
Ten materiał możemy śmiało określić legalnymi narodzinami jednego z najtęższych umysłów rodzimej gry. Czas do niego powrócić i powiedzieć wam, czemu był gamechangerem.
Rok 2001 przyniósł naszemu rapowi parę klasyków, które można tak określić nie tylko ze względu na datę premiery, ale mało który z nich aż tak bardzo wprowadzałby nowy kolor.
Koniec Żartów Łony stał się kamieniem węgielnym kariery, która mimo upływu czasu pozostaje inna niż wszystkie. Dziś pochylamy się nad tą produkcją spod szyldu Asfalt Records, żeby pokazać, czemu była tak ważna dla gry.
Bo pokazał, że w rapie jest miejsce na porządny żart
Powiedzieć, że polska scena rapowa na przełomie tysiącleci wyglądała inaczej niż teraz, to nic nie powiedzieć. Dziś żyjemy w czasach granicznego wręcz upopowienia bitów, treści i formy, wtedy mieliśmy za to do czynienia z muzyką, która miała uliczny rodowód i nawet jeśli nie była liryką chodnika, to jednak epatowała serioznością i zaciśniętą, wygrażającą pięścią, pozwalając sobie raz na jakiś czas na grubo ciosany humor. Kawałki ciążyły ku powadze i kładzeniu na bit morałów bez uśmiechu na twarzy, rzecz jasna z małymi odstępstwami od normy, reprezentowanymi choćby przez Thinkadelic, Fisza, Świntucha czy Nagły Atak Spawacza. W takich warunkach wjazd Łony jawił się jako otworzenie na oścież okna, przez które do zatęchłego pokoju mógł wlecieć gaz rozweselający. Oto legalowi przedstawił się MC bez kija w dupie, ubierający swój światopogląd w zabawne, przyziemnie nieprzyziemne, nienachalnie pouczające anegdoty, do tego krytykujący zadęcie i niewyartykułowaną merkantylność sceny z indywidualnym, prześmiewczym stilo. Swoją drogą – to, że pięć dni później na rynku pojawiła się Płyta pilśniowa Afro Kolektywu jest równie symboliczne.
Bo wjechał do absolutnej czołówki polskich tekściarzy
Lata lecą, a Łona ciągle jest naszym rapowym Lecem. To porównanie wydaje się jak najbardziej na miejscu, bo już za czasów Końca Żartów szczecinianin opowiadał o otaczającej go rzeczywistości bez pustosłowia i tworzenia skomplikowanych konstruktów fabularnych. Z miejsca stał się w mainstreamie facetem, który nie musiał przykrywać fasadową efektownością dramatyczny brak efektywności. Ba, posługując się polszczyzną czerpiącą z każdego rejestru, odgrywał w uszach odbiorcy krótki, skrzący się inteligencją i błyskotliwością spektakl. Czasem chodziło o storytellowy monolog, ale dużo ważniejsze było igranie z ustalonym sposobem pisania zwrot. Przecież największą siłą tego materiału była forma dialogowa – niezależnie czy gospodarz rozprawiał akurat ze sklepową w My się znamy???, czy z Bogiem w Rozmowie, czy też może na chwilę oddawał głos zarobasowi i rybakowi w Biznesmenie. Minimum słów, maksimum treści w praktyce.
Bo to jeden z najbardziej świadomych debiutów, jakie znamy
18 lat minęło... No, może nie jak jeden dzień, ale ten czas pozwala już mówić o (bez cienia ironii) najfajniejszej i najbardziej romantycznej historii w polskiej grze. Koniec Żartów był – nomen omen – w końcu bodaj jednym z najbardziej świadomych artystycznie debiutów, jakich doczekał się nadwiślański rap. Przesada? Nic z tych rzeczy! Producentem, który odpowiadał za niemal całą warstwę muzyczną krążka był Webber, z którym Łona na dobre związał swoją drogę w świecie muzyki. Obaj panowie już wtedy świetnie rozumieli się pod względem twórczym, co sprawiło, że inteligentne wersy dostały ciepłe, radosne bity. Później współpraca zaowocowała zaś materiałami wymykającymi się łatwemu klasyfikowaniu pod względem stylistycznym, jeśli chodzi o podkłady. Pomysł na lirykę pozostał ten sam. Nie ma jednak w tym nic złego, bo dulszczyzna ewoluuje, a każda płyta bierze się z nią za bary w coraz dojrzalszy, znamionujący upływ czasu sposób. Mamy więc ważne, determinujące niemal dwadzieścia lat działalności duetowej uściski dłoni – jeden fizyczny, drugi metaforyczny. Bez któregokolwiek z nich rodzime rymy i bity naprawdę wyglądałyby inaczej.