TOKIJSKIE NADZIEJE #1. Ostatni taniec wielkiej mistrzyni?

Zobacz również:TOKIJSKIE NADZIEJE #12. Atak z drugiego rzędu. Jak przebić lekkoatletyczny szklany sufit?
Anita Włodarczyk
Fot. Alexander Hassenstein/Getty Images for IAAF

Dwukrotna mistrzyni olimpijska, czterokrotna mistrzyni świata, czterokrotna mistrzyni Europy, rekordzistka świata, najlepsza młociarka w historii – czy ktoś z takim życiorysem musi jeszcze komuś cokolwiek udowadniać? Nie, ale Anita Włodarczyk na pewno odpuszczać nie zamierza, dlatego też to ona będzie bohaterką premierowego odcinka naszego olimpijskiego cyklu.

Polska lekkoatletyka młotem stoi – to wiemy nie od dziś. Nasi reprezentanci regularnie zdobywają medale wszystkich najważniejszych imprez, a nikt nie jest w tym tak regularny jak Anita Włodarczyk. Albo "nie był", bo od połowy 2019 roku Polka nie wystartowała w żadnych zawodach, przez co – patrząc z perspektywy igrzysk w Tokio – jest dla nas jedną wielką tajemnicą.

KAMILA

Rzut młotem sam w sobie jest niezwykle starą konkurencją lekkoatletyczną. Mężczyźni rywalizowali w niej na igrzyskach olimpijskich już od 1900 roku. Jednak rzut młotem kobiet to już całkowicie inna sytuacja. Jest to jedna z najmłodszych rywalizacji lekkoatletycznych. Tak młoda, że kiedy rodziła się Anita Włodarczyk, to kobiecy młot na dobrą sprawę jeszcze nie istniał. Dopiero od 1995 roku Światowa Lekkoatletyka (World Athletics, wtedy znana jeszcze jako IAAF) zaczęła ratyfikować żeńskie wyniki i uznawać rekordzistki świata.

Włodarczyk miała 15 lat, kiedy kobiecy młot po raz pierwszy zagościł na igrzyskach w Sydney w 2000 roku. Sama trenowała wtedy speedrower (mocno upraszczając – rowerową wersję żużla) i dopiero zaczynała przygodę z lekkoatletyką od szkolnego czworoboju. Kto wie, jak potoczyłaby się jej kariera, gdyby nie zobaczyła, że zaledwie trzy lata starsza od niej Kamila Skolimowska zdobywa w Australii pierwszy w historii złoty medal olimpijski w kobiecym rzucie młotem. Czy zostałaby młociarką? Być może w jakiś sposób tak, jednak faktem jest, że Skolimowska została jej wzorem i jednym z powodów, dla których dwa lata później sama zaczęła rywalizację w tej konkurencji.

Młoda młociarka powoli wchodziła na polskie i europejskie areny. Nie zdobywała juniorskich i młodzieżowych medali na międzynarodowych zawodach, a i w Polsce nie zawsze była najlepszą młodą zawodniczką. To zresztą swego rodzaju norma w konkurencjach rzutowych, że niektórzy zawodnicy znacznie później pokazują mistrzowski potencjał.

Włodarczyk pokazała swój w 2008 roku, kiedy szerzej nieznana wtedy zawodniczka wskoczyła na drugie miejsce w polskich tabelach historycznych, na mistrzostwach Polski miała identyczny wynik jak Skolimowska (przegrała przez drugi gorszy), a na igrzyskach olimpijskich w Pekinie była nawet przed nią, zajmując szóste miejsce, które po latach zostało zresztą miejscem czwartym po dyskwalifikacji dwóch zawodniczek. Była to swego rodzaju zmiana warty w polskim młocie, gdzie uczennica przerosła mistrzynię na największej ze scen. To symboliczne przekazanie pałeczki nabrało zresztą szybko bardzo smutnego wymiaru.

PODWÓJNIE BOLESNA EUFORIA

Sezon 2009, będący początkiem wielkiej Anity Włodarczyk, zaczął się bowiem od równie wielkiej tragedii, ponieważ Kamila Skolimowska zmarła nagle na zgrupowaniu w Portugalii. Dla młodej młociarki był to wielki cios. Skolimowska była jej mentorką i przyjaciółką. Po jej śmierci Anita zresztą postanowiła, że w pewien sposób Kamila będzie z nią wchodziła na rzutnię w najważniejszych zawodach. Od rodziców idolki otrzymała jej rękawicę, w której rzucała i z którą była kojarzona przez następne lata.

Zbiegło się to w czasie z wybuchem formy Włodarczyk. Oglądając ją na igrzyskach w Pekinie można było odnieść wrażenie, że mamy następną dobrą młociarkę. Jednak mało kto spodziewał się, że już rok później będziemy mieli mistrzynię i rekordzistkę świata. W drugiej próbie na czempionacie w Berlinie młot poleciał na odległość 77,96. Anita tak się ucieszyła z wyniku, że skacząc… skręciła kostkę i nie mogła dokończyć zawodów. Rekordy świata zazwyczaj jednak pozwalają na zwycięstwo, więc złoto trafiło do Polski.

TO SAMO, A JEDNAK INACZEJ

Wiadomym było, że nadzieje olimpijskie zostaną bardzo szybko rozbudzone, mimo tego że do igrzysk w Londynie brakowało jeszcze wtedy trzy lata. Włodarczyk jednak borykała się z kontuzjami, a jej rywalki wcale nie zamierzały odpuszczać. Przypomniała o sobie była rekordzistka świata Tatiana Łysenko, a Niemka Betty Heidler na rok przed Londynem pobiła rekord świata Włodarczyk, rzucając ponad 79 metrów.

Sama Anita od mistrzostw w Berlinie zdobyła jedynie brązowy medal mistrzostw Europy, a na kolejnych MŚ zajęła piąte miejsce. Przed igrzyskami wygrała co prawda europejski czempionat, jednak w roku igrzysk mało kto traktował te zawody jako wymierne. Mówiąc w skrócie – Polka największą faworytką nie była, bo to Heidler i Łysenko wiodły prym na długi czas przed zawodami.

Srebrny medal z wynikiem niewiele gorszym od życiówki fani Anity mogli więc uznać za zadowalający. Choć w trakcie konkursu był moment, w którym jeden z rzutów Włodarczyk poleciał bardzo daleko, możliwe że dałby prowadzenie, jednak wyleciał poza promień, przez co nie był uznany. To był jedyny mały niedosyt polskich fanów po tym konkursie. Nie było jednak powodów do narzekania, bo srebro przed konkursem większość brałaby w ciemno.

Szczególnie że ten niedosyt ostatecznie został rozwiany dyskwalifikacją Łysenko, która po raz kolejny w swojej karierze wpadła na dopingu. Cztery lata później, przed igrzyskami w Rio, Włodarczyk została mistrzynią olimpijską sprzed czterech lat, z Londynu. Sytuacja co najmniej dziwna i mimo że w ten sposób spełniło się największe marzenie naszej młociarki, to uczucie musiało być co najmniej dwuznaczne. Mistrzyni olimpijska – to brzmi dumnie, jednak na dekoracji Anita stała na drugim stopniu podium i usłyszała hymn rosyjski zamiast polskiego – zdecydowanie nie jest to takie samo uczucie.

Na szczęście był to już rok 2016, a Włodarczyk spędziła całe cztery lata na tym, by nie musieć stać na miejscu dla srebrnej medalistki kolejnego olimpijskiego konkursu. Została mistrzynią świata w 2013 i 2015 roku (choć w 2013 przegrała z Łysenko, ale… no wiecie, jak to się skończyło), mistrzynią Europy w 2014 i odebrała rekord świata Heidler, rzucając w 2014 roku ponad 79,5 metra. W 2015 tylko to umocniła, przechodząc do historii jako pierwsza kobieta z wynikiem powyżej 80 metrów. A nawet 81, ponieważ i tę granicę przekroczyła o osiem centymetrów.

Przed igrzyskami w Rio nie było zbyt wielu sportowców tak pewnych swojej pozycji, jak Anita Włodarczyk. Jej ewentualna porażka byłaby jedną z największych sensacji całej imprezy. Na szczęście polska młociarka postanowiła nie sprawdzać, jak wielka byłaby to niespodzianka. Trzy rzuty powyżej 80 metrów, w tym fenomenalny rekord świata 82,29 i jeden z najpewniejszych polskich złotych medali w historii igrzysk stał się faktem.

NAJLEPSZA W HISTORII

Kolejne dwa lata Włodarczyk tylko utwierdziła wszystkich w przekonaniu, że jest bezsprzecznie najlepszą młociarką w historii. Kolejne tytuły mistrzostw świata i Europy, wyśrubowanie rekordu świata do 82,98 i pełna dominacja, która ostatecznie trwała (po dyskwalifikacjach) od 2012 do 2018 roku.

Do Anity Włodarczyk należy… piętnaście najlepszych wyników w historii dyscypliny. Kto stawiałby na to w 2011 roku, kiedy Betty Heidler biła rekord świata? Niewielu – teraz ten wynik jest numerem 16 na listach historycznych. W top 25 poza Włodarczyk są tylko pojedyncze wyniki Heidler, Łysenko (na chwilę przed IO w Londynie, więc jest to wynik wątpliwy) i DeAnny Price, o której za moment.

Dominatorka, wciąż startująca legenda dyscypliny czy inny tego typu epitet – możemy nazwać Anitę Włodarczyk jak chcemy, a i tak może to nie oddać tego jak bardzo zdominowała rzut młotem pań na 6 lat, co w sporcie jest niemal wiecznością.

ZAGADKA

W dodatku jej kariera nie skończyła się po tym okresie dominacji. Przeszła w inną fazę – fazę jednej wielkiej zagadki. Na początku 2019 roku Anitę zaczęły męczyć kontuzje, które spowodowały, że nie wystartowała na mistrzostwach świata tylko po to, by jak najlepiej przygotować się do igrzysk w Tokio. Na rzutni nie widzieliśmy jej od maja 2019 roku, a pandemia, która większości sportowców znacznie przeszkodziła, mogła jej nawet pomóc. Przełożenie igrzysk o rok sprawiło, że Włodarczyk zdołała się wyleczyć i jak sama mówi, od października 2020 roku trenuje i rzuca już bez bólu. Oznacza to jedno – gdyby igrzyska odbyły się zgodnie z planem, nie byłaby na nich w pełni sił.

Kolejną zagadką jest nagła zmiana trenera. Krzysztof Kaliszewski był tym, którego zawsze oglądaliśmy na trybunach przy wszystkich największych sukcesach Anity. Tymczasem na początku 2020 roku powstał mały konflikt. Kaliszewski postanowił zostać na dłużej w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez chwilę byli razem. Włodarczyk z kolei chciała wrócić i trenować w Polsce. To ostatecznie doprowadziło do rozpadu tego nierozłącznego dotychczas duetu, a sama zawodniczka poczuła się pewnie lekko urażona tym, że jej trener tak podszedł do całej sytuacji. I trudno się zdziwić, szczególnie że przed nią być może ostatnia tak duża impreza w karierze.

Nowym szkoleniowcem został Ivica Jakelić, będący kolejnym znakiem zapytania, bo trudno cokolwiek o nim powiedzieć jako o trenerze tak wybitnej zawodniczki. Tak jak zresztą o przygotowaniach Anity, która od dłuższego czasu nie startowała. Chorwat jest trenerem w katarskiej Aspire Academy (to akurat świadczy o tym, że nie jest to pierwsza lepsza osoba z łapanki) i w Katarze właśnie wraz z Anitą spędzali do tej pory większość czasu.

Co w takim razie w ogóle wiemy o tym, w jakiej formie jest nasza nadzieja olimpijska? Wiemy, że jest w pełni zdrowa i trenuje na pełnych obrotach. Bynajmniej nie pod jednym z poznańskich mostów, jak zdarzało jej się we wcześniejszych fazach kariery, tylko głównie w Katarze. Sama jest zadowolona z trenera i toku przygotowań, ale kompletnie wszystko wydaje się teraz tajemnicą.

Rywalki też nie próżnują. Nagle wyskoczyły nam dwie Amerykanki, rzucające powyżej 78 metrów w tak wczesnej fazie sezonu. Wspominana DeAnna Price i Brooke Andersen weszły na miejsca numer trzy i numer pięć w historii kobiecego młota. A mamy dopiero kwiecień!

Co to oznacza nie tylko dla Włodarczyk, ale też Malwiny Kopron, Joanny Fiodorow i Katarzyny Furmanek? Nic dobrego, jednak do igrzysk jeszcze bardzo daleko droga, a forma poszczególnych młociarek może jeszcze wzrosnąć lub wyraźnie spaść.

Pierwszy start naszej mistrzyni już niedługo, na początku maja, w Splicie, czyli rodzinnej miejscowości jej nowego trenera. Pierwszy od dwóch lat, z nowym szkoleniowcem i przy rosnącym poziomie światowego młota. Anita studzi nastroje, zresztą jej kibice dobrze wiedzą, że ona nigdy nie wchodziła mocno w sezon. Forma ma rosnąć aż do samych igrzysk. Na ile jej wystarczy? To trochę wróżenie z fusów, jednak sama Włodarczyk mówi (w rozmowie z Polsatem Sport), że „ten medal będzie najtrudniejszy ze wszystkich”, jak gdyby zakładała z góry, że go zdobędzie. A nie mamy podstaw, żeby jej w to nie wierzyć.

W końcu na pięć dotychczasowych konkursów młociarek na igrzyskach, aż trzy wygrały reprezentantki Polski. I możemy być raczej pewni, że Włodarczyk tak łatwo tytułu nie odda.

NAJWAŻNIEJSI RYWALE: DeAnna Price, Brooke Andersen, Zheng Wang

LUŹNO-PRZEDWCZESNY TYP NEWONCE: Medal, ale jakiego koloru?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.