Że nie było powszechnie uznanego za najlepszy fast food w Stanach In&Out – to jesteśmy w stanie zrozumieć. Ale już Five Guys od dawna ma swoje placówki w Europie. Potraktujcie ten tekst jako pocztówkę do tych sieci, których nigdy nad Wisłą nie posmakowaliśmy, do tych, które kiedyś były z nami, ale już ich nie ma... I do początków fast foodu made in Poland. Niekoniecznie sieciówkowego.
Zanim pojawią się zarzuty o promocję wysokokalorycznej szamy – wyjaśniamy. Celujemy w zdrowe, natomiast ten tekst ma skręt popkulturowo-społeczny, bo i fast foody przez dłuższy czas zajmowały specjalne miejsce w masowej świadomości. Dla tych, którzy mieszkali w Stanach były zjawiskiem generacyjnym, dla nas – oddechem Zachodu, do którego zawsze było za daleko. Dlatego gdy w 1992 roku w Polsce otwarto pierwszą restaurację sieci McDonald's (ten przy Świętokrzyskiej w Warszawie) tylko pierwszego dnia dokonano aż 13 tysięcy transakcji. Tak bardzo wychowani w systemie komunistycznym Polacy łaknęli czegoś, o czym przez lata mogli tylko słyszeć z opowieści.
Natomiast fast foody w Polsce istniały nawet w latach 70. Tylko... nieco inne. Za pierwsze tego typu danie uznaje się słynny pasztecik szczeciński, czyli ciasto drożdżowe z nadzieniem mięsnym, kapuściano-grzybowym bądź serowym; paszteciki pojawiły się w sprzedaży na przełomie lat 60. i 70. Innym przysmakiem stricte polskim, którego nie spotkacie nigdzie indziej, jest zapiekanka. Zaczęło się od tego, że decyzją pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR, Edwarda Gierka, wykupiono licencję na produkcję bagietek, które następnie stawały się spodem pod farsz grzybowo-serowy. Na górę ketchup i mamy to – zapiekanki pojawiły się na krajowych ulicach w latach 70., zostając tam do dzisiaj.
A potem już lata 90., pierwszy McDonald's, pierwsza Pizza Hut, pierwsze KFC i... pierwsze Taco Bell. Tak, jedna z najpopularniejszych amerykańskich sieciówek na moment pojawiła się w Polsce. Był rok 1993, a meksykańskiej szamy mogli skosztować mieszkańcy Warszawy; Taco Bell, Pizza Hut i KFC mieściły się w jednym lokalu na tyłach Domów Centrum. Znacie go dobrze, bo pizzę i kurczaki zjecie tam do dziś.
Jeszcze wcześniej, bo w roku 1992, na stołecznym Placu Zbawiciela otwarto pierwszego Burger Kinga, Restauracje tej sieci istniały nad Wisłą do roku 2001, kiedy to sześć z nich zamknięto, a kolejne 17 przemianowano na KFC. Ale już w roku 2007 Burger King powrócił. Hasło pojawiam się i znikam pasowało też do Dunkin' Donuts. Pączkarnie tej sieci były u nas dwa razy. W latach 1996–2002 średnio się przyjęły, więc zniknęły na trzynaście lat. Potem wróciły, ale na jeszcze krócej – trzy lata i ponowne pożegnanie. Najwyraźniej lubimy pączki bez dziury.
Five Guys
Czas na lokale, których nigdy w Polsce nie było i przynajmniej na razie nie będzie. In that skillet, watch me flip it like it's Five Guys – kojarzycie ten wers? To Offset w numerze Stir Fry Migosów, nawijający o jednej z amerykańskich fastfoodowych miejscówek, serwujących głównie burgery i frytki. Wchodząc do Five Guys przywitają was wory pełne ziemniaków i kartony z darmowymi fistaszkami. Po podejściu do lady zobaczycie z kolei w pełni otwartą kuchnię, gdzie będziecie mogli obserwować cały proces robienia szamy. Oprócz klasycznych burgerów i frytek możecie tam zamówić też hot dogi, kanapki czy shaki. Aha – kupując kubek do napojów lepiej przygotujcie się na długotrwały proces decyzyjny, bo liczba przeróżnych softów dostępnych w maszynach jest porażająca.
Skąd nazwa Five Guys? Założyciele, państwo Janie i Jerry Murrellowie, mieli czwórkę synów, więc razem z ojcem było five guys. Zabawne, że dwa lata po otwarciu pierwszej placówki Murrellom urodził się piąty syn, ale nazwy już nie zmieniono. Marka stricte amerykańska, ale wyszła już poza ten kontynent; menu od Five Guys skosztujecie m.in. w Wielkiej Brytanii, Holandii czy Australii. To dobra miejscówka zwłaszcza dla fanów frytek, które są ładowane do toreb w potężnych ilościach.
In-N-Out
W tę i nazad. Wte i wewte. Gdyby sieciówka In-N-Out jakimś cudem kiedykolwiek zawitała do Polski, to chyba wolelibyśmy, gdyby została przy oryginalnej nazwie. To kolejna amerykańska burgerownia typu fast food, gdzie używane składniki są jednak naprawdę dobrej jakości. Początkowo patrząc na menu restauracji możemy czuć lekki niedosyt – podstawowy spis to zaledwie kilka pozycji. In-N-Out słynie jednak ze swojego sekretnego menu. Latający Holender, 3x3, 4x4, Shake neapolitański… nowe opcje tylko czekają na odkrycie. Ale to tylko w Stanach. I (prawie) tylko w zachodniej Kalifornii.
Początki In-N-Out Burger sięgają lat 40. Jeśli kojarzycie ze starych filmów wszystkie te ujęcia, kiedy ówczesne nastolatki podjeżdżały pod knajpy drive-in wielkimi samochodami i zamawiały kanapkę z colą, to właśnie ten klimat – zresztą In-N-Out było pierwszym fast foodem drive-in, używającym głośników do zamówień. Na zewnątrz wielkie neony, w środku ściany w biało-czerwonych kafelkach. Retro, szyk i styl. Byliśmy i zapewniamy, że czuć tam niepowtarzalny, kalifornijski, trochę surferski vibe. Dlatego trudno byłoby przeszczepić go nad Wisłę. No, chyba że na Hel.
Wendy's
Gdzie Amerykanie spędzają swoje cheat days (albo regular days – w zależności od człowieka)? Odpowiedź jest prosta: w Wendy’s. W 2018 roku była to największa po Maku i KFC burgerowa sieciówka fastfoodowa na świecie, licząca prawie 7000 placówek. Hamburgery, frytki, kanapki z kurczakiem – to już doskonale znamy. Kiedy jednak znajdziecie się już w Wendy’s, koniecznie sięgnijcie po Frosty. Fast food może i nie posiada flagowego burgera, ale shake’a już jak najbardziej. Oni na moment w Polsce byli, ale pop-upowo; w 2017 roku hamburgera od Wendy's można było zjeść przez kilka dni w Warszawie i Krakowie.
Śmieszna sprawa z tym Wendy's. Restauracje tej sieci znajdziecie m.in. w Mikronezji, w Uzbekistanie czy na Curacao... ale w Europie istnieją wyłącznie w Anglii oraz Irlandii. Kiedyś było ich więcej, ale na Starym Kontynencie nie cieszyły się wielkim zainteresowaniem.
Chipotle
I jeszcze jeden kultowy meksykański fast food. Chipotle to klasyczna, grillowana szama inspirowana kulinariami Ameryki Środkowej, więc mięsożercy, to dla was. Menu – klasyczek: burrita, tortille, tacosy, bowle. Założyciel sieci, Steve Ells, studiował w nowojorskiej szkole kulinarnej, a kiedy przeniósł się na drugie wybrzeże, zobaczył, jak wielu kalifornijczyków jada w meksykańskich fast foodach. Pożyczył od ojca 85 tysięcy dolarów na rozkręcenie własnego lokalu niedaleko uniwersytetu w Denver i wyliczył, że biznes mu się zwróci jeśli będzie sprzedawał 107 porcji burrito dziennie. Po miesiącu sprzedawał ich grubo ponad tysiąc... i tak zaczęła się ta historia.
Jeśli chcecie stestować, a nie uśmiecha wam się latanie za ocean (gdzie Chipotle jest jedną z najpopularniejszych sieciówek), możecie wybrać się do Frankfurtu nad Menem, Londynu, Paryża czy Lyonu. Tam też są.
Komentarze 0