W niedzielę rano nie ma już dyskusji: Thibaut Courtois jest najlepszym bramkarzem świata. Jeśli triumf Realu jest opowieścią o elitarnej mentalności, to tym bardziej trzeba zacząć od Belga. Cała karierę czekał na wieczór jak ten z Paryża – z dziewięcioma paradami i wywiadem na koniec, gdzie stwierdził wprost: tak, przez lata czułem się niedoceniany.
To był występ jak na kodach. Jak z gry komputerowej, gdzie ktoś dał bohaterowi większe moce niż innym. Courtois był ostatnią instancją. Trochę jak dobry duch czuwający nad resztą, gdy Liverpool z każdym kwadransem podkręcał tempo.
To też pokazuje jaki to był sezon dla Realu – Królewscy nie kontrolowali meczów, ale za każdym razem wiedzieli jak opanować nerwy. Ich los wisiał na krawędzi, ale też właśnie wtedy objawiała się wielkość poszczególnych jednostek.
Courtois już na lata będzie koszmarem Liverpoolu. Czasem można odnieść wrażenie, że widzieliśmy w Lidze Mistrzów wszystko, a przecież takiego występu bramkarza w finale nie było od czasów Jerzego Dudka, chociaż ten sławę zyskał dopiero w rzutach karnych.
Nikt w historii odkąd liczone są wszelkie statystyki, nie miał tylu parad, z czego trzy były z serii tych, co zostają w pamięci na dłużej. Piękny był obrazek z końca meczu, gdy Belg w ostatniej akcji wzbił się w powietrze, chwycił piłkę i przytulił ją jakby nie miał zamiaru już z nikim się nią dzielić. Zaraz potem rozległ się gwizdek, a Luka Modrić i reszta ekipy ruszyli wyciskać bohatera.
To był niewątpliwie jego Paryż i jego noc. Już wcześniej mówił, że nadal siedzi mu w głowie finał z 2014 roku, gdy jako bramkarz Atletico przegrał z Realem w Lizbonie. Opowiadał o kluczowym golu Sergio Ramosa 93. minucie. I o tym, że teraz nic takiego się nie wydarzy, bo wreszcie jest po dobrej stronie mocy.
Wypowiadając te słowa miał gdzieś, co pomyślą kibice jego dawnej drużyny, bo nigdy nie obchodzą go szepty z boku. Jego ojciec mówi, że największym atutem Thibaut jest psychika. Tyle razy upadał i zawsze się podnosił. A teraz wreszcie zrobił to w momencie, gdy uwaga świata skupiła się tylko w jednym miejscu. Wygrał pierwszą w karierze Ligę Mistrzów, choć obok miał kolegów jak Marcelo, którzy już przed meczem mieli ich na koncie cztery.
Wymowne są słowa Belga zaraz po meczu o tym jak bardzo czuł się niedoceniany w Anglii. Być może nie była to najlepsza chwila, by rozgrzebywać stare rany, ale przecież na tym polegają też wielkie triumfy, by zrzucać z sobie ciężary i spuszczać niepotrzebne ciśnienie.
Widać jak mocno ciążyła na nim krytyka angielskich kibiców i to, że z Chelsea odchodził z ksywką „Snake”. – Musiałem to wygrać, żeby odzyskać szacunek – powiedział Courtois, który jeszcze w tym roku w magazynie „Four Four Two” nie znalazł się w pierwszej dziesiątce bramkarzy świata.
Piłkarze często mówią, że nie obchodzą ich gazetowe rankingi, ale na końcu i tak zerkają. Podobnie było z nagrodą Lwa Jaszyna podczas gali Złotej Piłki. Ósme miejsce tłumaczył sobie tym, że FIFA nie lubi takich jak on - dopiero co przecież krytykował kalendarz gier, mówiąc, że współczesna piłka chce zrobić z piłkarzy roboty. Wyżej w klasyfikacji znalazł się choćby Emiliano Martinez z Aston Villi. Courtois, jako bramkarz elitarnego Realu Madryt, czuł się upokorzony.
W stolicy urządza się od 2018 roku, ale przecież początkowo oglądał plecy Keylora Navasa. Kostarykanin nie tylko odhaczył trzy Ligi Mistrzów, ale też miał mocne wsparcie szatni. Dopiero jego odejście do PSG otworzyło furtkę, choć i to dalej nie stanowiło wybawienia. Courtois długo walczył z łatką znienawidzonego. Pamięta mu się jak po wygraniu Pucharu Króla z Atletico w 2013 roku śpiewał na kibiców Realu. Wcześniej w Belgii strajkiem wymuszał transfer do Chelsea, potem to samo powtórzył, gdy odchodził do Madrytu.
Często zabiera głos w momentach, gdy mógłby dać sobie spokój. Ale taki jest. Ma twardy charakter i jeszcze mocniejszą głowę. Nie załamał go mecz z Club Brugge w 2019 roku, gdzie puścił dwa gole i zszedł zaraz po przerwie. Całe Bernabeu gwizdało, że nie nadaje się do tej roboty. Po drodze zdarzały mu się inne wpadki plus wysłuchiwanie tyrad, że słabo gra nogami. Dzisiaj, oczywiście, dalej nie jest to jego atut, ale z każdym rokiem w Madrycie jego liczba kontaktów z piłką rosła.
To, co obecnie robi największą różnicę, to oczywiście gra na linii. Widzieliśmy to przy strzałach Mane i Salaha. Courtois jest wysoki, ma długie ręce, a ponadto wydaje się zwinniejszy od innych, jakby w głowie miał jakiś chip. Przed finałem wybronił 52 strzały w Lidze Mistrzów, podczas gdy jego rywal Alisson tylko 15.
Gdy za jakiś czas spojrzymy na obecny sezon z oddali, wspomnimy obronionego karnego Messiego albo to jak w fantastyczny sposób wybronił strzał Jacka Grealisha. Finał jest tutaj wisienką na torcie, stemplem na całej karierze. Jasne, że ten sezon w Realu głównie należał do Karima Benzemy. On dostanie Złotą Piłkę, ale gdy któregoś dnia stanie na scenie w Paryżu, będzie musiał jeszcze raz odwinąć w głowie czerwcowy finał i złapać się na tym, że bez Courtoisa być może w tym miejscu by go nie było.
Komentarze 0