Zwiększa się liczba punktów Barcelony, ale też powodów do niepokoju. Rewelacja rozgrywek Getafe przegrała z mistrzami Hiszpanii 1:2, pokazując że przed Quique Setienem jeszcze mnóstwo pracy.
Katalończycy nadal mierzą się z demonami przeszłości. Wizje przykrych wieczorów w Rzymie czy Liverpoolu co jakiś czas powracają, kiedy w teorii wygrane mecze zaczynają wymykać się spod kontroli. To pogrążyło Ernesto Valverde, ale dotyka też jego następcę Quique Setiena. Dekoncentracja, obniżenie zaangażowania, oddanie rywalowi inicjatywy powtarza się w występach Blaugrany zdecydowanie zbyt często. Odbić może się to na niej szczególnie w Champions League. Poprzednia edycja pokazała zresztą, że żadna przewaga po pierwszym meczu nie oznacza spokoju.
Getafe przegrywało na Camp Nou dwoma bramkami, ale zupełnie odmieniło obraz gry. W zasadzie po przerwie mogliśmy ograniczyć obraz kamer do jednej połowy boiska. To tam rozgrywało się spotkanie, bliżej bramki Marca-André ter Stegena. Trzecia drużyna ligi hiszpańskiej dorwała się do Barcelony, miała mnóstwo okazji na wyrównanie i sprawienie sensacji. Barcelona chciałaby na takim poziomie aktywizować się po stracie piłki, tak skutecznie naciskać pressingiem i odzyskiwać futbolówkę. W zasadzie Getafe jest pod tym względem wzorem do naśladowania w Hiszpanii, podobnie jak Eibar.
Ostatecznie rezultat był dla mistrzów kraju szczęśliwy, ale mnóstwo sytuacji wskazywało na odwrócenie losów rywalizacji. Imponowało jak Getafe z pasją i zawzięciem ruszało na znacznie lepszego rywala. Bardziej robiła wrażenie dyspozycja drużyny wymieniającej najmniej podań w lidze niż tej z zupełnie odmiennej szkoły, gdzie posiadanie piłki jest jednym z celów. Gdyby Ter Stegen nie był w takiej dyspozycji albo napastnicy Getafe byliby konkretniejsi, równie dobrze piłkarze Pepe Bordalasa mogliby wywieźć ze stolicy Katalonii pozytywny rezultat.
Kolejny raz zabrakło odpowiedniej pazerności pod bramką, bo gdyby Antoine Griezmann i spółka nie marnowali sytuacji, tylko wbili gola czy dwa więcej, spotkanie samo by się uspokoiło. Tymczasem znów z prowadzenia 2:0 rodzą się problemy, nerwówka, całkowita utrata kontroli nad przebiegiem gry. Identycznie jak dwie kolejki temu z Levante, gdy niepotrzebnie Barcelona napędziła sobie stracha w ostatnich minutach. Do tego Setien z pewnością będzie wracał. Zresztą jego mina po zakończeniu spotkania była wymowna. Punkty dopisane, ale o samym przebiegu meczu chciałby zapomnieć jak najszybciej.
To pewien sygnał ostrzegawczy, alarm że bardzo łatwo mogą się powtórzyć błędy przeszłości, o ile Katalończycy nie będą czujniejsi. Nie można jednak zatrzymywać się na samych minusach, bo chociażby dyspozycja Leo Messiego uprawnia ich do myślenia o wielkich sukcesach. Nie da się inaczej, skoro Argentyńczyk dostrzega z perspektywa boiska rzeczy, jakie normalnym ludziom nie przyszłyby do głowy, mając do dyspozycji obraz telewizyjny. Znowu, czego przykładem była asysta do Griezmanna, ma w głowie przemyślanych kilka ruchów do przodu, widząc więcej niż inni. Ostatnio zdecydowanie bardziej Messiemu wychodzi dogrywanie niż wykańczanie sytuacji pod bramką. Samego mistrza świata też należy pochwalić, bo często trafia w kluczowych momentach. Otwiera wynik spotkania, jak z Ibizą ratuje rywalizacje, raczej nie zdobywa bramek, gdy wszystko jest już rozstrzygnięte. Opowieści o braku porozumienia z kolegami można wsadzić między bajki, bo akurat do zupełnie nowego stylu gry Francuz wpasował się znakomicie.
Przed rozpoczęciem wiosny w Lidze Mistrzów Barcelona ma w kalendarzu potrzebne przetarcia. Za tydzień zagra z Eibarem, który jest jednym z bardziej wymagających przeciwników w lidze. Potrafi uprzykrzyć życie podobnie jak Getafe, więc materiał poglądowy po tych spotkaniach powinien być spory. I choć Katalończycy są w grze o wszystko, przy takiej dyspozycji trudno stawiać ich w jednym z szeregu z najlepszymi ekipami Europy. Setien może zostanie zbawcą, ale na razie powiela zbyt dużo pomyłek swojego poprzednika.