Mówi się, że czasu nie oszukasz, ale – jak pokazuje przykład Tenet – zawsze możesz spróbować oszukać widza. Tyle tylko, że kiedy przyjrzeć się uważniej palindromowi za dwieście baniek, intryga uknuta misternie przez Christophera Nolana zostaje całkowicie obnażona.
Doświadczenie towarzyszące ponownemu seansowi postwellsowskiej superprodukcji było na tyle niezwykłe, że dopisujemy epilog do recenzji sprzed tygodnia.
Pezet miał rację
Rozkładanie inwersyjnej matrioszki Nolana na części pierwsze w czasie rzeczywistym to fascynujące zadanie, przynoszące podobną satysfakcję, jak oglądanie mistrzów w sudoku, wyciąganych ostatnio z otchłani YouTube’a przez Poptown. Brytyjski reżyser dopuszcza poniekąd kinomanów do stołu, przy którym siedzi wspólnie z noblistą Kipem Thornem, zapraszając do rozważań nad odwróconą entropią. Jest to na równi nobilitujące, co dość absurdalne, skoro wśród publiki nie tylko próżno szukać wielu astrofizyków, ale choćby nawet laureatów Kangura.
Wizjoner stojący za Memento czy Incepcją szybko wyciąga do widza pomocną dłoń, sugerując – ustami jednej z postaci – żeby spróbował to wszystko poczuć, a nie zrozumieć. Wśród kul świszczących tyłem do przodu działa to jednak jak płachta na byka. Zrozumiałą ambicją jest w końcu próba rozwikłania tej łamigłówki. Zadanie nie należy do najłatwiejszych – szczególnie przy fabule prowadzonej w zawrotnym tempie; do tego na kilku płaszczyznach czasowych i to funkcjonujących symultanicznie. Pojawia się więc pokusa drugiej wizyty w kinie, tylko problem w tym, że – jak rapował Pezet – pierwszy raz jest tylko raz w życiu.
Bo są po prostu takie rzeczy na świecie, których nie powinno się za bardzo rozkminiać. Jak produkcja parówek albo Ekstraklasa. Tenet przynależy do tego zbioru. Bez suspensu i odkrywania na gorąco zasad działania tego mechanizmu – król jest nagi. Druga projekcja – pod względem frajdy – przypomina podziwianie popisów iluzjonisty, którego wcześniej się zdemaskowało. I to iluzjonisty o subtelności pana Ząbka.
Oczko się odlepiło temu Nolanu
Intuicyjnie wyczuliśmy to za pierwszy razem, stąd brutalne podsumowanie: metoda twórcza zostaje więc sprowadzona do formułowania coraz to bardziej oszałamiających teorii, jakby intrygujące aspekty fizyki kwantowej miały zostać postawione ponad sztukę filmową. Wciąż jest to genialne i wizjonerskie, ale Mickiewicz powiedział kiedyś o poezji Słowackiego, że to kościół bez Boga i w tym przypadku tego rodzaju diss również znalazłby uzasadnienie. Kolejne podejście pozostawia jednak uczucie w stylu kurwa, przepraszam, przebiłem ci rękę. Być może pierwszy raz tak boleśnie zderzyliśmy się z własnymi przekonaniami, dotyczącymi produktu kultury.
Dziewczyna Bonda odtwarzana przez Elizabeth Debicki została napisana wręcz z pogardą dla widza. Jej motywacje i bagaż emocjonalny uwłaczają intelektowi, co doskwiera o tyle, że równocześnie trzeba się tutaj użerać z fizyką kwantową. Czarny charakter w postaci rosyjskiego oligarchy (Kenneth Branagh) jest do przełknięcia wyłącznie wtedy, gdy potraktuje się go jako bekę z formatu opatentowanego przy okazji serii filmów o przygodach agenta 007. Johna Davida Washingtona z takim ekranowym charyzmatem trzeba było obsadzić w Niewidzialnym człowieku, a nie w Tenet.
Wciąż nie mamy zamiaru odbierać tej superprodukcji wartości jako intelektualnych puzzli i nadal uważamy, że jest to odkrywczy spektakl wizualny, który chwilami zapiera dech w piersi, ale co z tego, kiedy zasłużonego reżysera ewidentnie bardziej od bohaterów własnej opowieści zajmuje konkurs w pluciu na odległość z Kipem Thornem. Przydałby się filmowy kołowrót, żeby uniknąć rozwiązywania tej samej krzyżówki raz jeszcze, ale ten zegar jest całkiem bezduszny, nie zna litości, nie wie co to jest ból – jak śpiewała Edyta Bartosiewicz, he he. I nawet Christopher Nolan nic z tym nie zrobi.