Umarł król, nie żyje król... Oto nasze przemyślenia po seansie nowego Króla Lwa

Lion-King.jpg

Kiedy jesienią ubiegłego roku światło dzienne ujrzał pierwszy trailer remake'u Króla Lwa, w ciągu pierwszych 24 godzin osiągnął blisko 225 milionów wyświetleń. Wraz z upływem czasu i ujawnieniem kolejnych fragmentów tej produkcji pociąg hype'u zaczął wyraźnie zwalniać. Nie wzięło się to z niczego, podobnie jak z niczego nie wzięła się fala krytycznych recenzji towarzyszących premierze.

Oddajmy twórcom sprawiedliwość, że Król Lew znalazł także swoich entuzjastów. Już w ubiegłym tygodniu rozpływali się nad nim m.in. dziennikarze The Seattle Times czy Washington Post. Równocześnie jednak po filmie wyjątkowo brutalnie przejechano się choćby w Observerze, Chicago Tribune czy IndieWire. Polecamy zwłaszcza tę ostatnią recenzję, ponieważ jest nam szczególnie bliska.

Piękny kościół, w którym nie ma Boga - w ten sposób Adam Mickiewicz miał dwieście lat temu zdissować poezję Juliusza Słowackiego. Podobny zarzut wypada teraz sformułować pod adresem Jona Favreau i jego creepy animacji. A i tak jest to zaledwie wierzchołek góry lodowej...

1
Jon, to je*nie!

Przyznajemy bez bicia, że daliśmy się ponieść fali nostalgii, jaka wezbrała wraz z premierą teaser trailera pod koniec listopada ubiegłego roku. Nie mogło być inaczej, skoro w Hollywood postanowiono wziąć na warsztat jeden z najbardziej ikonicznych filmów lat dziewięćdziesiątych, na którym część z nas się wychowała. Nie pierwszy raz okazało się jednak, że zapatrzenie w przeszłość nie przynosi niczego dobrego. Realizacja fotorealistycznego remake'u Króla Lwa w skali jeden do jednego ma mniej więcej tyle sensu, co dzwonienie po wódzie do byłej. Z perspektywy czasu dziwimy się, że tak późno to dostrzegliśmy, skoro chyba sami twórcy szybko zdali sobie sprawę z tego flopu, o czym świadczyć może wstydliwe ukrywanie gadających zwierzaków w kolejnych zwiastunach. To się po prostu nie mogło udać.

2
Czarne Lustro

Stephen Hawking ostrzegał, że za sprawą sztucznej inteligencji komputery mają szansę prześcignąć człowieka w ciągu najbliższych stu lat. O tym, że jest to całkiem prawdopodobne świadczy pierwszy przykład z brzegu. Kilka lat temu w laboratorium Facebook Artificial Intelligence Research dwa chatboty przeszły z angielskiego na język niezrozumiały dla ludzi.

Jest to wszystko mniej więcej tak samo upiorne jak pornograficznie realistyczne zwierzęta wykreowane przez komputer, które mówią głosami Donalda Glovera czy Beyoncé Knowles. Oryginalna historia pozostaje oryginalną historią, oprawa wizualna rzeczywiście imponuje, ale niemożliwym jest wykrzesanie z siebie jakichkolwiek uczuć względem bohaterów. No chyba, że mówimy o tego typu uczuciu, jakim Martha z odcinka Be Right Back Black Mirror darzyła androida, który miał zastąpić jej zmarłego chłopaka.

Król Lew mógłby być pod tym względem jeszcze bardziej absurdalny tylko wtedy, gdyby wersję aktorską zrobił Yorgos Lanthimos. Tak, ten od Lobstera. Do czego zresztą gorąco zachęcamy.

3
Animal Planet

Nie bez powodu publika na sali kinowej najżywiej reaguje na Timona (Billy Eichner), Pumbę (Seth Rogen) i Zazu (John Oliver). Im jako jedynym udało się wydostać z pułapki cringe'owego realizmu zafundowanego przez twórców, którzy nie mogli się zdecydować się czy robić bajkę, czy dziwaczny, fabularyzowany film przyrodniczy. W sumie żałujemy, że nie poszli o krok dalej. Konkretna kopulacja na ekranie albo campowe zmasakrowanie antylopy czy zebry dodałaby tej produkcji zwariowanej pikanterii.

Nowy Król Lew jest tym bardziej niedorzeczny, że toczy się niejako na dwóch płaszczyznach - niespecjalnie ze sobą związanych. Jest zatem animacja będąca ucieleśnieniem dystopijnych wizji Philipa K. Dicka, a do tego odklejone głosy aktorów, których praca idzie tutaj na marne jak krew w piach. W sumie - po co właściwie było zawracać głowę Childishowi Gambino, kiedy znacznie stosowniejsze byłoby skorzystanie z syntezatora mowy Ivona?

4
Hakuna Matata

Jesteśmy w stanie przyjąć, że to z powodu obciążenia pokoleniowego Król Lew Jona Favreau wydaje nam się bezbarwną i wyzutą z emocji, a do tego pozbawioną autorskiej idei interpretacją oryginału. Kto wie - może bardzo młody widz, który w połowie lat dziewięćdziesiątych nie płakał po śmierci Mufasy, nie odbije się tak boleśnie od tego obrazu. Jeżeli jednak jednym z zamierzeń filmowców było odwołanie się do wewnętrznego dziecka dzisiejszych dwudziestokilku- czy trzydziestokilkulatków, to obeszli się z tym dzieckiem z subtelnością czołgu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Senior editor w newonce.net. Jest związany z redakcją od 2015 roku i będzie stał na jej straży do samego końca – swojego lub jej. Na antenie newonce.radio usłyszycie go w autorskiej audycji „The Fall”, ale też w "Bolesnych Porankach". Ma na koncie publikacje w m.in. „Machinie”, „Dzienniku”, „K Magu”,„Exklusivie” i na Onecie.