Czy specjalista od manipulacji może być manipulantem? This Place Rules mogło być jednym z najważniejszych filmów 2023 roku. Ale człowiek, który odkrywał przed wieloma prawdę o Ameryce, zataił sporo informacji o samym sobie.
Jeszcze przed erą internetu, kamera w miejscu publicznym mogła spotkać się z entuzjastyczną reakcją. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie perspektywa fotobomberki lokalnych wiadomości czy zaprezentowania w nich ekscentrycznej wypowiedzi mogła poskutkować pięcioma minutami sławy. Nadejście epoki VHS otworzyło bramy dla całej gałęzi wygłupów przed kamerami – od pranków po oślizgłe produkcje spod znaku Girls Gone Wild. Internet rozwinął te formy w nieoczekiwanych, a czasami nawet inspirujących kierunkach. W takim kontekście otrzaskiwała się młoda gwiazda dziennikarstwa obywatelskiego, czyli twórca Channel 5 – Andrew Callaghan. Zanim jego burza loków i stanowczo za duży, ale wybornie tani garnitur, trafiły na HBO MAX z jednym z najciekawszych filmów dokumentalnych ostatnich lat, wiele się wydarzyło. Niestety – również w kwestii naświetlenia mrocznych stron osobowości dziennikarza.
Pozornie zestawianie Callaghana z wideo eksploatacją może być krzywdzące, ale sam nie wstydzi się korzeni i śmiało opowiada o robocie, która rozkręciła jego karierę. Andrew zaczynał od kręcenia filmików z amerykańskich uczelni, gdzie eksplorował entuzjazm wspomniany wcześniej. Tego typu treści, pokazujące imprezujących studentów i studentki, cieszyły się sporym powodzeniem. Ale Callaghan chciał więcej i Doing Things Media, konglomerat – przynajmniej w teorii – skupiony na humorystycznym pokazywaniu tego, czego unika mainstream, zaproponował mu prowadzenie serii All Gas No Brakes.
Młody pasjonat rozmów bez hamulców tymi treściami nadbudowywał to, co interesowało go już wcześniej, a co materializowało się w postaci zinów i książki z rozmowami i fotografiami z jego podróży camperem, która nosiła własnie taki tytuł. Nowy pracobiorca Callaghana dostrzegł w nim niebywały talent do otwierania ludzi przed kamerą. Talent niesplamiony eksploatacją, często towarzyszącą produkcjom tego typu. Andrew podróżował przez podbrzusze Ameryki, odwiedzał najróżniejsze festiwale, konwenty i wydarzenia nie po to, żeby ośmieszyć swoich rozmówców i rozmówczynie. Nie zależało mu na dość rozpowszechnionej narracji w mainstreamowych, liberalnych mediach, która w ludziach biedniejszych, ekscentrycznych czy z problemami widziała jakieś bestie, gorsze od normalnej części społeczeństwa.
Seria All Gas No Brakes patrzyła na nich bez uprzednich sądów, oddając głos samym zainteresowanym. Oczywiście, Callaghan sporą część swoich podróży spędził na kuriozalnych eventach o politycznym charakterze; zazwyczaj mocno prawicowym. Ale kiedy jego rozmówcy czy rozmówczynie mówią rzeczy absolutnie koszmarne, robią to z własnej woli. Dziennikarz stoi z boku, nie oceniając i nie manipulując pytaniami tak, żeby osiągnąć szyderczy efekt. Te rozmowy są dzikie i barwne, a przed mikrofonem tytułowe hamulce puszczają nie tylko trumpiści i antyszczepionkowcy, ale osoby z całego politycznego spektrum. W pozornie afirmującej, skromnej postawie Callaghana (który mówi o niej baby nods; o lekkim kiwaniu głową, sygnalizującym zaangażowanie w rozmowę) jest coś rozbrajającego. Nic dziwnego, że ludzie otwierają się przed nim i ufają, że to nie jakieś mainstreamowe media, polujące na kolejny materiał spod znaku florida man robi coś szalonego. Oczywiście, Andrew pojawił się i na Florydzie, wiedziony mitem szaleńców z tamtego rejonu, ale wyciągnął inne wnioski, niż szydercy z Twittera.
Przy okazji All Gas No Brakes, a potem Channel 5 – kanału YouTube, który kontynuował dzieło Callaghana po rozstaniu z Doing Things Media, dziennikarz zaczął dostrzegać, że może zrobić coś o wiele bardziej wartościowego, niż tylko galerię amerykańskich ekscentryzmów. Setki, o ile nie tysiące rozmów, jakie przeprowadził, dały mu nową perspektywę na amerykańskie społeczeństwo, perspektywę o wiele bardziej odświeżającą, niż cokolwiek, co prezentowały mainstreamowe media. Bezzębni krzykacze, towarzystwa odtwarzające historię, której nigdy nie było, groteskowe polityczne marginesy, a nawet miłośnicy szybkich, głośnych samochodów – to nie wykwit ogłupienia Ameryki, ale efekt medialnych, społecznych i kulturowych baniek. Ludzie poszukujący sensu w wirującym świecie i przynależności w warunkach totalnej alienacji. Podbrzusze albo porzucone i wyszydzane przez liberalne media i polityków, albo manipulowane przez stronę konserwatywną. Andrew w swoich – czasami dość krótkich – materiałach na Channel 5 bez żadnej cenzury i odpowiednio zmanipulowanego kontekstu prezentował splot skomplikowanych okoliczności, które rozrywają społeczeństwo Stanów Zjednocznych od środka.
Szczególnie odświeżające są jego wyprawy do świata hip-hopu i okolic. Na konwentach sneakerheadów i festiwalach muzycznych kręci białych chłopaczków z dobrych domów, którzy zupełnie serio krytykują tego czy owego rapera za bierne podejście do beefów i zbyt mało brutalne odpowiedzi. Komercjalizacja i mcdonaldyzacja kultury gangów prowadzi do jednego wniosku: white America was doing the Hokey Pokey to murder music. To zdanie, wypowiedziane przez Andrew w odcinku poświęconym chicagowskiemu drilllowi, zawiera przenikliwą analizę realiów, w których biała publika może cieszyć się produktem, zupełnie ignorując mroczny kulturowy kontekst, który za nim stoi. Działo się tak z gangsta rapem w latach 90-tych XX wieku, dzieje się tak z drillem dzisiaj. Callaghan kręci tabuny młodej, białej publiki, bezmyślnie nawijającej paskudne słowo na n i powtarzającej mordercze modlitwy z utworów powstałych w obcej kulturze gangów z porzuconych przez władze dzielnic. Ale nie robi tego, żeby oskarżycielsko wskazać na nie palcem i krzyczeć o rasizmie. Bardziej pokazuje, że wszystko zależy od zrozumienia siebie nawzajem i kontekstów w jakich funkcjonujemy. A współczesny krajobraz medialny i social mediowy zupełnie nie sprzyja mieszaniu się perspektyw i wypracowywaniu platform porozumienia, tak potrzebnych wobec coraz większych wyzwań rzeczywistości.
Ostatnim, najbardziej dojrzałym etapem twórczości Callaghana jest wejście na arenę polityki. Owszem, wcześniej również wizytował zloty trumpistów i demonstracje covidowych denialistów, ale zatrzymywał się na bezstronnej obserwacji, oddając głos tej czy tamtej stronie politycznego sporu. To znamienne, że w jego produkcjach nie ma gadających głów, czyli rzekomo eksperckich głosów, kiepsko ukrywających skrzywione przesądy i uprzedzenia (ok, w odcinku o O Block zupełnie niepotrzebnie pojawia się Anthony Fantano, również oderwany od społecznego kontekstu w jakim funkcjonuje drill). Natomiast sam Andrew narratorem bywał rzadko, zostawiając wnioski widzom i widzkom.
W ostatnich miesiącach, a szczególnie w filmie dokumentalnym This Place Rules, widać zmianę. Callaghan konstruuje własne wnioski, czasami w uroczo nieśmiały sposób, jakby bał się, że może się mylić. Co oczywiście kontrastuje z orzekającym, definitywnym trybem działania mainstreamowych mediów. Wzmocnił swoją odwagę, jedno z podstawowych dziennikarskich narzędzi, co pozwala mu konfrontować ludzi o źle skalibrowanej moralności. Pod tym względem trzeba wyróżnić odcinek o O Block, gdzie Callaghan śmiało i słusznie oskarża DJ-a Akademiksa i NoJumper o eksploatację społecznej tragedii. Zresztą wykorzystuje do tego nawet własną wizytę u Adama22 z NoJumper, zastawiając pułapkę w sprytny, ale zaskakująco otwarty sposób. Przydają się tu wspomniane wcześniej umiejętności prowokowania szczerości i sam Andrew bywa zdziwiony, że ludzie tak chętnie mówią mu rzeczy, które raczej powinny zostać niewypowiedziane. Callaghan nie ma też złudzeń co do współczesnych mediów, opętanych tańcem tabloidyzacji i sensacjonalizmu, dyktowanym przez melodię całodobowego cyklu newsowego.
Kiedy CNN prowadziło z nim wywiad, nie omieszkał zrównać tej stacji z prawicową Fox News, co wyraźnie zdenerwowało prowadzącego, klikającego długopisem do producentów w sygnale do zdjęcia gagatka z anteny. Zwalcował NPR, które zupełnie nie rozumiało jego podejścia do opowiadanych historii i zarzucało mu udostępnianie platformy Alexowi Jonesowi. Callaghan ma pełną rację, kiedy mówi o roli mainstreamowych mediów w powiększaniu społecznych pęknięć, czyli sytuacji, którą znamy dobrze i z własnego podwórka. Dziennikarz staje po stronie społecznej nie przez puste deklaracje, ale dokumentując jej przeżycia, ambicje i doświadczenia, jakkolwiek dzikie by one nie były. Robi w ten sposób więcej, niż jakikolwiek reportaż wyszydzający kolejną rodzinę z Południa Stanów, która wpadła w konspiracyjne macki Q Anon.
This Place Rules, dokument Callaghana wyprodukowany dla HBO Max (nie znamy jeszcze konkretnej daty premiery), to zwieńczenie tej drogi. Dokument pokazuje miesiące prowadzące do próby zbrojnego puczu 6 stycznia 2021 roku, sprowokowanej przez prawicowych szwindlerów i byłego prezydenta Donalda Trumpa. Widzimy panikę rozsiewaną przez media po obu stronach i polityczne marginesy, podburzane przez hochsztaplerów w rodzaju Alexa Jonesa, Tuckera Carlsona, czy neofaszystów z Proud Boys. W tym wszystkim sfrustrowani, zmanipulowani ludzie są coraz mocniej spychani w objęcia przemocy. Kiedy dochodzi do przekroczenia wszystkich granic i sforsowania Kapitolu, prowodyrzy znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostawiając rozjuszony tłum na pastwę groźnego szaleństwa.
Callaghan mówi wprost: jasne, łatwo się śmiać i straszyć konserwatywną, prowincjonalną Ameryką, której gniew doprowadził Trumpa do władzy i napędzał krwawe zamieszki 6 stycznia 2021. Ale to nie ona powinna być na ławie oskarżonych, a ludzie, którzy cynicznie nią zmanipulowali, kierując się nikczemnie przyziemnymi pobudkami.
Przed seansem This Place Rules bałem się o centrystyczną perspektywę, owo legendarne każdy medal ma dwie strony, ale wnioski płynące z ust Andrew – tutaj w pełnej roli narratora – są trzeźwo osadzone. Mocne wrażenie robi szczególnie wątek, w którym biała rodzina opętana przez Q Anon, ustami dziecka opowiada o spisku reptilian z Clintonami w roli głównej. Callaghan zestawia to z czarnym osiedlem obok, gdzie protestuje się przeciwko policyjnej agresji zmaterializowanej w kolejnym rasistowskim zabójstwie z ręki mundurowego. W This Place Rules jasno widać, że ci, którzy prowokowali do zbrojnego puczu, mają czysto materialistyczne motywacje. Choćby szef Proud Boys, który z jednej strony sprzedaje merch pro-trumpowski, a na boku spyla ciuchy wspierające Joe Bidena. Callaghan mówi wprost: jasne, łatwo się śmiać i straszyć konserwatywną, prowincjonalną Ameryką, której gniew doprowadził Trumpa do władzy i napędzał krwawe zamieszki 6 stycznia 2021 roku. Ale to nie ona powinna być na ławie oskarżonych, a ludzie, którzy cynicznie nią zmanipulowali, kierując się nikczemnie przyziemnymi pobudkami. Andrew wskazuje na politycznych macherów i media, jednocześnie nie rozgrzeszając krewkich właścicieli małych i średnich biznesów szturmujących Kapitol (trzeźwo komentując, że na podróżowanie po wiecach trzeba mieć czas i pieniądze). Świat został podzielony na odizolowane pomieszczenia, niesłyszące się nawzajem. To recepta na katastrofę, z której trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Oglądając This Place Rules, czy materiały z Channel 5, zastanawiam się, czy podobne treści mogłyby powstawać w Polsce. O ile wiele rzeczy w USA działa gorzej niż w Europie (rozregulowanie rynków i branż, katastrofa prywatnej służby zdrowia, samobójcza obsesja na punkcie broni, brak demokracji bezpośredniej i zabezpieczeń społecznych – tę listę można ciągnąć godzinami), tak wolność słowa jest wyrażona już w pierwszej poprawce do konstytucji. Brakuje nam zdrowej i ostrej satyry politycznej (sorry, kabarety i Ucho Prezesa to niezbyt dobre przykłady), wiele opinii trzeba opakowywać w dyplomatyczne sreberka, bo groźba pozwu o zniesławienie jest jak najbardziej realna. Niemniej, działalność Andrew Callaghana może dać nam trochę perspektywy i na rodzimą rzeczywistość.
U nas też całe połacie społeczeństwa toczą fikcyjne wojny, bo nikt nie chce słuchać ich często realnych bolączek. Mainstreamowe media szczują na duże grupy społeczne i dehumanizują nawet nie politycznych przeciwników, a ich elektoraty. Żyjemy w bańkach, głuchych na to, co dzieje się poza nimi. I szczęśliwie nie mieliśmy jeszcze do czynienia ze zbrojną akcją. Społeczne napięcie jednak rośnie. Pokazywanie różnych manipulacji jest kluczowe do zrozumienia, że mamy ze sobą więcej wspólnego niż może się wydawać. Autor This Place Rules doskonale rozumie manipulacje w przestrzeni publicznej, ale może się okazać, że w życiu prywatnym sam podąża mroczną ścieżką
Na ekranie Andrew wydaje się przezroczysty; niemal nieobecny. Ostatnio jednak pojawiły się oskarżenia, że poza nim jest zupełnie odwrotnie. Kiedy Callaghan odbywał swoje medialne tournee, w mediach społecznościach kobiety dzieliły się koszmarnymi przeżyciami z dziennikarzem. TikTokerka @cornbreadasserole była pierwszą osobą, która opisała swoje złe doświadczenia. Callaghan miał wywierać na nią niemal desperacką presję na seks, mimo ciągłych odmów z jej strony. W końcu się zgodziła, ale trudno uznać to za zgodę w pełnym sensie. Oboje byli pijani, a presja odegrała tu kluczową rolę. Momentalnie wylało się więcej oskarżeń.
Poza tradycyjnymi w tych przypadkach anonimowymi historiami w rodzaju znajomy znajomego mi powiedział, kilka kobiet wypowiedziało się, ujawniając swoją tożsamość i śmiało patrząc w oko kamery. Jeśli ktoś uważa, że taki gest jest obliczony na poklask, to powinien zastanowić się dwa razy – decyzja o mówieniu o swojej traumie otwarcie jest obarczona nie tylko jej ponownym przeżyciem, ale także wystawieniem się na atak obrońców sprawcy. Wbrew oderwanym od rzeczywistości, szalonym opiniom, również ciężko taki gest zmonetyzować. Wiara w słowa potencjalnej ofiary powinna być pierwszym odruchem, bo nawet jeśli w jakimś rzadkim przypadku okażą się nieprawdą (co zdarza się w ok. 3% przypadków), to przeciwna postawa przynosi więcej szkody.
A z oskarżeń rzucanych na różnych platformach – od TikToka, przez Twittera, po Reddita – Callaghan ma długą i obfitą historię desperackiego i nieprzyjemnego przymuszania do intymnych kontaktów. Jak na człowieka biegłego w krytyce manipulacyjnych technik, według tych oskarżeń sam je stosuje. Dziennikarz osłabiał decyzyjność kobiet m.in. przez emocjonalne ataki, upajanie czy żałosną desperację. Po tych spotkaniach ofiary czuły się poniżone, wykorzystane, upokorzone. Nawet jeśli nie dochodziło do najbardziej odrażających czynów, to warto pamiętać, że w sferze intymnej jakiekolwiek transgresje są bardzo krzywdzące; z potencjałem traumatyzowania na lata. Z oskarżeń kobiet wyłania się obraz człowieka zdesperowanego, nie potrafiącego uszanować osobistych barier i zupełnie pozbawionego wiedzy o destrukcyjnym wymiarze takich zachowań. Nie wolno ich lekceważyć, bo ten rodzaj seksualnych ataków, polegających na emocjonalnym osłabianiu ofiary i uporczywym dręczeniu aż do uzyskania pozornej zgody (albo nawet i bez niej), jest bardzo powszechny.
To, co Callaghan pokazał w swoich seriach i filmie dokumentalnym nie przestaje być prawdą przez naturę tych oskarżeń. Ale te rzucają dość ciemną barwę na motywacje i praktyki autora. Skoro nie rozumie tego jak działa zgoda i gdzie przebiegają granice w życiu intymnym, to może jego strategie pozyskiwania materiałów są równie nieetyczne?
Zapewne dziwi was forma tego tekstu, zszytego z dwóch radykalnie różnych tkanin. Kiedy powstawała jego lwia część, Callaghan wydawał się pozytywną postacią, która wnosi coś wartościowego do medialnego krajobrazu. To pierwsza część. Powstanie części drugiej było konieczne, bo nawet jeśli sam dziennikarz milczy, a oskarżenia nie wyszły na razie poza media społecznościowe, warto się nad nimi pochylić. Szczególnie, że ich obfitość sugeruje, że mamy do czynienia z powtarzającym się schematem zachowań. A trzeba je naświetlać, bo bardzo często są ignorowane jako niezbyt poważne, bo dalekie od realizacji stereotypowej wizji napaści seksualnej. Uporczywe łamanie osobistych granic, dręczenie do momentu osiągnięcia celu czy desperackie odbijanie odmowy potrafi być traumatyczne i absolutnie przynależy do haniebnego uniwersum molestowania. Dlatego warto docenić to, co robią rzekome ofiary dziennikarza – rzucają światło również na zachowania, na które często machamy ręką, bo nie doszło do największych przekroczeń.
Tymczasem sfera seksualności jest intymną i delikatną konstrukcją. Każde jej naruszenie, choćby pozornie niewielkie, potrafi mieć katastrofalne i długofalowe skutki. Przed Callaghanem długa droga. Musi zadośćuczynić ofiarom i sięgnąć po pomoc, bo jeśli wierzyć oskarżeniom (a nie ma powodu, żeby tego nie robić), to ma głęboko destrukcyjne problemy z rozumieniem intymnych kontaktów. Niestety, żadne przeprosiny i terapie nie cofną krzywd, które już zostały zadane.
To, co Callaghan pokazał w swoich seriach i filmie dokumentalnym nie przestaje być prawdą przez naturę tych oskarżeń. Ale te rzucają dość ciemną barwę na motywacje i praktyki autora. Skoro nie rozumie tego, jak działa zgoda i gdzie przebiegają granice w życiu intymnym, to może jego strategie pozyskiwania materiałów są równie nieetyczne? Jeśli ignoruje głosy kobiet, co jeszcze zignorował, żeby dotrzeć do celu? Obawiam się, że nigdy nie poznamy odpowiedzi na te pytania. Odbudowanie wiarygodności będzie bardzo trudne, ale jeszcze trudniejsze będzie zadośćuczynienie ofiarom, a to jest teraz najważniejsze. Szkoda, że kolejna obiecująca postać z przestrzeni publicznej okazuje się nie do końca tym, za kogo się podawała. Ale jeszcze większa szkoda, że wciąż żyjemy w społeczeństwie, w którym mężczyźni mogą bezkarnie ignorować wolę kobiet i stosować destrukcyjną presję w najbardziej intymnych sytuacjach.
Komentarze 0