Rewolucja analityczna w sporcie to już fakt. Nawet niedzielnemu kibicowi piłki nożnej – sportu, który swój romans z cyferkami zaczął ze sporym opóźnieniem – ciężko jest uciec chociażby od xG, czyli sztandarowego produktu piłkarskiej analityki. Cała ta historia zaczęła się jednak od człowieka, którego na początku nie rozumiał nikt, a koniec końców jego wizja doprowadziła do przerwania dwóch różnych klątw, w dwóch różnych dyscyplinach, na dwóch różnych kontynentach.
TEKST: Piotr Sawicki
Był taki moment w historii nauki w którym sądzono, że cała zabawa z fizyką jest de facto zakończona i jej wydziały można z czystym sumieniem zamieniać na politechniki, bo nic nowego już nie odkryjemy. Konsekwencją tego było przeświadczenie, że jedyną rzeczą dzielącą nas od poznania całej prawdy było to, że nie mamy przyrządu pozwalającego na znajomość położenia każdej cząsteczki. Gdyby takowy był – cała historia wszechświata stanęłaby przed nami otworem i moglibyśmy ze stuprocentową dokładnością odtworzyć wszystko co się działo do tej pory a także przewidzieć to, co ma nadejść.
Powstała koncepcja demona Laplace'a, a więc hipotetycznej istoty dysponującej kompletną wiedzą o położeniu cząstek i prawach fizyki, która dzięki temu wiedziałaby o nas wszystko. Koncepcja zresztą zarówno ekscytująca, jak i dosyć ponura – oznaczałaby ona bowiem, że w świecie nie ma miejsca na przypadek i każdy z nas jest pionkiem bez wpływu na dosłownie nic. Kres temu położyło odkrycie mechaniki kwantowej sugerującej, że kompletnej wiedzy potrzebnej demonowi posiąść się nie da. Nie przez niedoskonałość przyrządów – po prostu natura rzeczy jest taka, że się nie da.
Sport, z całym szacunkiem dla jego złożoności, fizyką nie jest i do bycia nią nigdy nie aspirował. Istnienie w nim przypadku i pewnej nieoznaczoności bierzemy raczej za pewnik. Ba, uważamy, że to właśnie dzięki temu jest taki fajny, wszak nie ma to jak odskocznia od smutnych panów z excelem ustawiających nam świat. Jajogłowych patrzących na niego przez pryzmat bezdusznych cyferek było w jego historii stosunkowo niewielu. Właśnie: było.
Rewolucja analityczna weszła w ostatnich latach nie tylko z drzwiami, ale też z futryną, aż do tego stopnia, że nawet niedzielnemu kibicowi piłki nożnej – sportu, który swój romans z cyferkami zaczął ze sporym opóźnieniem – ciężko jest uciec chociażby od xG, czyli sztandarowego produktu piłkarskiej analityki. Cała ta historia zaczęła się jednak od człowieka, którego na początku nie rozumiał nikt, a koniec końców jego wizja doprowadziła do przerwania dwóch różnych klątw, w dwóch różnych dyscyplinach, na dwóch różnych kontynentach.
OUTSIDER
Bill James, bo o nim mowa, przygodę z pisaniem o baseballu zaczął jeszcze w trakcie pracy jako ochroniarz podczas długich nocnych zmian. Nie było to bynajmniej zainteresowanie, które jakkolwiek wyróżniałoby go spośród innych Amerykanów w trzeciej dekadzie swojego życia, jednak James podchodził do tematu inaczej od wszystkich. Nie było w jego twórczości barwnych opisów, rozbudowanych narracji czy silenia się na to, by opowiedziana przez niego historia wywołała u czytelnika silne emocje. Historii to w zasadzie nie było tam ani trochę, bo James patrzył na baseball nie jak dziennikarz, a jak naukowiec.
Typowy przykład jego prozy z tego okresu to prosto zadane pytanie (np. „Którzy miotacze i łapacze najczęściej dopuszczają do kradnięcia baz”), a pod nim cały oparty o matematykę elaborat. Kiedy wszyscy koncentrowali się na wodotryskach, Bill zadawał sobie najbardziej fundamentalne pytania: „co tak właściwie się dzieje” i „dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej?”.
Pisarstwo Jamesa tak bardzo odbiegało od tego, do czego przywiązany był typowy odbiorca, że jego pierwszego broszury, „1977 Baseball Abstract: Featuring 18 categories of statistical information that you just can't find anywhere else” nie chciał wydać nikt. Tu warto zaznaczyć że nie jest i nigdy nie było tak, że baseball jakoś wielce stronił od liczb i tabelek. Wręcz przeciwnie.

Kiedy fan piłki nożnej chce, dajmy na to, sprawdzić sobie jak często asystował Michel Platini, to będzie się musiał najpewniej przekopywać przez archiwalne wydania włoskich gazet sportowych z nadzieją, że chociaż jedna z nich w kolumnie z wynikami łaskawie podawała nieco więcej informacji niż strzelcy goli i czerwone kartki. Mówimy tu o najlepszym ówcześnie piłkarzu świata, grającym w najlepszej ówcześnie lidze świata, a statystyka, której poszukujemy, należy do tych najbardziej podstawowych – teoretycznie nie powinno być problemu, a w praktyce do tych danych dokopać się trudno.
Kiedy z kolei fanowi baseballa sen z powiek spędza pytanie, ile razy trafiony piłką przez miotacza został podstawowy trzeciobazowy drużyny Washington Senators w sezonie 1902, to wystarczy wejść na stronę Baseball Reference i już po 30 sekundach będzie wiedział, że osiem.
Nawet w tym specyficznym uniwersum James był dziwakiem, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. W jednym z wydań swojego „Baseball Abstract” witał się z czytelnikami słowami „Cześć. Jestem Bill James i jestem ekscentrykiem”, a ostatni rozdział poświęcony najbardziej zawiłym i szczegółowym z wymyślonych przez siebie statystyk zatytułował „To nikogo nie zainteresuje”.
Nie bał się atakować świętości. W latach 80. furorę w lidze robił Ozzie Smith – bardzo przeciętny z kijem w ręku, ale fantastyczny w defensywie łącznik St. Louis Cardinals. „Czarnoksiężnik z krainy Oz” był postrzegany jako jeden z kandydatów do tytułu MVP, a jego dobrej opinii wśród fanów i większości dziennikarzy sprzyjał także fakt, że jako zawsze uśmiechnięty i efektowny w swojej grze był archetypem medialnego idola. Co na jego temat sądził James? Otóż bezceremonialnie stwierdził, że Smithowi do poziomu MVP bardzo daleko, a jego umiejętności w obronie, chociaż świetne, stanowią w rzeczywistości 25-35% tego, co przypisuje mu opinia publiczna.
Z jego publikacji biła pewność siebie i wiara w to, że jego mędrca szkiełko i oko to lepszy sposób patrzenia na baseball niż czucie i wiara całej reszty. Kiedy menedżer Detroit Tigers Sparky Anderson uparcie stawiał na pierwszobazowego Enosa Cabella, który według wyliczeń Jamesa miał być jednym z gorszych zawodników w lidze, tak grzmiał na łamach swojego przewodnika na sezon 1983:
Tym, co wnerwia mnie w Sparkym Andersonie jest to, że jego głowa jest tak pełna głupot, że chyba nie ma w niej miejsca na podstawowe zrozumienie gry w baseballa. Ja chciałbym patrzeć na zawodnika na podstawie tego, co może i czego nie może zrobić, pomagając wygrać ci mecz, Sparky z kolei jest tak zacietrzewiony na punkcie „zwycięzców”, „dyscypliny”, „nas zawodników” i głupawych teorii o baseballu, że wydaje się, że nie ma zielonego pojęcia o tym, jak te mecze są wygrywane i przegrywane. W życiu bym nie powiedział, że dobre nastawienie nie jest ważne, ale Chryste, Sparky, w tym kraju masz miliony ludzi z dobrym nastawieniem, a tylko koło dwustu z umiejętnościami pozwalającymi grać na poziomie MLB. Kogo wybierzesz? Sparky jest tak skupiony na nastawieniu, że patrzy na Cabella i nawet nie zauważy, że ten gość nie potrafi grać. Sparky, ten jeden z „nas zawodników” nie potrafi grać na pierwszej bazie, nie potrafi grać na trzeciej bazie, nie potrafi uderzać, nie potrafi biegać i nie potrafi rzucać. Kogo obchodzi jego nastawienie?
Przy Cabellu warto się na chwilę zatrzymać, bo na jego przykładzie można zobaczyć, kim tak naprawdę był Bill James. Najczęstszym zarzutem wysuwanym przeciwko niemu i jego następcą było właśnie to mityczne bycie outsiderem, który zamiast zapachu szatni czuje zapach telewizora, a kij w ręku ostatni raz trzymał gdzieś w szkole średniej. Ktoś taki nie ma prawa wypowiadać się o baseballu, prawda? Rok później James napisał:
Możecie mi nie wierzyć, ale mam z Cabellem wspólnych przyjaciół. Podobno wziął moje uwagi na klatę, nie był może zachwycony, ale widać było, że trafia to do niego z pokorą. Życie publiczne jest trudniejsze niż myślicie. Uczy, jak zaakceptować takie rzeczy. Każdy mi mówi, że z Enosa kawał porządnego faceta i wiecie co, z pewnością tak jest. Czy mając umiejętności jakie ma trafiłby do MLB gdyby nim nie był? Tom Reich (znany w środowisku agent – przyp. red.) twierdzi, że jeżeli Tigers nie podpiszą go na nowy sezon, to będzie ich to kosztowało 10 zwycięstw w przyszłym roku, bo stracą uspokajający wpływ Enosa na szatnię. Nie przeczę temu, ale nie ma żadnego sposobu, bym mógł o tym wiedzieć. Jestem outsiderem. I wydaje mi się, że im bliżej mi do insidera, tym trudniej jest jest się oprzeć zniekształceniom obrazu i złym osądom. Więc zawsze wolę prysnąć kwasem dookoła, dorobić się kilku wrogów. To pomaga mi zachować uczciwość.
W swojej wędrówce ku zobiektywizowaniu baseballa i odczarowaniu go z mitów James zyskiwał kolejnych kompanów. Jego wspominana już pierwsza broszura wydana ostatecznie własnym nakładem w 1977 dotarła do 75 czytelników, kolejna edycja z kolei znalazła 250 nabywców. W 1979 zaczął pisać coroczne zapowiedzi sezonu MLB dla magazynu Esquire, a trzy lata później jego analizom poświęcony został – wychwalający go zresztą pod niebiosa – artykuł w Sports Illustrated.
Przez kolejne lata wydawał dziesiątki publikacji docierając do coraz to szerszego grona czytelników, wymyślając po drodze mnóstwo nowych statystyk. Nazwy większości z nich niewiele powiedzą polskim czytelnikom, ale chociażby win shares, które opisują relację indywidualnego występu danego zawodnika do wyniku osiągniętego przez jego drużynę, znalazły zastosowanie w nieco bliższej naszym sercom koszykówce.
Tu trzeba też nadmienić, że pomimo swojego przywiązania do statystyk, James nie twierdził, że baseballowemu demonowi Laplace'a wystarczą same cyferki – samemu był jednym z pierwszych, który wspomniał o potrzebie korygowania danych o parametry stadionu na którym rozgrywany był mecz (dla przykładu, pałkarzowi znacznie łatwiej będzie zdobyć home runa grając przy rozrzedzonym, górskim powietrzu na Coors Field w Denver niż kiedy przyjdzie mu uderzać na PNC Park w Pittsburghu z podwyższoną ścianą po prawej i charakterystycznym wcięciem po lewej stronie). Jeden z bardziej znanych wśród nawet niedzielnych fanów pomysłów Jamesa nie był nawet bezpośrednio związany ze statystykami – chodzi tu o defensive spectrum, czyli uszeregowanie pozycji w defensywie od najłatwiejszej (pierwszobazowy) do najtrudniejszej (miotacz).
Koniec końców jednak największym wkładem Jamesa w zrozumienie, o co w tym całym baseballu chodzi, było nie wymyślanie nowych statystyk, a reinterpretacja starych. Przez lata uważano chociażby, że najważniejszą z nich w ofensywie jest batting averageokreślająca to, jak często dany pałkarz wykonuje uderzenia kończące się zdobyciem przez niego przynajmniej jednej bazy. Jego wyliczenia z kolei dowiodły, że ze zdobywaniem punktów znacznie silniej koreluje on base percentage mówiące o tym, jak często pałkarz zdobywa bazę w jakikolwiek sposób (najczęściej przez tzw. walk, czyli darmową jedną bazę zdobywaną poprzez powstrzymanie się od zamachu przy czterech nieudanych rzutach miotacza). W kolejnych publikacjach argumentował za tym, że na śmietnik należy wyrzucić inny popularny miernik wartości zawodnika, RBI, a więc liczbę punktów zdobytych po uderzeniach danego pałkarza. Dziś jest to wręcz podstawa jakichkolwiek dyskusji o ewaluacji baseballistów, ale wtedy – po stu latach wiary w to, że wartość zawodnika da się ustalić poprzez kombinację batting average, RBI i także krytykowanych przez Jamesa skradzionych baz – szokowało.
Analityka powoli, ale stabilnie się rozwijała. Prężnie działało chociażby Society for American Baseball Research (SABR), od którego powstała nazwa sabermetrics będąca zbiorczym określeniem zaawansowanych statystyk w tejże dyscyplinie. Największy triumf wizji Jamesa miał jednak dopiero nadejść.
W GABINECIE U BRADA PITTA
„Moneyball” to film, którego obejrzenie jest obowiązkiem każdego fana sportu, z dwóch przyczyn. Po pierwsze, jest to po prostu kawał dobrego kina opowiadającego (nie oszukujmy się) przeraźliwie nudną dla przeciętnego widza historię w przystępny, a czasem i nawet intrygujący sposób. Po drugie i znacznie ważniejsze, kapitalnie pokazuje on, jak radykalnie różne mogą być spojrzenia na tę samą grę.
Cała fabuła skoncentrowana jest wokół drużyny Oakland Athetics z 2002 roku, której generalny menedżer, grany przez Brada Pitta Billy Beane, stanął przed wydawałoby się niemożliwym zadaniem odbudowy drużyny po tym, jak straciła ona trzy gwiazdy w postaci Jasona Giambiego, Johnny’ego Damona i Jasona Isringhausena. Dysponując skromnymi w porównaniu do swoich zeszłorocznych pogromców, New York Yankees (tak, tych od czapeczek z charakterystycznie wygiętymi literami NY), funduszami, Beane musi zacząć grać w grę nieco inaczej, co wiedzie go na ścieżkę, którą wytyczył przed dwudziestoma laty właśnie Bill James. Filmu nie ma co spoilerować, ale oczywistą oczywistością jest, że gdyby zbuntowani przeciwko światu Athletics okazali się być drużyną jakich wiele, to nikt by o nich filmu nie kręcił. A przynajmniej nie z Bradem Pittem.
Jest w nim jedna świetna scena, w której to cały sztab spotyka się na naradę i ze świadomością, że Giambiego już nie ma zastanawiają się, co z tym fantem zrobić. Jest to starcie dwóch spojrzeń na baseball: tego statystycznego, w którego narożniku stali Beane i jego pomocnik, Peter Brand (postać fikcyjna, wzorowana po części na asystencie Beane’a, Paulu DePodeście), oraz tradycyjnego, subiektywnego, opartego na znajomości „prawdziwego baseballu” i ludziach, którzy zjedli na nim zęby, reprezentowanego przez całą resztę obecnych w pokoju. Nie ma co opowiadać, lepiej oglądać:
Sam Beane to ktoś, kto o niedoskonałości dotychczasowego myślenia o baseballu przekonał się na własnej skórze. W młodości przejawiał talent zarówno do gry w baseball i futbol, jednak po namowach skautów zachwyconych jego umiejętnościami w tej pierwszej dyscyplinie zdecydował się przystąpić do draftu MLB. Tam, jak na wielki talent przystało, wybrano go w pierwszej rundzie, jednak rzeczywistość szybko zweryfikowała zapowiedzi o wielkiej karierze – Beane nie był tak dobry jak mu wszyscy mówili. Po prostu.
Człowiekiem, który w MLB najbaczniej śledził poczynania Beane’a był John W. Henry, właściciel Boston Red Sox. Red Sox – jedna z najbardziej utytułowanych drużyn pierwszych dwóch dekad XX wieku – zmagali się wówczas z Klątwą Bambino, a więc suszą w klubowej gablotce z trofeami trwającą od 1918 roku i czasów Babe’a Rutha, któremu zresztą klątwa zawdzięcza swoją nazwę. Henry złożył Beane’owi rekordową wówczas dla menedżera ofertę opiewającą na 12,5 miliona dolarów za 5 lat, jednak została ona odrzucona. Koniec końców front office zespołu z Fenway Park doczekał się innego dużego wzmocnienia. Był nim… Bill James.
Klątwa Bambino przełamana została już w drugim sezonie po zatrudnieniu Jamesa, a za jego kadencji Red Sox wygrywali World Series jeszcze w 2007, 2013 i 2018 roku. Tak właśnie wizja, której początki zobaczyło 75 osób, które zakupiło pierwszą broszurę, przywróciła blask jednej z największych organizacji w całym amerykańskim sporcie. Na tym jej success story się jednak nie kończy.
PORA NA SOCCERA
W momencie, w którym padło nazwisko Henry’ego wielu czytelnikom najpewniej zapaliła się w głowie lampka. Tak, to dokładnie ten sam John Henry, który stoi na czele Fenway Sports Group władającej Liverpoolem FC od 2010.
Adaptowanie baseballowych wizji w warunkach nowej dyscypliny nie spotkało się na początku z powszechnym aplauzem. Ba, można nawet stwierdzić, że w pewnych aspektach historia wdrażania analityki na Anfield była bardziej podobna do „Moneyballa” niż to, co się działo w Athletics (bo tu trzeba zaznaczyć, że scenariusz filmu został nieco podkoloryzowany względem rzeczywistości opisanej w książce o tym samym tytule). W odmienionym pionie sportowym The Reds ludzie futbolu musieli ustąpić miejsca absolwentom wydziałów ekonomii czy fizyki, którzy szybko zyskali pogardliwy pseudonim „laptopowych guru”. I pół biedy, gdyby nie lubili ich tylko kibice – największym problemem była współpraca z trenerem Brendanem Rodgersem, który uparcie obstawał przy własnych pomysłach na transfery. Na większość z nich lepiej spuścić zasłonę milczenia.
Po zwolnieniu Rodgersa klub zatrudnił Jurgena Kloppa, w czym niebagatelną rolę odegrała właśnie analityka. Trzeba pamiętać, że był to rok 2015, świeżo po sezonie, w którym Borussia Kloppa rozgrywki Bundesligi zakończyła na mizernym jak na swoje warunki 7. miejscu w tabeli, pół sezonu spędzając na jeszcze mizerniejszym miejscu ostatnim. Po tym kataklizmie reputacja uśmiechniętego trenera poleciała na łeb na szyję w wielu miejscach – ale nie w excelach pionu sportowego Liverpoolu.
Według opracowanych tam modeli marne wyniki Borussii nie miały wiele wspólnego ze złymi decyzjami Kloppa, a były najzwyczajniej w świecie dziełem gigantycznego pecha – wszystkie statystyki wskazywały na to, że jakość gry BVB była dokładnie taka sama jak w zeszłych, pełnych sukcesów sezonach, a w świecie, w którym suma farta byłaby zawsze równa zero zespół z Signal Iduna Park uplasowałby się na drugim miejscu.
Klopp był znacznie przychylniejszy dowodzonej przez Michaela Edwardsa i Iana Grahama laptopowej ekipie, co natychmiastowo przełożyło się na jakość transferów The Reds. Fakt faktem, historia tak romantyczna jak w „Moneyball” nie była. Nie było w niej Scotta Hattenberga, łapacza, którego po kontuzji skutkującej problemami z połączeniami nerwowymi w łokciu nie chciał nikt, był za to Virgil Van Dijk, czyli ktoś, za którego każdy dałby dobre kilkadziesiąt milionów, ale może nie 80, które ostatecznie wyłożyli The Reds.

I można tu mówić o Van Dijku, można przypominać historię z rozmową, w której Edwards przekonał Kloppa, że lepiej sprowadzić Mohameda Salaha niż Juliana Brandta, ale sukces nowej polityki zespołu z Anfield najdobitniej widać chyba w Sadio Mane – Senegalczyka w lecie 2016 roku mało kto uważał za skrzydłowego ze ścisłego topu Premier League i całkiem niegłupi ludzie pukali się w czoła słysząc o tym, że Southampton otrzyma za niego 34 miliony funtów. Jakieś pół roku wystarczyło jednak, by Edwards i Graham mogli powiedzieć: „A nie mówiłem?”.
W pierwszym pełnym roku pracy Kloppa Liverpool awansował do Ligi Mistrzów, w drugim dotarł tam do finału, w trzecim finał wygrał, a w czwartym sięgnął po pierwsze od 1990 roku mistrzostwo Anglii. Wpisując w wyszukiwarkę zapytanie „Bill James soccer” nie znajdziemy nic, co wskazywałoby na to, że ojciec chrzestny analityki interesował się piłką nożną, jednak z pełnym przekonaniem można powiedzieć, że pośrednio miał na jej kształt większy wpływ niż niejeden szanowany trener. Dziś już niemalże nikt nie kwestionuje, że w futbolu jak najbardziej jest miejsce dla outsiderów i laptopowych guru, a dorobek piłkarskiej analityki – choć póki co skromniejszy od baseballowej – rozrasta się i rozrastać się będzie.
CZY LICZBY MÓWIĄ WSZYSTKO?
W tym momencie można by zakończyć pisząc parę zdań o tym, że excel, xG i panowie z nosami w laptopach wygrali. Bo fakt, wygrali i wygrywać będą. Znacznie ciekawiej jednak brzmi pytanie: ile będzie jeszcze w sporcie miejsca na to tradycyjne spojrzenie, oparte na oglądaniu godzin nagrań i setkach notatek? W baseballu chociażby od 2015 roku istnieje Statcast – system kamer wykonujący pomiary niemal każdego nadającego się do zmierzenia elementu gry, od prędkości piłki po uderzeniu przez pałkarza aż po liczbę kroków, którą wykona zapolowy aby do tej piłki dojść. Pozwala to więc na zobiektywizowanie tych aspektów gry, które uchodziły za subiektywne – nie ma sensu oglądać rzutów danego zawodnika i spekulować, że ma „silne ramię”, skoro można po prostu sprawdzić prędkość piłki z dokładnością do dziesiątej części mili na godzinę. To jeszcze bardziej zawęża pole eye-testowi. Obecnie z kolei gorącą debatą jest to, jak wykorzystać Statcast przy całości gry defensywnej, do tej pory trudniejszej do uchwycenia w statystykach.
Tutaj zmieniamy dyscyplinę. Pro Football Focus to prawdziwy enfant terrible amerykańskiego dziennikarstwa sportowego i trudno dziś być zagorzałym fanem NFL bez wyrobienia sobie (najlepiej jak najmocniejszej) opinii o utworzonym w 2004 roku w Wielkiej Brytanii portalu. Jego założyciel, Neil Hornsby, niezadowolony z ówczesnego statusu dyskusji nad grą futbolistów, zaczął oceniać ich w sposób nieco podobny do tego znanego z prasy, chociażby „Przeglądu Sportowego”. Dosyć szybko zebrał wokół siebie pokaźny zespół i już w 2006 PFF mogło pochwalić się bazą ocen dla każdego zawodnika z każdego spotkania sezonu.
Jaka jest metodologia? Otóż analitycy po kilku miesiącach przygotowań i wkuciu trzystustronnicowej instrukcji oceniają w dziewięciostopniowej skali zachowanie KAŻDEGO gracza podczas KAŻDEGO zagrania. Z tego wyciągana jest średnia, która następnie przedstawiana jest w przedziale 0-100. Przypomina to tradycyjny skauting, jednak szczegółowość jest tu wyśrubowana do poziomu, do którego nie umywa się nic dostępnego dla szerszej widowni.
Jak oceny PFF mają się do spojrzenia przeciętnego fana? Jeśli im wierzyć, to najlepszym zawodnikiem NFL ostatnich jest Aaron Donald, a najlepszym rozgrywającym Tom Brady i są to opinie raczej zgodne z kibicowskim konsensusem. Kiedy jednak poszperamy nieco głębiej, napotkamy kilka szokujących rozjazdów. Taki chociażby Trevon Diggs, robiący obecnie furorę cornerback Dallas Cowboys, będący jednym z faworytów do nagrody Obrońcy Roku, ma na PFF ocenę 59,9, a więc poniżej przeciętnej. Devin White, linebacker Tampa Bay Buccaneers, to według kolegów po fachu 28. najlepszy zawodnik w lidze (na tej pozycji znalazł się na corocznej liście NFL 100), jednak według not PFF jest wręcz jednym z najsłabszych na swojej pozycji. Ryan Tannehill w tym sezonie ma tylko jedno przyłożenie więcej od przechwytu, a dla PFF jest lepszy od będącego kandydatem do MVP Matthew Stafforda. Takie przykłady można mnożyć.

Mającemu obecnie siedzibę w Cincinnati portalowi dostaje się z dwóch stron. Większość fanów dopatruje się w PFF spaczonego spojrzenia na futbol, a często i stronniczości (zwłaszcza względem Brady’ego), analitycy z kolei zarzucają, że ich system bazuje na subiektywnej ocenie zagrań, a jak już wiemy – co subiektywne, to złe. Gdzie leży prawda? Przekonalibyśmy się, gdyby któryś z generalnych menadżerów postanowił zabawić się w Moneyball 2.0, tylko zamiast pomysłów Billa Jamesa wziął na warsztat PFF. I mimo tego, że z baz danych dostarczanych przez portal korzystają wszystkie 32 drużyny NFL, to jest to nadal raczej science fiction.
Wydaje się jednak, że jest jeden obszar, gdzie analityka póki co ma pewne problemy. Tu trzeba wrócić do historii Billy’ego Beane’a-baseballisty, który jak już wspomniano, był uwielbiany przez skautów i wybrany w pierwszej rundzie draftu, ale w MLB się nie przebił. Prawda jest jednak taka, że nawet dzisiaj, w erze, w której analityki nikt już nie kwestionuje, co roku takich Billych Beane’ów są dziesiątki – zazwyczaj z puli zawodników wybieranych w pierwszej rundzie draftu ponadprzeciętne kariery robi 1/3, a mniej więcej tyle samo nawet nie debiutuje w MLB (co udało sie Beane’owi).
Warto zaznaczyć, że draft w baseballu rządzi się nieco innymi prawami niż ten znany z NBA czy NFL, gdzie pierwszoroczniaki już od samego początku trafiają do ligi i nieraz od pierwszego spotkania stają się ważnymi elementami swoich drużyn – tam jest to dopiero początek czasem nawet kilkuletniej tułaczki po niższych ligach bez obietnicy wejścia do MLB. Nawet jednak w dwóch wspomnianych sportach od draftowych pomyłek się roi, a poprawna ewaluacja talentu bywa dla analitycznej części debaty zbyt twardym orzechem do zgryzienia.
Justin Herbert, rozgrywający Los Angeles Chargers, w momencie draftu 2020 był wręcz wrogiem numer 1 analityków, z których lwia część uważała, że jest najpoważniejszym kandydatem na bycie wyborem, którego jego drużyna pożałuje, a nawet według największych miałoby minąć wiele czasu, zanim Herbert stałby się QB na miarę NFL – wskazywano go jako wybitnie surowego prospekta, mającego problemy z decyzyjnością i rzucającego niedokładnie. Kto Herberta bronił? A no właśnie te złe dinozaury, zakochane w jego atletyzmie i sile w ramieniu. Co w takim razie stało się w rzeczywistości? Herbert wszedł do składu Chargers niemal od razu, zagrał prawdopodobnie najbardziej imponujący debiutancki sezon w historii ligi, a dziś jest jeszcze lepszy, co do czego zgadzają się już obie strony debaty.
Oczywiście określanie tych granic już dzisiaj to pisanie palcem po wodzie i kategoryczne twierdzenie, że analityka w przyszłości zrobi albo nie zrobi tego czy tamtego to głupota – nie można zapomnieć, że to trend stosunkowo nowy, a jego bardziej zaawansowane wariacje są zależne nie tylko od naszej pomysłowości, ale też od rozwoju technologii. Ciekawym pytaniem jest też to, gdzie ta cała zabawa z cyferkami zaprowadzi sam sport?
Wśród fanów baseballu chociażby nie brakuje głosów, że patrzenie na niego przez pryzmat statystyk spowodował, że mecze są nudniejsze – jedną z ofiar sabermetrics jest na przykład contact hitting, a więc koncentrowanie się na jak najczęstszym uderzaniu piłki i unikaniu strikeoutów za cenę mniejszej liczby home runów. Takie nastawienie jest pożądane z kibicowskiego punktu widzenia – dzięki niemu piłka częściej jest w grze, a defensywy mają pełne ręce roboty – ale wyliczenia statystyczne pokazały, że o wiele lepiej jest starać się o home runa, a jeżeli to jest niemożliwe – o darmową bazę. Co przyniesie przyszłość i czy analityka dalej będzie redukować baseball po prostu do serii pojedynków miotacza i pałkarza? Nie wiemy.
Co by o niej nie sądzić, rewolucja analityczna to fakt, a jej pierwszego dowódcę, Billa Jamesa, z pełnym przekonaniem można nazwać jedną z najważniejszych postaci nie tylko baseballa, ale i sportów zespołowych. Cytując Mickey’ego Mantle’a: to niewiarygodne, jak mało wiemy o grze, w którą graliśmy całe życie. Dzięki Jamesowi jednak wiemy trochę więcej. I nadal będziemy się dowiadywać.
