż ma dopiero 23 lata. Bo do Juventusu przeszedł, mając już na koncie ponad 150 meczów we Fiorentinie i 21 spotkań w dorosłej reprezentacji, której po klęsce, jaką był brak awansu na mundial w Rosji, jest ważną postacią. Na podstawie tego, co do tej pory pokazał, raczej nie jest jeszcze piłkarzem na podstawowy skład klubu o ambicjach Juventusu. Z drugiej strony, pole do rozwoju wciąż ma ogromne, a jego nieprzewidywalność może wnieść trochę ożywienia do zbyt często statycznej i schematycznej gry mistrzów kraju. Poza tym turyńczykom udało się za w miarę przystępną kwotę, dwa miliony euro za wypożyczenie, a cały koszt transferu definitywnego może urosnąć maksymalnie do sześćdziesięciu milionów euro, pozyskać jednego z najbardziej utalentowanych skrzydłowych w kraju. Do tego nastawionego na pracę i chętnego, by się rozwijać. Bo jedną z największych zalet Chiesy jest to, że nie ma ryzyka, iż po transferze do Juventusu uzna, że swoje już w piłce osiągnął. Nawet jeśli jego ojciec nigdy nie zagrał w klubie tego formatu. - Tata zawsze powtarza, że za prawdziwego piłkarza uzna mnie, dopiero gdy zaliczę trzysta występów w Serie A – mówi. Czyli Federico Chiesa na razie nie jest jeszcze nawet w połowie drogi.