Marilyn Monroe nie zasłużyła na taki film, jakim okazała się „Blondynka” (RECENZJA)

Zobacz również:"Elegia dla bidoków", czyli jak Hollywood wyobraża sobie wyborców Trumpa (RECENZJA)
blondynka cover.jpeg
kadr z "Blondynki"

Najgorszą rzeczą, jaką można sobie zrobić przed seansem, jest nastawienie się na Blondynkę jako biografię Monroe. Bo ani to biografia, ani film skupiony tylko na Marilyn.

Na pewno brawa za odwagę. Bo i trzeba ją mieć, żeby zrealizować jedną z najbardziej oczekiwanych premier roku w konwencji niepokojącego snu, w którym przestrzeń czasowa jest pogięta na wszystkie strony, a gwiazdy na niebie przemieniają się w dokazujące plemniki. Ale dlaczego właściwie ten film był tak oczekiwany? Dlatego, że reżyser Andrew Dominik od początku podkreślał: to nie będzie lekkie kino, a ponura podróż w czeluść zmaskulinizowanego świata. Biuro promocji Netfliksa nie omieszkało przy tym wypuścić przecieku o nagości, przemocy seksualnej i sceny fellatio. I że spodziewajcie się nowego Wściekłego byka. Wystarczyło, żeby internet zaczął huczeć, bo tak o Marilyn Monroe nie opowiadał dotąd nikt.

Podobno Dominik walczył o możliwość realizacji Blondynki przez 14 lat. Przeczytał kilkadziesiąt książek o jej życiu, spotykał się z bliskimi gwiazdy, był w miejscach, w których lubiła przebywać. Zrozumiałem, że wiele ról, które przyjmowała, kłóciło się z tym, co działo się w jej prawdziwym życiu – mówił w rozmowie z magazynem Deadline. Samo wybranie aktorki do roli tytułowej zajęło mu dekadę. I może to jest ta sytuacja, kiedy autor tak bardzo starał się zrozumieć swój temat, że w efekcie stworzył film tylko dla siebie. Nie dbał o to, żeby widz czuł się komfortowo – historia Monroe opowiedziana jest z wyraźnymi lukami; skaczemy od momentu, w którym jako czterolatka skonfrontowała się z chorobą matki, po ostatni okres jej życia. Teoretycznie to nie powinna być wada, skoro reżyser wyraźnie odżegnywał się od tworzenia tradycyjnego biopicu, czerpiąc inspirację z podobnie skonstruowanej książki Blondynka Joyce Carol Oates. Ale jest – zwłaszcza patrząc na to, jaki ma stosunek do swojej postaci.

blondynka 1.jpg
fot. Netflix

Jego Marilyn jest naznaczona cierpieniem. Świat znęca się nad nią, odkąd pamięta – pierwsze flashbacki z przeszłości to szalona matka, płonąca Kalifornia i zdjęcie ojca w pokoju; ojca, którego brak rekompensowała sobie przy kolejnych, starszych partnerach, nazywając ich daddies. Dręczyli ją producenci, oferując drogę do gwiazd w zamian za seks. Dręczyli ją partnerzy. Dręczył prezydent John Fitzgerald Kennedy, dla którego Monroe była seksualną zabawką; ich łóżkowa scena jest najbardziej kontrowersyjną i najmocniejszą w całym filmie. Fabuła przeskakuje od mężczyzny do mężczyzny, stając się niekończącym korowodem poniżania. Wstyd przyznać, ale w pewnym momencie to staje się zwyczajnie nużące. Umiejętne rozłożenie wątków wzmocniłoby ich wymowę, ale tutaj zlewają się w całość, w czym pomaga oniryczna narracja Blondynki. Senny labirynt świadomości, gdzie twarze pojawiają się i znikają, a widz chodzi po nim jak Alicja po Krainie Czarów. Ale to nie czary, to Hollywood, gdzie rolę dostaje się za nieziemską dupcię – bo to przez jej pryzmat Monroe jest tam oceniana.

blondynka 3.JPG
fot. Netflix

Aż prosi się, żeby trochę mocniej rozszerzyć kontekst czasów, w których przyszło jej żyć, pracować, i które sprowadziły ją do roli produktu, skoro reżyserowi pozwolono nakręcić aż 166 minut materiału. Nic takiego w Blondynce nie znajdziecie. Tęsknota za ojcem i samotność są tu przez niespełna trzy godziny kontrowane demonicznością Fabryki Snów. Paradoksalnie Marilyn Monroe jest tu pokazana jako niezbyt ciekawa osoba. A właściwie nie Marilyn Monroe, a Norma Jeane Mortenson, bo tak brzmiały jej prawdziwe personalia. Warto o tym wspomnieć, bo Marilyn tęskni też za Normą. Tą samą, od której uciekła w aktorstwo, by zrekompensować sobie smutne dzieciństwo. Z deszczu pod rynnę. Chociaż tu warto zadać pytanie – czy to faktycznie jest film o najsłynniejszej aktorce wszech czasów? Blondynkę można odczytać także jako potężny, feministyczny cios, wymierzony w Hollywood. Nie ma przypadku w tym, że Andrew Dominik dostał zielone światło na realizację dopiero w erze #metoo. Życie Marilyn Monroe zainspirowało setki, jeśli nie tysiące gwiazd, które znamy. Ale to, jak była traktowana przez show-biznes, też może, czy wręcz powinno być inspiracją, znakiem ostrzegawczym. Podobnie złamanych życiorysów było w Los Angeles o wiele więcej.

Tak wiele tematów, z których można było zrobić naprawdę dobry film. Szkoda, że Blondynka nie jest dobra. To rozwlekły, ciężki w odbiorze snuj, maskujący płaszczykiem snu brak cienia sensownych wyjaśnień na realizatorskie tricki reżysera. Możliwe, że wszystkie te zmiany kolorystyki, formatów obrazu, zabawa głębią i ziarnistością są po to, żebyśmy weszli w umysł Marilyn, poczuli jej wieloletni koszmar w cieniu hollywoodzkich palm. Nic nie czujemy, bo Andrew Dominik wziął ją na dystans. Trudno zrozumieć, dlaczego reżyser jest tak chłodny wobec swojej postaci, czemu przynajmniej nie próbuje nadać jej trochę więcej człowieczeństwa. Zwłaszcza, że prawdziwa Monroe była inna, zaangażowana w sprawy społeczne, walcząca o zmianę swojego emploi. Tymczasem z Blondynki wychodzi niewesoła konkluzja: mit o Marilyn Monroe staje się ciekawszy niż ona sama. Nie pomaga Ana de Armas, grająca tak naprawdę dwie role: Normy i Marilyn. W obu sprawia wrażenie, jakby chciała za wszelką cenę udowodnić, że jest idealną imitatorką swojej bohaterki, nie dodając przy tym zbyt wiele ekstra od siebie. Możliwe jednak, że dostanie za to Oscara, skoro podobne zarzuty można było kierować do tegorocznej laureatki, grającej w Oczach Tammy Faye Jessiki Chastain. Wyciągnięte do tablicy Hollywood będzie chciało zmazać dawne grzechy, a poza tym to rzeczywiście jest kreacja, o której od czasu premiery filmu na festiwalu w Wenecji mówi cały świat kina.

blondynka 2.jpg
fot. Netflix

Kina, którego historię przedstawia się na ekranie raczej asekuracyjnie. Bardzo rzadko trafia się film, który demitologizuje jego ikony z tak dojmującym smutkiem, jakim jest przepełniona Blondynka. Choćby dlatego to seans, który długo nie wyjdzie z głowy. Niestety tak jak człowieka w Marilyn Monroe nie widzieli ci, którzy doprowadzili do jej ponurego końca, tak po latach nie widzą go również twórcy Blondynki. Po co w takim razie na bohaterkę wybrali akurat ją?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0