Podobno użycie czarno-białej taśmy podświadomie wpływa na odbiór widza, sprawiając, że traktuje dany film czy serial dużo bardziej... poważnie.
Bo czerń i biel to styl. Historia. Emocje. Uwaga widza skupiona na konkretach, nie rozproszona jak przy drugim Kosmicznym meczu. Kiedyś kręcono tak z braku laku lub oszczędności. Obecnie czarno-biały film jest w pełni świadomym wyborem, z góry ukierunkowującym na konkretny odbiór. A że tak się stało, że na jakiś czas mamy czarno-białego niuansa, to nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności wybrania 5 naszych ulubionych filmów ostatnich lat, utrzymanych w dokładnie takich samych barwach. Od razu dodajemy, że ulubionych pod kątem wizualnym, nie scenariuszowym, bo do jednego z tych tytułów mamy poważne obiekcje, ale o tym za moment. Co więcej – wyjaśniamy, dlaczego ich twórcy zdecydowali się na takie kolory.
„Zimna wojna”, reż. Paweł Pawlikowski (2018)
Złota Palma w Cannes za reżyserię i trzy nominacje do Oscara. Jakby szukać drugiego tak utytułowanego polskiego filmu po roku 1989, to chyba tylko Ida, zresztą to też film Pawła Pawlikowskiego. Inspiracją dla Zimnej wojny była burzliwa relacja jego rodziców, po których bohaterowie – pianista Wiktor i występująca w zespole ludowym Zula – otrzymali imiona.
A inspiracją dla czarno-białych zdjęć była Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50. Szara, komunistyczna, nieprzyjazna. W polskich filmach nie było wtedy kolorów. Tylko czerń i biel. Ciemne albo czarno-białe ubrania. Nie jak w Ameryce, gdzie te kolory mieniły się na każdym kroku – opowiadał operator Zimnej wojny, Łukasz Żal, w rozmowie z Los Angeles Times.
„Roma”, reż. Alfonso Cuaron (2018)
Warto zestawić te dwa filmy obok siebie, bo nie dość, że poniekąd opowiadają o podobnych sprawach, to jeszcze rywalizowały w trzech kategoriach o nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej, czyli popularnego Oscara. Ale niestety kino to nie mundial – w tym przypadku Meksyk-Polska 3:0. Roma zgarnęła statuetkę w każdej kategorii, w której konkurowała z Zimną wojną: reżyseria, film nieanglojęzyczny i zdjęcia.
To najbardziej osobisty film Alfonso Cuarona (m.in. Grawitacja), w którym wraca do czasów dzieciństwa i dorastaniu w Mexico City początku lat 70. Tak jak Paweł Pawlikowski wpisuje romans dwójki ludzi w politykę czasów zimnowojennych, opowiadając o jednym i o drugim, tak Cuaron portretuje sielskie lata młodości, stawiając na drugim planie autentyczną biedę, jaka panowała wówczas w Meksyku, kraju kontrastów i nierówności społecznych. Stąd użycie czerni i bieli – Cuaron chciał nadać historii sporo chropowatości, uwypuklić nędzę i... odbarwić dziecięce wspomnienia, przypominając, że wtedy czasy naprawdę nie były kolorowe. Dosłownie.
„The Lighthouse”, reż. Robert Eggers (2019)
Ależ ten film jest ciężki. Jedna latarnia, dwóch mężczyzn i pochłaniająca ich paszcza szaleństwa, a wszystko to w klimatach horroru H.P. Lovecrafta i przedwojennej kinematografii ekspresjonistycznej. Dobra, nie bawmy się tu w filmoznawców, to po prostu elegancki, bardzo stylowy horror, od którego nie oderwiecie oczu.
No i tak – jak już wspomnieliśmy o ekspresjonizmie, to warto króciutko przypomnieć, o co w nim chodziło. Czarno-biała taśma, zakrzywione pomieszczenia, gra cieni, mocno złowroga atmosfera. 100 lat temu ekspresjonizm oddawał niespokojnego ducha Europy pomiędzy I a II wojną światową. W The Lighthouse jest wyrazem stopniowego obłędu bohaterów. A poza tym reżyser Robert Eggers chciał, żeby czerń i biel podkreślała nieprzyjemną, wręcz zatęchłą atmosferę w tytułowej latarni. Czyli i nawiązanie do historii, i element scenariusza. Swoją drogą zdjęcia są w The Lighthouse naprawdę obłędne.
„Wilkołak nocą”, reż. Michael Giaccino (2022)
Niby to tylko projekt specjalny, wypuszczony na Disney+ z okazji Halloween. Trwa zaledwie 52 minuty (co ciekawe, lata temu nieformalny przepis głosił, że to czasowa granica dzieląca kino krótkometrażowe od pełnometrażowego; obecnie stosuje się różne zasady), co jest, nie da się ukryć, miłą odmianą od coraz bardziej rozwlekłych produkcji MCU. Ta miniaturka pokazuje jednak, że w Marvelu dalej kocha się kino, nie raporty księgowości. Albo inaczej: kocha się i jedno, i drugie.
Bo Wilkołak nocą to totalny hołd złożony monster movies z lat 30. i 40. Zapoczątkowane przez potworną serię filmy (m.in. Frankenstein, Dracula, Mumia) obrazy zdominowały kina, zwłaszcza te tańsze. Ludzie pokochali horrory, a miłość przechodzi z pokolenia na pokolenia; dziś te tytuły są uznawane za klasykę gatunku. Praktycznie bez CGI, w czerni i bieli, z filtrem, na którym widać charakterystyczne dla starych filmów plamki... Kinowy eksperyment, aż dziwne, że opatrzony logosem Marvela. Takiej decyzji trudno się było po tym studiu spodziewać.
„Blondynka”, reż. Andrew Dominik (2022)
Ogromne oczekiwania i mimo wszystko ogromna porażka. Choć część recenzentów chwaliła, zwłaszcza grę Any de Armas, w ogólnym rozrachunku Blondynka została zjedzona przez widownię. Naszym zdaniem słusznie. To rozwlekły, ciężki w odbiorze snuj, maskujący płaszczykiem snu brak cienia sensownych wyjaśnień na realizatorskie tricki reżysera. Możliwe, że wszystkie te zmiany kolorystyki, formatów obrazu, zabawa głębią i ziarnistością są po to, żebyśmy weszli w umysł Marilyn, poczuli jej wieloletni koszmar w cieniu hollywoodzkich palm. Nic nie czujemy, bo reżyser Andrew Dominik wziął ją na dystans – pisaliśmy we wrześniowej recenzji.
Ale zdjęcia akurat się tam udały. Co ciekawe, część z nich jest czarno-biała, część barwna. Wyjaśnienie reżysera? Czerń i biel miała naturalnie podkreślić czasy, w jakich żyła Monroe; to złota era Hollywood, gdzie kręcono głównie w tych dwóch kolorach. A ujęcia barwne miały po prostu wzmocnić poszczególne sceny; pokazać, że to szczególnie ważne momenty. Aczkolwiek można też dodać, że chodzi o wspomnianą w cytacie poetykę snu; Marilyn śniła o lepszym życiu, a ono miało wiele barw. Wyszło jak wyszło i szkoda, że zdjęcia to jeden z niewielu dobrych elementów filmu.
Więcej historii o czarno-białych filmach znajdziecie na naszym instagramie.
Komentarze 0