Mówią o sobie: „Paisito”. Czyli kraik, wszędzie trawa i krowy. Bydła jest tu cztery razy więcej niż ludzi. Kluby leżą i kwiczą. A potem słyszymy o trzech tysiącach meczów co weekend w Montevideo i trzecim największym eksporcie piłkarzy do La Liga. Urugwajski cud jest nie do ogarnięcia. Tego trzeba dotknąć, o tym poczytać, tego się nie tworzy biciem piany, tylko czynem i sercem.
Trwa Euro, Bella Italia, ale za ocean też warto zajrzeć. Urugwaj jest w ćwierćfinale Copa America, dalej z Oscarem Tabarezem na ławce, Diego Godinem w obronie i Edinsonem Cavanim w ataku. Nadal z łatką zespołu, po którym spodziewasz się niespodziewanego. Brazylia chwali się tym, że zarejestrowała więcej piłkarzy niż Urugwaj ma mieszkańców. Drugi sąsiad śmieje się: „Macie szczęście, że nie zostaliście 25. prowincją Argentyny”. A Urugwajczycy niewzruszeni. Skrawek ziemi przy La Placie, wciśnięty między wielkich, imponuje ludnością na poziomie 3,5 miliona (prawie cztery raz mniej niż w Sao Paulo) i 15 tytułami Copa America w gablocie. Nikt nie ma więcej. A to przecież i tak tylko mały kawałek tego fenomenu.
Niby nie ma tu nic, a jest wszystko. Wybitni intelektualiści, piękne poematy o piłce, trenerzy z otwartymi głowami jak Martin Lasarte, niespełniony architekt, który wręczał dziennikarzom książki. Jest tu tzw. „Baby Football”, system lig młodzieżowych w widełkach 6-13 lat z 60 tysiącami dzieci. Diego Godin mówi, że w Urugwaju piłkę wysysasz z mlekiem matki. Od małego karmiony jesteś wirtuozami jak Enzo Francescoli. I wszędzie słyszysz opowieści o dwóch wygranych mundialach, dwóch zwycięstwach na igrzyskach oraz tzw. „monas”, zwodach jakby piłkarze na boisku kreślili ósemki. Starszyzna mówi, że zawodnicy uczyli się tej techniki w dzieciństwie goniąc kury, które uciekały zygzakami. Takie rzeczy tylko tutaj. To jest Urugwaj, piłkarskie Macondo jak u Gabriela Marqueza, świat cudowności, surrealizmu, pustych ulic w trakcie meczów. I murali "Peñarol, ty jesteś jak AIDS. Mam cię we krwi”.
To się nigdy nie skończy. Urugwajskich piłkarzy za granicą jest dziś 299. W historii La Liga tylko Argentyna (552) i Brazylia (288) dostarczyła więcej gotowych graczy. Drugi kraj poniżej pięciu milionów ludzi, który ma taką podaż talentu to Chorwacja. Ale Urugwaj jest ciekawszy. Ma ponad stuletnią historię, „Orliki” budowane już w międzywojniu i wrodzony gen zwycięstwa, który mówi „jesteśmy mali, ale potrafimy postawić się dużym”.
Urugwaj był pierwszą drużyną z Ameryki, która w latach 20. zagrała w Europie. Przyjechała jako zbieranina pucybutów, a wyjechała w roli bohatera. „Wynalazcom gry” Anglikom opadły szczęki. Nie dość, że pierwszy raz zobaczyli czarnoskórego piłkarza (Jose Leandro Andrade), to jeszcze na igrzyskach w Paryżu byli świadkami rozbiórki Jugosławii 7:0. Urugwaj wyglądał jak nieuchwytne wiewiórki. To była piłka z innej bajki.
To na tym fundamencie buduje dzisiaj. Nie na tym, że czeka aż ktoś zreformuje mu szkolenie i poprowadzi za rękę. Eduardo Galeano, słynny pisarz, mówi, że dziecko z Montevideo przychodzi na świat krzycząc gol, a kiedy rzuca go dziewczyna, mówi kolegom, że dostał czerwoną kartkę. W szkołach więcej niż o wojnach i wieszczach mówi się o piłce: o tym jak cementowała naród europejskich emigrantów na początku XX wieku, jaką dumę niosła i że Estadio Centenario to nie jest jakaś betonowa wanna, którą trzeba rozebrać. Stadion pierwszego mundialu w 1930 roku do dziś jest domem kadry. Urugwaj pielęgnuje historię, a że w tym kraju 44 procent ludzi wymienia piłkę wśród trzech najważniejszych rzeczy obok rodziny i zdrowia, to naturalnie co chwilę pojawiają się znakomici piłkarze.
ZRZUTKA NA AKADEMIE
Nie ma drugiego narodu, który tak bardzo bardzo definiuje siebie poprzez zwykłe ganianie za piłką. Ondino Viera, trener z lat 60., wyjaśnił to kiedyś wprost: „Inne kraje mają wojny, a my mamy futbol”. Jeśli ktoś znowu spyta, dlaczego inni mogą, a Polacy nie, to właśnie dlatego. Urugwaj ma najlepszą edukację na kontynencie, najmniejsze nierówności społeczne i najmniejszą przestępczość. Nieprzypadkowo nazywa się go Szwajcarią Ameryki Południowej. Więzi między ludźmi są takie, że piłkarze po awansie do półfinału mundialu w 2010 roku zrzekli się premii i poprosili, by wydać te pieniądze na ośrodki treningowe.
W tym samym czasie Diego Godin zrobił zrzutkę, by kupić dom kierownikowi drużyny. W Urugwaju obnosić się z bogactwem, to wstyd. José Mujika, prezydent z lat 2010-2015 do pracy jeździł garbusem, a 90 procent pensji przeznaczał na cele charytatywne. Jest jeszcze Edinson Cavani, który słynął z tego, że jako gracz PSG do rodzinnego Salto podróżował autobusem, sześć godzin przy temperaturze siedmiu stopni. Na miejscu przebierał się w robocze ciuchy i pomagał przy pracach na wsi.
Urugwajski piłkarz najczęściej pochodzi z biedy. Gaston Ramirez z Sampdorii opowiadał kiedyś, że w Penarolu pakował garnki z klubu, żeby wyskrobać coś dla rodziny. Przyjechał do Montevideo z Fray Bentos, małej mieściny przy granicy z Argentyną. To jest klasyczne urugwajskie kino drogi: ruszasz jak najszybciej do stolicy, bo tylko tam jest winda w górę. Montevideo ma dziś 13 z 16 klubów w pierwszej lidze. Kiedyś bywało ich nawet 15. Konkurencja jest tak duża, że albo wchodzisz z futryną albo przepadasz. Siatka scoutingowa szybko wyłapuje najlepszych i fru, do Europy. Liga urugwajska ma obok Boliwii najniższe płace w Ameryce. Stadiony przypominają ruiny. Ale eksport działa bez zarzutu. Nawet, jeśli ostatni raz zwycięstwo w Copa Libertadores widziano tutaj w 1988 roku.
Diego Perez, były gracz Monaco mówił kiedyś, że w tym wszystkich chodzi o charakter. Skoro Urugwajczyk wie, że Europa najpierw patrzy na Brazylię, a potem na Argentynę, to musi być dwa razy lepszy. - Jesteśmy jak młodszy brat nieustannie bity przez starszych. Dzięki temu budujesz zbroję - mówił.
Przeciętny Urugwajczyk, kiedy już wyjeżdża, nie ma problemu z aklimatyzacją. „Success story” latami robili Alvaro Recoba w Interze, wirtuoz Enzo Francescoli, a w późniejszych latach choćby Luis Suarez i Diego Forlan. Ten ostatni był twarzą kampanii promującej lokalną turystykę zagranicą. Piłkarzem był jego dziadek, ojciec, potem przyszła pora na niego. Na mundialu w 2010 roku został najlepszym graczem turnieju. Urugwaj był wtedy w półfinale, dał ludziom nowy impuls, żeby nie żyć już tylko Maracanazo 1950.
EL MAESTRO MÓWI JAK ŻYĆ
To jest też siła tego kraju. Mianowicie to, że sukcesy osiągał w różnych odstępach czasu. Każde pokolenie miało swój triumf, więc pasja nigdy nie gasła. Ogranie Brazylii przy dwustu tysiącach ludzi w 1950 roku dalej jest opowieścią z dziada pradziada. Jules Rimet podobno miał już gotowe przemówienie w hołdzie brazylijskim mistrzom. Obok czekał karnawał. A potem przyszedł strzał w długi róg Ghiggi i Urugwaj został mistrzem świata. Galeano w książce "El fútbol a sol y sombra” nazywa to najbardziej przerażającą ciszą w historii futbolu. Mali pokonali dużych. Znowu wróciła opowieść o „Garra Charrúa” - narodowym zestawie cech, nieustępliwości jeszcze z połowy XIX wieku, gdy rdzenne plemię Charrúa walczyło z hiszpańskimi konkwistadorami.
Urugwajczycy długo żyli tym mitem. Ich mentalność to trochę Anglia, która przywiozła tu żelazną kolej, herbatę i zasady gry. Trochę latynoskiej finezji, no i „Garra Charrúa”, walka małych z dużymi. Był moment pod koniec XX wieku, gdy piłkarze za mocno wbili to sobie do głów, bo grali jak Paolo Montero, łaminoga z Juventusu i rekordzista czerwonych kartek Serie A. Piłka w Urugwaju nie była już źródłem muzyki. Stała się prymitywna, co zmienił dopiero Oscar Tabarez po 2006 roku. To była jego druga kadencja, pierwszą miał na mundialu w 1990 roku. Z kadrą pracuje do dziś, co jest światowym rekordem. Ostatnio licznik wskazywał 212 meczów. Odejść ma dopiero po mundialu w Katarze.
Gdy przychodził 15 lat temu, zaczął od rzeczy podstawowych: namalować logo federacji na budynku, wstawić barierki wokół boiska, kupić zamrażarkę do kuchni i wymienić materace do spania, bo były tak twarde, że młody Forlan wolał spać w samochodzie. Urugwaj mundial w RPA rozpoczął od uciszenia wuwuzeli, zamiótł gospodarzami 3:0, a potem pomknął do półfinału. Po drodze miał show Forlana i karnego Abreu a’la Panenka. Miał soczyste przemowy Tabareza, nazywanego tutaj „El Maestro”, prezydenta futbolu, który swoją charyzmą wpłynął na federację, by skończyć z prowizorką. Rok później wygrał Copa America. Poza tym trafił na czas zagranicznych inwestycji i boomu gospodarczego. Rosła reprezentacja, rósł też kraj.
STWORZYĆ MASOWOŚĆ
Urugwaj dzisiaj jest najbardziej liberalnym zakątkiem Ameryki. Przez ostatnie 15 lat zalegalizowano tu wszystko, co można zalegalizować, łącznie z marihuaną, unoszącą się na podupadłych stadionach. Antoine Griezmann, wielbiciel yerba mate, przyznał kiedyś, że zakochał się w tej urugwajskiej mentalności. Godin w Atletico nazwał go Urusem. Prychnął dopiero Luis Suarez, mówiąc, że tego nie da się przyswoić, bo to trzeba mieć w sercu. Uliczne granie, kiwkę o krawężnik, cwaniactwo i szukanie możliwości tam, gdzie tylko to możliwe. - Griezmann we Francji miał wszystko, my w Urugwaju nie mieliśmy niczego - mówił Suarez, człowiek tak zawzięty, że nawet na egzamin z włoskiego poszedł, mając w rękawie 14 słówek.
Oscar Tabarez wściekał się, gdy w 2014 roku ludzie mówili, że Urugwajczycy jadą do Brazylii po medal. Bo niby dlaczego mieliby regularnie powtarzać sukces? W oparciu o co? O ludność? Organizację? Kwoty z praw telewizyjnych? Tego tutaj nie ma. Dalej twierdził, że w porównaniu z Niemcami żyje w piłkarskim trzecim świecie. Ale potem Urugwaj znowu potrafił ograć Anglię, a piłkarze jak Godin, Gimenez czy Rodriguez świętowali z Atletico mistrzostwo Hiszpanii.
To wtedy „El Pais” zaczął głębiej badać fenomen małego kraju i już na starcie zauważył ogromny sukces piłki amatorskiej. 300 tysięcy ludzi co weekend ogląda w Urugwaju mecze dzieci. Takich lig jest 64, zespołów 700, a co trzeci brzdąc jest gdzieś zarejestrowany. Od kilku lat dołączają do nich też dziewczyny, co tworzy masowość, przy jakiej inne kraje mogą wybałuszyć oczy. Gdyby obok postawić futbol zawodowy, liczby byłyby dziewięć razy mniejsze. Tabarez mówi, że tylko 0,14 procent dzieciaków ma szansę na wyjazd do Europy. Ta statystyka przedstawiana jest młodym graczom zaraz po tym jak skończą 13 lat.
180 KILOGRAMÓW YERBY
Urugwaj już w 1968 roku stworzył Narodową Organizację Dziecięcej Piłki Nożnej (ONFI). Były prezes Alfredo Etchanda mówi, że najważniejsza jest dostępność. Każde dziecko w kraju może kopać piłkę i mierzyć się z równieśnikami. - Przywoziliśmy do Montevideo 10-latków ze wsi, którzy pierwszy raz w życiu widzieli ruchome schody - opowiada. Żadna inna organizacja w kraju nie ma tylu wolontariuszy. Żadna nie ma tak pozytywnej otoczki, bo „Baby Football” to też weekendowe spotkania rodziców, wspólne plotki, grille i picie mate. Yerba jest tak zakorzeniona w tej kulturze, że na mundial w Rosji piłkarze zabrali torbę o ciężarze 180 kilogramów.
O „Baby Football” mówił też trzy lata temu Godin w rozmowie z „Guardianem”. W Rosario już w wieku czterech lat przyzwyczajał się do konkurencji. Był chudy, mały, ale wiedział, że jeśli chce w tym tłumie przetrwać, to musi grać więcej niż inni. Rodzice dali mu tylko jeden warunek: „Nie będzie piłki, jeśli nie będzie nauki”. Od początku podporządkował więc życie tylko pod dwie rzeczy. Urugwajczyk to pół człowiek, pół dyscyplina. Daj mu cel, a zawsze znajdzie drogę.
Dzisiaj ma 35 lat, 145 meczów w kadrze i nadal gra na Copa America. Urugwaj przegrał pierwszy mecz z Argentyną, zremisował z Chile, ale ostatnio pewnie wyglądał w starciach z Boliwią i Paragwajem. Zaraz mecz w ćwierćfinale z Kolumbią i klasyczny wóz albo przewóz. Tabarez wie, że zakochany w piłce naród już dziesięć lat czeka na jakiś triumf. Plaże Montevideo znowu pełne są kartek „Zamknięte na miesiąc z powodu futbolu". Żyć trzeba umieć, kochać piłkę również.