Oglądałem „Wkraczając w pustkę” i od samego początku chciałem, żeby teledysk „L$D” stanowił hołd dla tego filmu – mówił A$AP Rocky na łamach Time'a. Ale już Kanye West i Hype Williams nie byli tak uczciwi, chociaż przecież od razu wiadomo, skąd wzięła się typografia w All of the Lights. Gaspar Noé nie ukrywał rozgoryczenia, ale przytomnie stwierdził, że kiedy robisz coś przykuwającego uwagę, musisz być gotowy na takie akcje.
Istnieje – stosunkowo nieliczne – grono reżyserów, których stylówka rozpoznawalna jest od razu. Zalicza się do nich Wes Anderson, który fascynację Nową Falą ubrał w pastele i symetryczne kadry. Nicolas Winding Refn – daltonista, sięgający po ekstremalnie wykręconą paletę barw. Czy wreszcie Gaspar Noé – prowokator znany z zamiłowania do improwizacji i krótkich scenariuszy, entuzjasta VHS-ów (i do niedawna kwasów); szalikowiec Stanleya Kubricka; kinoman, który przyznaje się do fascynacji Polańskim, Hasem czy Żuławskim, podczas lockdownu nadrabiał klasyków z Japonii, a wśród inspiracji stojących za Lux Æterna wymienia szwedzko-duńską Czarownicę z 1922 roku i La Ricotta Pasoliniego...

W 2002 roku zabrał do Cannes Nieodwracalne; szokujący obraz z odwróconą chronologią, kilkunastominutową sceną gwałtu na Monice Bellucci i rozbijaniem głowy gaśnicą. Podobno 250 widzów opuściło festiwalowy pokaz, a niektórym trzeba było podawać tlen. Ten film jest zły. W jakiś sposób zaraża złem – pisał jeden z rodzimych recenzentów, a francuski reżyser argentyńskiego pochodzenia pytany był przez dziennikarzy, czy kino stanowi dla niego akt terroru. Nie zamierzał jednak zwalniać tempa. Jego Wkraczając w pustkę stanowi klucz do całych połaci kodu wizualnego poprzedniej dekady. To filmowe out of body experience o duszy zamordowanego dilera, która przemierza – rozświetlone neonami – arterie Tokio. Gaspar powoływał się wtedy na Tybetańską Księgę Umarłych. Mało? Love uchodzi za odważne formalnie nawet jak na niego. W 2015 roku wjechał na duży ekran z retrospektywnym, mocnym erotykiem w technologii 3D. Michał Walkiewicz z Filmwebu częściowo go jednak wówczas dekonspirował: odarte z ciuszków eksperymentu „Love” to w gruncie rzeczy poczciwy, ultrakonserwatywny melodramat. I jeśli nie wierzycie, poczekajcie na scenę, w której do pary głównych bohaterów dołącza transseksualista – kamera robi się nagle tak samo wstydliwa jak bohater. I jak reżyser, dla którego granica transgresji jest najwyraźniej tuż za rogiem. Aż do – zakończonego niedawno – Cannes dorobek Noégo zamykało Climax; horror utrzymany w estetyce bad tripu o... vogueingu!
Parafrazując Kaza Bałagane – pokaż, kto ma lepszą filmografię. A przynajmniej – bardziej niezwykłą. Niezwykłe są nawet same metody pracy reżysera. Scenariusz do Nieodwracalnych miał trzy strony. Do Love – pięć. Climax powstało w dwa tygodnie. Improwizacja to w tym przypadku reguła.
Do Noégo szybko przylgnęła łatka enfant terrible, ale trzeba pamiętać, że zbliża się do sześćdziesiątki. I jak sam przyznał w jednym z wywiadów – spędził już wystarczająco dużo czasu z młodymi ludźmi, kręcąc opowieści o dwudziestolatkach. Stąd ambicja stworzenia dzieła o wyzwaniach starzenia się; o demencji. I stąd wchodzący 16 września do polskich kin Vortex, o którym mówi się, że to najbardziej osobista produkcja reżysera. Xan Brooks z Guardiana przyznał filmowi maksymalną ocenę i podkeślił, że tym razem Noé zszokował publikę w Cannes... delikatnością tej historii o ostatnich dniach starszej pary w paryskim mieszkaniu. Nie było więc powtórki z masowej ewakuacji sali. Choć z drugiej strony dla tego gościa to nigdy nie stanowiło większego problemu. Nieważne ile osób wychodzi, ważne ile zostaje – powiedział kiedyś.
Noe utrzymuje, że Vortex to nie film, a prawdziwe życie. Dlatego kamera śledzi jego bohaterów, emerytowaną psycholożkę i pisarza, dosłownie krok w krok, kiedy krzątają się po swoim starym, ale wciąż klimatycznym mieszkaniu, wychodzą za róg na zakupy, spotykają się z synem. Ale tu ważne jest przede wszystkim powolne odchodzenie i to, czy człowiek umie się do niego przygotować, czy nie. Ten temat przyszedł reżyserowi do głowy, gdy sam... był bliski śmierci; trzy lata temu przeżył poważny, zagrażający jego życiu udar. W wywiadach mówił, że dopiero wtedy zrozumiał swoją śmiertelność. I od razu rzucił wszystkie używki, a warto wiedzieć, że był ich wytrawnym koneserem.

Nie przejmujcie się tym, że ekran jest podzielony na dwie części; wbrew pozorom akurat w tym przypadku to tylko doda jakości temu, co na nim zobaczycie. Przepełniony dialogami Vortex skupia się w tym momencie na wszystkich uczestnikach konwersacji, także tych milczących, na czym mocno zależało reżyserowi. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego filmy są tak dziwnie nagrywane. A mianowicie, gdy bohaterowie ze sobą rozmawiają to kamera kieruje się na tego, który akurat mówi. W życiu jest inaczej. Widzicie nas wszystkich naraz. Kierujecie wzrok na tego, kto mówi, ale widzicie pełny obraz. W moim filmie widać w kadrze dwie osoby prowadzące rozmowę – po to, żeby było to dla was jeszcze bardziej naturalne, wzięte z życia – mówił rok temu we Wrocławiu, podczas spotkania z dziennikarką PAP.
Skąd nazwa? Termin vortex oznacza pogarszającą się sytuację, z której nie ma wyjścia i dokładnie tak dzieje się z życiem pary seniorów. Dziennikarze dociekali, czy bezpośrednią inspiracją dla Gaspara Noego była prawdziwa historia jego rodziców; nieżyjąca od dziewięciu lat matka artysty cierpiała w ostatnich miesiącach życia na zaawansowaną demencję; Noe wraz z rodziną byli przy niej do samego końca. Ale reżyser, choć podkreśla, że tak, wiedzą, jaką nabył dzięki temu doświadczeniu, znalazła ujście na ekranie, chodziło mu przede wszystkim o przypomnienie wartości rozmów o śmierci. Kiedyś umierało się w domach. Opłakiwało się w nich zmarłych. To oswajało tę ważną część życia. Zachodnia kultura wyrzuciła śmierć z domów i przeniosła do szpitali – poza obręb prywatności – oddała śmierć w ręce specjalistów, którzy ukrywają przed nami ten proces. Wyrzuciliśmy śmierć poza obręb wspólnoty. Mój film ośmiela się to przypomnieć – opowiadał dziennikarzowi Polityki. Po czym dodał co nieco o aspekcie finansowym; podczas pandemii jego producent zaproponował kameralny, rozgrywający się w jednym wnętrzu projekt na dwójkę, może trójkę aktorów.

Wyszedł mu film, po którym autentycznie można zacząć bać się starości. Ale z drugiej strony, jak inaczej ją oswoić? Na koniec zawsze pozostaje po nas puste mieszkanie, rzeczy trafiają na śmietnik, ktoś jeszcze pamięta, ale z czasem – coraz mniej, a po kilkudziesięciu latach stajemy się już tylko zapiskami w drzewie genealogicznym. Tak już po prostu jest z życiem. A Vortex to przecież życie, nie kino.

Komentarze 0