Świetnie ogląda się Premier League, kiedy wiesz, że gra tam polski zawodnik, do tego ofensywny i jeszcze strzelający gola na Anfield. Można zakochać się w Leeds, wielbić Marcelo Bielsę, ale na koniec trzeba zadać pytanie, czy to w ogóle wypali? Na razie zachwycamy się zespołem, który w pierwszej kolejce stracił cztery bramki i oddał trzy razy mniej strzałów niż rywal.
Sporo ostatnio o Leeds, ale chyba nie da się inaczej. Dopiero co trafiłem na dyskusję w radiu Talk Sport, gdzie jeden z dziennikarzy rzucił temat, że zespół z Yorkshire właśnie stał się w Anglii ulubionym klubem drugiego wyboru. Mianowicie przeciętny kibic najpierw obejrzy „swoich”, a zaraz potem odpali drużynę Bielsy. Anglicy mówią, że tak romantycznego beniaminka nie było od 1993 roku i „The Entertainers" Kevina Keegana. Nic dziwnego, bo słynny „Murderball” w sobotę z hukiem wkroczył do Premier League. Trzech beniaminków przegrało na start i tylko w Leeds sielanka. My, kibice potrafimy wybaczać, byle tylko się działo. U Bielsy dzieje się zawsze.
Argentyńczyk lubi powtarzać, że sukces deformuje, a porażka wzmacnia. Gdyby wziąć te słowa jeden do jednego, właśnie zrobił krok do przodu. Zarwie kilka nocy, wyciągnie wnioski i — jak mawia klasyk — wróci silniejszy. Leeds dalej będzie parło do przodu. Pytanie, czy się na tym nie przejdzie. Czasem w euforii nowego sezonu zapominamy, jak ogromna jakość kryje się w Premier League i że nawet najlepsi z Championship zwyczajnie nie dojeżdżają.
Pamiętam choćby Fulham dwa lata temu. Wydali sto milionów funtów na transfery. Też grali otwarcie. Oczywiście do czasu, gdy zostali brutalnie sprowadzeni na ziemię. W pierwszych dwunastu kolejkach zgromadzili pięć punktów. Norwich z poprzedniego sezonu to też doskonały przykład, jak szybko elita mówi: sprawdzam. Możesz wygrać z Manchesterem City i mieć swoje pięć minut w rubryce z analizami, ale zaraz potem nie wygrywasz siedmiu meczów i piękna bajka gdzieś się ulatnia. Nie dziwi finansowa różnica między Premier League a Championship — to jest przepaść. Przykładowy Wolverhampton po awansie zaliczył skok budżetu o 553 procent.
Na razie o Leeds wiemy tyle, że Bielsa na pewno nie pójdzie na kompromis. To dalej będzie ekipa zaprogramowana na atak. Dalej będziemy mlaskać z zachwytu: że worek bramek, konkretny plan i futbol tak energetyczny, że aż kusi, by oglądać go wraz z platformą statystyczną. Juergen Klopp odetchnął ostatnio, że kolejne spotkanie z Leeds dopiero w kwietniu. Mówił też, że piłkarze Bielsy wcale nie są naiwni. To dobrze przygotowane trybiki, świetnie znające system, który wbił im do głów trener. Przygotowani na maraton meczów, bo przecież na zapleczu mieli ich jeszcze więcej niż teraz.
Oni tak grają od dwóch lat: w sobotę mieli więcej kontaktów z piłką niż The Reds, dłużej ją posiadali, a odbiorów zaliczyli w sumie 51, co brzmi kosmicznie, biorąc pod uwagę, że najlepszy pod tym względem Southampton w tamtym sezonie średnio miał ich 32. Leeds naprawdę grało w piłkę, ale w tych wszystkich romantycznych opowieściach trzeba też przypomnieć, że wielu konkretnych sytuacji na Anfield nie stworzył. To Liverpool oddał 22 strzały (Leeds tylko 6) i to on dominował przez wiekszą część gry. Nie była to najlepsza wersja drużyny Kloppa, a i tak cały czas miała mecz pod kontrolą. Ciekawie ujął to Tony Pulis w studiu Sky, mówiąc: zachwycamy się Leeds, a może poczekajmy kilka tygodni. Najpierw niech zagra przeciwko Sheffield Chrisa Wildera.