„Zwycięzców się nie sądzi” kontra „liczby nie kłamią”. Amerykańscy koszykarze ze złotem, ale bez dominacji

Zobacz również:OSTATNI MECZ #4. Pakt
Igrzyska olimpijskie Tokio - koszykówka USA Kevin Durant
Fot. Brendan Moran/Sportsfile via Getty Images

Od blisko trzydziestu lat koszykarski turniej na igrzyskach olimpijskich kojarzył się z potęgą Stanów Zjednoczonych. Począwszy od legendarnego „Dream Teamu” z Barcelony, Amerykanie tylko raz potknęli się, ulegając Argentynie w półfinale w Atenach. Pomimo nie najlepszych prognoz przed początkiem turnieju w Tokio, zawodnicy Gregga Popovicha znów okazali się najlepsi. Sukces nie przyszedł jednak tak łatwo jak pięć czy dziewięć lat temu.

Niezależnie od składu, zawodnicy Popovicha byli jedną z trzech ekip – obok Hiszpanii i Australii – którą najczęściej typowano do złota. Trener San Antonio Spurs do ostatnich godzin przed pierwszym meczem nie miał do dyspozycji wszystkich zawodników. W finałach NBA występowali Jrue Holiday, Khris Middleton i Devin Booker. Po sześciomeczowej walce górą byli dwaj pierwsi. Długa seria oraz mistrzowska parada spowodowały, że gdy reszta kadry w spokoju oczekiwała na mecz z Francją, oni bez odpoczynku lecieli do innego kraju z zupełnie inną strefą czasową.

KOMU SIĘ CHCE, A KOMU NIE?

Igrzyska w Japonii były pierwszymi pod wodzą „Popa”. Wcześniej, przez lata do hurtowych triumfów prowadził zawodników Mike Krzyzewski. „Coach K” praktycznie zawsze miał do dyspozycji najlepszych graczy NBA. Z kolei obecny selekcjoner w ostatnich latach nie mógł liczyć na taki luksus. W 2018 roku podano kadrę 35 zawodników na mecze do igrzysk. Z gwiazdorskiej listy na mistrzostwa świata do Chin poleciała tylko czwórka – Harrison Barnes (jedyny z olimpijskim doświadczeniem), Kemba Walker, Khris Middleton i Myles Turner. – Mogę tylko powiedzieć, że nie możesz nie zauważyć i nie zapamiętać, z kim myślałeś, że idziesz na wojnę, a kto się nie pojawił – opowiadał rozgoryczony menedżer kadry Jerry Colangelo.

Koszykarze przeważnie sami rezygnowali z udziału, tłumacząc to napiętym kalendarzem lub urazami. Na mniejszą skalę podobna sytuacja miała miejsce przed igrzyskami. Część zawodników, jak na przykład Klay Thompson, leczyła poważne kontuzje. Inni za priorytet stawiali sprawy kontraktowe czy interesy. Podobnie jak pięć lat temu, znów zabrakło LeBrona Jamesa, który tym razem żartobliwie tłumaczył się większą chęcią gry w „Tune Squad” niż na igrzyskach.

Z biegiem lat Colangelo zrozumiał, że pretensje na nic się nie zdadzą. Lata temu potrafił grozić dyskwalifikacją za niestawienie się na obozie. Teraz, tuż przed startem turnieju czterolecia, z brutalną szczerością tłumaczył „Sports Illustrated”, że istnieje wiele czynników, na które krajowa federacja nie ma wpływu. – Są kontuzje, kontrakty, różne inne rzeczy. Prowadzimy bardzo dokładne rozeznanie. Niektórzy ludzie mówią: „a co z tym facetem?” Cóż, jest powód. Myślisz, że jesteśmy głupi? Wiemy, kto może grać, a kto nie. Niektórzy z nich nie mogą wystąpić z powodów, o których wspomniałem – opowiadał ustępujący menedżer reprezentacji.

Pomimo kadrowych zawirowań, do Tokio poleciało wielu zawodników, którzy chcieli dopisać do kolekcji olimpijskie złoto lub – tak jak Kevin Durant – zapisać się w historii reprezentacyjnej koszykówki. W meczu z Czechami „KD” stał się najskuteczniejszym zawodnikiem w historii reprezentacji USA na igrzyskach, wyprzedzając Carmelo Anthony’ego. Wcześniej, wraz z resztą kadry musiał zmierzyć się dużą krytyką.

Amerykanie przegrali dwa z czterech rozegranych sparingów przed turniejem. Najpierw sensacyjnie pokonała ich Nigeria, a później pomimo dziesięciopunktowej przewagi w połowie spotkania Australia. Triumfy nad Argentyną i Hiszpanią lekko unormowały nastroje, ale porażka w inauguracyjnym meczu igrzysk z Francją ponownie dała paliwo do ataku na kadrę. – Oznaką pychy jest myślenie, że Amerykanie mają po prostu toczyć piłkę i wygrywać – bronił zawodników Popovich. Przegrana z późniejszymi srebrnymi medalistami była dla USA pierwszą na igrzyskach od siedemnastu lat i pamiętnej klęski z Argentyną.

Z czasem humory i forma ponownie wróciły na odpowiednie tory. Koszykarze z łatwością uporali się najpierw z Iranem, a później z Czechami. Pomimo wyjścia z drugiego miejsca i trudniejszego losowania, Amerykanie pewnie pokonali innych faworytów – Hiszpanię, ze świetnie dysponowanym Rickym Rubio oraz Australię z Patty Millsem. W finale pozostało im zemścić się na Francuzach. Drugie stracie nie przypominało tego z fazy grupowej. Amerykanie grali o wiele lepiej i pomimo zaciętej końcówki, mogli cieszyć się z kolejnego złota.

ZDERZENIE ZESPOŁÓW

Jak co każde igrzyska, występ Amerykanów doprowadza do porównań z poprzednikami. Nie należy jednak zestawiać którejkolwiek reprezentacji z „Dream Teamem”, bo w 1992 roku USA wystawiło drużynę jedyną w swoim rodzaju. Zaraz minie 30 lat od tamtego triumfu, a do dziś każdy kibic basketu zapytany o wspomniany pseudonim, momentalnie pomyśli o dominatorach z Barcelony.

Można jednak pokusić się o zestawienie tegorocznego składu z ekipami sprzed pięciu i dziewięciu lat. Zacznijmy od obecności zawodników. W Tokio rywalizowało tylko dwóch amerykanów pamiętających poprzednie występy. Kevin Durant grał na wszystkich omawianych imprezach, z kolei dla Draymonda Greena był to drugi turniej czterolecia. Poza nimi oraz Khrisem Middletonem i Jaysonem Tatumem (którzy grali na mistrzostwach świata 2019), reszta nie miała obeznania z grą na tak dużej imprezie.

Przy porównywaniu liczb należy wziąć dużą poprawkę na zmieniony format turnieju koszykarskiego na igrzyskach. Do 2016 roku finałowa czwórka rozgrywała osiem spotkań. Na to składało się pięć meczów w fazie grupowej, ćwierćfinał, półfinał oraz finał lub mecz o trzecie miejsce. W zakończonej japońskiej imprezie, kwartet USA, Francja, Australia, Francja wystąpił sześć razy. Poprzez rozłożenie pierwszego etapu na trzy, a nie na dwie grupy, „zaoszczędzono” im dwóch spotkań.

W 2012 roku aż sześciokrotnie Amerykanie zdobywali więcej niż sto punktów w meczu. W Rio de Janeiro ta szuka udała im się cztery, a w Tokio dwa razy. W porównaniu z poprzednimi latami skończyły się dla USA czasy rzucania łatwych punktów rodem z NBA All-Star Game. Średnia zdobytych oczek przez dziewięć lat spadła ze 115 na 99 punktów. Z kolei bilans straconych od czasu brazylijskiego czempionatu pozostaje podobny (78,4 w 2016 vs 79 w 2021 roku). Ostatni finał plasuje się pomiędzy dwoma rozgrywanymi w podanych latach. Wynik 82 punktów zdobytych przez Francję jest o szesnaście „oczek” wyższy od tego uzyskanego przez Serbów pięć lat temu, ale o osiemnaście mniejszy od dzieła Hiszpanów z Londynu. Siedem punktów przewagi USA nad iberyjskim rywalem w ostatnim meczu igrzysk stanowi drugą najmniejszą różnicę w historii olimpijskich finałów.

Od trzech igrzysk najskuteczniejszym zawodnikiem kadry Stanów Zjednoczonych jest Kevin Durant. W porównaniu z wcześniejszymi występami, ten w Tokio pod względem średniej punktów był dla gracza Brooklyn Nets najlepszy, bo ten zdobywał średnio 20.7 pkt/mecz. W historii występów USA od 1992 roku żaden inny koszykarz nie może pochwalić się podobnymi liczbami.

Tegoroczny zespół wypada bardzo słabo na tle poprzedników biorąc pod uwagę zbiórki. O ile wyniki w tym aspekcie sprzed dziewięciu i pięciu lat są do siebie podobne (odpowiednio 44,6 i 45,5 zbiórek/mecz), o tyle wynik 37,3 mocno odstaje od ostatnich rezultatów. Podana zależność nie ma miejsca w przypadku zestawiania średniej asyst, gdyż wszystkie trzy ekipy plasują się w podobnym przedziale, 24-25 asyst/mecz.

Przeglądając statystyki skuteczności można dojść do ciekawych wniosków. Ekipa z Londynu w kwestii celności za dwa i trzy punkty wychodzi lekko przed szereg. W 2012 roku Bryant, James i spółka zakończyli zmagania z 52-procentową skutecznością za dwa i 44-procentową za trzy. Tegoroczny skład może poszczycić się niecałą 50-procentową skutecznością w pierwszej omawianej statystyce i 39-procentową w drugiej. Szczególnie bilans „trójek” może dziwić, gdyż na przestrzeni dziewięciu lat NBA poszła mocno w kierunku rzutów zza łuku. Ponownie warto brać jednak poprawkę na dwa „dodatkowe” mecze, które miała ekipa sprzed blisko dekady.

NAUKA NA PRZYSZŁOŚĆ

Niecałe dwa i pół roku temu Luka Doncić w wywiadzie udzielonemu hiszpańskiej telewizji Movistar opowiadał o różnicach pomiędzy poziomem gry w Europie a NBA. Słoweniec przyznał, że zdobywanie punktów w najlepszej lidze świata przychodzi łatwiej niż w rozgrywkach europejskich (lub tych sankcjonowanych przez FIBĘ na przykład reprezentacyjnych). Niektórzy kibice koszykówki w Stanach interpretowali te słowa jako wyraz ataku na rodzimy basket.

Przed finałem tegorocznych igrzysk o ustosunkowanie się do tych słów poproszono Damiana Lillarda. Zawodnik Portland Trail Blazers poprzez doświadczenie zebranie w Japonii zgodził się z rywalem.

– Rozumiem dlaczego. Najlepsi strzelcy w NBA zdobywają punkty z „trójek” albo docierają pod tablicę i zostają sfaulowani. W [rozgrywkach] FIBA nie ma tylu przewinień. Dużo więcej ujdzie ci na sucho. Nie ma też reguły trzech sekund w obronie. Wciskanie się pod kosz to zazwyczaj zabawa w tłumie. Sędziowie nie dadzą ci korzyści w postaci gwizdka. Myślę, że to zdecydowanie utrudnia zdobywanie punktów, gdy grasz zgodnie z zasadami FIBA, w przeciwieństwie do NBA, gdzie jest dużo mniej dozwolonych kontaktów, defensywne trzy sekundy… – opowiadał na konferencji prasowej sześciokrotny uczestnik All-Star Game.

Dla Amerykanów igrzyska w Tokio były złotą nauką. Nowa generacja gwiazd dostała szansę oswojenia się z międzynarodową koszykówką. Choć początkowo nie szło im perfekcyjnie, to z czasem zaczęli wygrywać jak inne reprezentacje USA. Oczywiście, do stylu słynnych drużyn tej ekipie bardzo daleko. Niemniej, poza Durantem i JaVale McGee każdy z zawodników śmiało może myśleć o grze za trzy lata w Paryżu. Pod warunkiem, że będzie im się chciało.

Tekst powstał we współpracy z Samsung Polska.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.