Turyńczycy przestali być pragmatyczną machiną, która na zimno wypunktowałaby mniejszego rywala. Ale nie zaczęli być dominującą potęgą, która wgniotłaby go w bramkę. Już nie są tym, czym byli, ale jeszcze nie są tym, czym chcieliby być. Ich rozwój zatrzymał się w pół kroku. Mniej więcej tak, jak po drugim golu z FC Porto.
Fatalne w czasach hiperklubów, superlig i Lig Mistrzów jest, że nie można już z czystym sumieniem napisać, że ktoś zagrał przeciwko faworytowi dobrze. Wielkie kluby są tak wielkie, że jeśli czasem nie wygrywają, zawsze mówi się o ich kompromitacji, klęsce i kryzysie. Tak, jakby rywal zupełnie nie istniał. I jakby nie mógł być dobry. FC Porto jest dobre. Odkrywam to właściwie co roku mniej więcej o tej porze. Od dwudziestu lat. Po to, by przez miesiące nieoglądania ligi portugalskiej kompletnie o tym zapomnieć, ich przetrwania w fazie grupowej w ogóle nie zauważyć, po losowaniu wiosennych par uznać, że ten, który na nich wpadł, trafił właściwie na wolny los. A potem oglądać ich w fazie pucharowej i znów się dziwić. W trakcie mojego świadomego życia widziałem już, jak wygrywają Ligę Mistrzów i Ligę Europy. Jak eliminują Fergusonowy Manchester United, Atletico Madryt, Romę. Jak wygrywają z Bayernem Guardioli. Zawsze obiecuję sobie wtedy, że następnym razem już się nie zdziwię. A jednak znów jestem zdziwiony.
Przecież zaczęło się w rewanżu tak, jak myśleli wszyscy podobni do mnie. Że Portugalczycy szansę zaprzepaścili u siebie, gdy prowadząc 2:0, zmarnowali sytuację na trzybramkowe prowadzenie, a w końcówce dali sobie strzelić gola, który sprawił, że ich przewaga przestała wyglądać komfortowo. I gdy w pierwszej akcji meczu Juan Cuadrado tak perfekcyjnie dorzucił na głowę Alvaro Moraty, wyglądało, że Juventus ich zdmuchnie. Tamten jeszcze strzał świetnie obronił Agustin Marchesin. Ale to była trzecia minuta. Do przetrwania był cały mecz. Przy najmniejszej z możliwych przewag.
NAWAŁNICA GOŚCI
A jednak najpierw to gospodarze musieli jakoś przetrwać nawałnicę. Główka Hiszpana była na kilkanaście minut ostatnim ofensywnym wypadem turyńczyków. To Porto szturmowało, jakby wieloletnie pucharowe doświadczenie mówiło jego piłkarzom, że do awansu niezbędny jest im gol. I to najlepiej strzelony jak najszybciej. Wojciech Szczęsny już w pierwszych dziesięciu minutach musiał znakomicie ratować zespół. Gdy chwilę po upływie kwadransa goście wyszli na prowadzenie po rzucie karnym, sytuacja jego drużyny stała się naprawdę trudna. Porto pokazało, że potrafi.
UTRUDNIENIE NA WŁASNE ŻYCZENIE
Pomiędzy 17. a 99. minutą można było znowu o tym zapomnieć. Zrobiwszy to, po co przyjechali, piłkarze Sergio Conceicao okopali się na własnej połowie i przestali niepokoić Szczęsnego. Gdy w ciągu pierwszych osiemnastu minut drugiej części gry zawalił im się na głowy cały Juventus Stadium, trudno było podejrzewać, że w ogóle zdołają dotrwać do dogrywki. W krótkim czasie stracili dwa gole, przedzielone jeszcze uderzeniem Federico Chiesy w słupek. Stracili też zawodnika, bo Mehdi Taremi odkopnął piłkę. Można się zastanawiać, czy na pewno wlepienie piłkarzowi drugiej żółtej kartki za tak błahe i powszechne przewinienie w tak newralgicznym momencie rywalizacji było zgodne z „duchem sportu” (jeżeli istnieje). Ale widząc Irańczyka tłumaczącego, że nie słyszał gwizdka na stadionie, na którym słychać byłoby nawet głos z Litwy, trzeba było dojść do wniosku, że nie ma co pomstować na sędziego. Za głupotę na tym poziomie też się płaci.
DOGRYWKA OSIĄGNIĘTA CUDEM
Porto błyskawicznie wypuściło całą przewagę, pozwoliło się rozpędzić rywalowi, straciło zawodnika. I aby doszło do rzutów karnych, w których szanse zawsze trochę się wyrównują, musiało przetrwać niemal godzinę. Patrząc na spuszczone głowy Portugalczyków, trudno było uwierzyć, że zdołają w ogóle dotrwać do dogrywki. Zdołali tylko cudem. W pierwszej minucie doliczonego czasu gry ocalił ich VAR, anulując gola dla gospodarzy. Kilkadziesiąt sekund później poprzeczka, którą obił Juan Cuadrado. Trudno było sobie wyobrazić, by dało się przetrzymać jeszcze pół godziny takiego naporu.
BRAK TRAŁKI
Zasada bramek na wyjeździe sprawiła jednak, że Porto ciągle miało w rękach bardzo poważny atut. Jeśli jakimś cudem zdołałoby strzelić gola, Juventus zostałby postawiony pod ścianą. Trudno sobie było wyobrazić, jak Porto miałoby to zrobić, ale na dogrywkę goście wyszli odmienieni. Jakby z nowymi siłami witalnymi. Przez kwadrans nie dopuścili turyńczyków do ani jednej groźnej sytuacji. Jeśli ktoś miałby strzelić gola, to raczej oni. Moussa Marega uderzył głową dość lekko, za to z potencjalnie bardzo niebezpiecznej pozycji. Perspektywa rzutów karnych zaczęła majaczyć gdzieś na horyzoncie. I może faktycznie by do nich doszło, gdyby gracze Pirlo zastosowali przy rzucie wolnym Sergio Oliveiry popularny ostatnio wariant z „Łukaszem Trałką” leżącym za skaczącym murem. Plażowicza chroniącego zespół przed strzałem po ziemi tym razem jednak nie było.
IMPONUJĄCY SPOKÓJ
Kiedy drużyna formatu Juventusu odpada z rozgrywek na tak wczesnej fazie, trzeci raz z rzędu dając się wyeliminować znacznie biedniejszemu rywalowi, jest pokusa, by wszystko wrzucić do jednego worka. Wyżyć się na Pirlo także za europejskie niepowodzenia schyłkowego Massimiliano Allegriego, czy Maurizio Sarriego. Zakwestionować cały projekt, nie zauważyć niczego, co dobre. A jednak w Juventusie były tego wieczoru dobre rzeczy. Długo mógł imponować jego spokój. Przecież wielu z tych piłkarzy pamiętało, że dwa lata temu odpadli z Ajaksem Amsterdam, a rok temu z Olympique Lyon. Też musieli poczuć grozę sytuacji, gdy Porto wyszło na prowadzenie. Pirlo też przecież wiedział, co dla trenerów Juventusu może oznaczać wczesne pożegnanie z Ligą Mistrzów. A jednak po turyńczykach nie było widać żadnych oznak nerwowości.
AKCJA JAK PODPIS
To z perspektywy Pirlo ponury paradoks, ale akurat w meczu, który okazał się jego największą porażką w dotychczasowej karierze, jego zespół strzelił gola po akcji żywcem wyjętej z marzeń trenera Juventusu. Zamiast po przerwie rzucić się do odrabiania strat, gospodarze robili swoje. Niespiesznie. Jakby z przekonaniem, że wszystko jest pod kontrolą. Trener nie dokonywał w przerwie żadnych zmian. Drużyna przeszła do starannego budowania ataków pozycyjnych. Pomiędzy 47. minutą i 35 sekundą, gdy Alex Sandro wrzucił piłkę z autu, a 48. minutą i 19. sekundą, gdy Federico Chiesa kopnął ją w okienko bramki, z pietyzmem wymieniali podania. Uzbierali ich szesnaście, angażując w budowanie akcji dziewięciu zawodników i nie dopuszczając graczy Porto do posiadania nawet na minutę. Leonardo Bonucci przyspieszył podaniem za obronę, Ronaldo idealnie wystawił, Chiesa pięknie strzelił. Cudowny gol po cudownej asyście i jeszcze piękniejszej akcji.
BOHATEROWIE DRUGOPLANOWI
Gdy Chiesa kwadrans później strzelił drugiego, miało to też tę zaletę, że zrywało z narracją o rosnącej zależności zespołu od Ronaldo. Portugalczyk zaliczył asystę przy wyrównującej bramce, ale poza tym nie był pierwszoplanową postacią. Wyróżniać można było ciągle dorzucającego piłki w punkt Cuadrado. Adriena Rabiota i Bonucciego, rozrywających obronę. Czy Szczęsnego, który pozwolił przetrwać trudny początek. Wreszcie Chiesę, który strzelił trzy z czterech goli Juventusu w tej rywalizacji. Gdyby nie grał świetnie, już odkąd kupiono go z Fiorentiny, można by mówić o narodzinach gwiazdy. Ale gwiazda narodziła się już wcześniej. Teraz tylko pokazała się tym, którzy wcześniej jej nie widzieli.
BEZ NUTY SZALEŃSTWA
Juventus był spokojny także, gdy to jemu cały stadion zawalił się na głowę. Nie mógł strzelić trzeciego gola przez pięćdziesiąt minut gry w przewadze, ale zrobił to tuż po tym, gdy Porto w dogrywce doprowadziło do wyrównania. Znów sukces od porażki miał oddzielać tylko jeden gol. I być może dopiero wtedy potrzeba było odrobinę większego szaleństwa. Czegoś w stylu przesunięcia przez Juergena Kloppa Filipe Santany z obrony do ataku w ostatnich minutach rewanżu Borussii Dortmund z Malagą. Gry na chaos. Albo chociaż pozwolenia Wojciechowi Szczęsnemu na wycieczkę w pole karne przy stałym fragmencie gry. Bardzo niewiele zabrakło, by ten mecz był opisywany jako mit założycielski trenera Andrei Pirlo, który nawet stojąc pod ścianą, trzymał się swojej drogi i został za to nagrodzony. Ale jednak zabrakło. Bezlitosna machina współczesnego futbolu na samym szczycie nie czyta didaskaliów i nie zastanawia się nad okolicznościami. Widzi wynik.
BRAK MISTRZOWSKIEGO TOWARZYSTWA
A ten naprawdę jest dla Juventusu fatalny. Kompromitujący. Potwierdzający, że drużyna, której za Allegriego brakowało tylko jednego kroku, by zostać najlepszą w Europie, coraz bardziej się od szczytu oddala. Za Sarriego zawaliła w Europie, ale zdobyła mistrzostwo Włoch. Teraz zanosi się na sezon, w którym Juventus będzie pokonany na obu najważniejszych frontach. Dokupienie Cristiano Ronaldo do drużyny dochodzącej do finału Ligi Mistrzów miało stworzyć superdrużynę, a sprawiło, że zaniedbano wiele innych aspektów. Wzięto największą gwiazdę Realu Madryt, nie zauważając, że Ronaldo nie wygrywał dla niego Ligi Mistrzów sam. Że zawsze miał gdzieś obok tych wszystkich wielkich mistrzów, od Sergio Ramosa, przez Marcelo, Toniego Kroosa, Lukę Modricia i Casemiro po Karima Benzemę. W Juventusie jest Ronaldo, ale brakuje obudowania go ekipą najwyższej klasy. Zwłaszcza w drugiej linii. Od lat powraca pytanie, kiedy pomoc znów będzie takim atutem Juventusu, jakim była za czasów Pirlo, Pogby, Vidala, czy Marchisio. Arthur, Rodrigo Bentancur, Aaron Ramsey, czy Rabiot, nawet w dobrym dniu, nie wyglądają jak środkowi pomocnicy jednej z potencjalnie najsilniejszych drużyn w Europie. To najważniejszy, ale nie jedyny z problemów.
NAUKA NA OCZACH ŚWIATA
Łatwym celem po tej porażce jest oczywiście Pirlo, któremu wytykać się będzie brak doświadczenia oraz to, że został zatrudniony tylko dlatego, że był dobrym piłkarzem. To oczywiście prawda. Bardziej mu przychylni porównują czasem jego ścieżkę do Pepa Guardioli czy Zinedine’a Zidane’a, mniej przychylni do Franka Lamparda. To jednak zupełnie nieporównywalne drogi karier. Żaden z nich nie uczył się zawodu na oczach całego świata. Guardiola i Zidane’a błędy nowicjuszy mieli okazję popełnić w drużynach rezerw, Lampard w Derby County. Hansiego Flicka w momencie, gdy obejmował Bayern, świat nie znał, ale miał za sobą 20 lat pracy trenerskiej w różnych rolach. Trudno sobie przypomnieć drugiego trenera, który dostałby drużynę tego formatu równie z marszu, jak Pirlo. Nie prowadząc wcześniej dosłownie nikogo. I nie będąc nawet niczym asystentem. To nie jest tak, że Pirlo nie chciał się najpierw przyuczyć. Do Juventusu trafił przecież jako trener rezerw. To wyłącznie kwestia jego szefów, że pozwolili mu z nimi popracować ledwie tydzień.
PARASOL DLA TRENERA
Szefowie Juventusu za długo już siedzą w wielkiej piłce, by nie wiedzieć, że podejmowali w lecie ryzyko i że przez to ryzyko pobyt w Lidze Mistrzów mógł się skończyć właśnie tak. A skoro wiedzieli, teraz powinni rozłożyć nad trenerem parasol. Turyńczycy w ostatnich dwóch latach próbowali zmienić nie tylko trenerów, ale też pielęgnowaną od lat tożsamość. Znów zostali z tego powodu złapani na wykroku. Ani nie są już pragmatyczną drużyną, dla której zwycięstwo to jedyne co się liczy, jak było w czasach Allegriego, ani nie są Barceloną na uchodźstwie, czy Manchesterem City południa. Już nie są tym, czym byli, ale jeszcze nie są tym, czym chcieliby być. Zatrzymali się w pół kroku. Mniej więcej tak, jak po drugiej bramce w meczu z Porto.