Byliśmy na PpW – warszawskiej hardkorowej gali wrestlingu. Kto chce łamać stoły plecami?

Zobacz również:Musimy porozmawiać o „Czekotubce” Josefa Bratana
Feager i Tony Sk1n, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Feager i Tony Sk1n, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Wszystko w życiu boli. To ty wybierasz, jaki rodzaj bólu akceptujesz. Wszyscy w PpW zgadzają się na określoną ilość bólu, który sobie zadają.

Artykuł został pierwotnie opublikowany 25 marca 2022 roku.

Wrestling to fenomen. Proste. Wokół rozrywki, w ramach której dwóch postawnych gości spuszcza sobie manto na ringu, wyrosła prawdziwa subkultura definiowana często jako stricte amerykański fenomen. WWE, od dłuższego czasu monopolista na amerykańskim rynku, stało się fabryką światowych gwiazd. Odpryski Hulkomanii (czyli kultu Hulka Hogana) dotarły nawet do Polski. Dziś z kolei niemal każdy zna The Rocka, Dave Bautistę czy Johna Cenę, którzy stali się pełnoprawnymi gwiazdami kina – wszyscy trzej zyskali sławę właśnie dzięki temu osobliwemu widowisku.

To ostatnie słowo jest tu kluczowe – wrestling jest pod wieloma względami skodyfikowaną dziedziną sportu, w której liczy się całościowy efekt. Jego celem nie jest jednak wykonawcza perfekcja, którą można mierzyć w określonych parametrach lub skalach punktowych. Przede wszystkim jest to rozrywka. Jarmark cudów, który ma dostarczyć emocji związanych z rywalizacją poszczególnych zawodników oraz zawodniczek (bo warto zaznaczyć, że walki kobiet stają się coraz popularniejsze) oraz zaszokować swoją oprawą. Liczy się wrażenie – wjechanie na ring na motorze, dzikim mustangu lub w lektyce. To opowieść o przekonaniu o byciu zajebistym i samym byciu zajebistym. Oraz w wypadku WWE wielki biznes – w samym 2021 roku spółka odnotowała ponad miliard dolarów przychodu. Na ostatnią WrestleManię – doroczną dwudniową galę, która jest najważniejszym weekendem w całym grafiku federacji – kupiono 50 tysięcy biletów, a materiały wideo, które na niej powstały w social mediowych kanałach WWE obejrzano ponad miliard razy.

loża PpW Ultras, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
loża PpW Ultras, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Kilka miesięcy temu instagramowe storiesy części moich znajomych zapełniły ujęcia gości, którzy robią leg dropy, curb stompy i suplexy oraz, w wypadku jednego ze starć, okładają się jarzeniówkami po całym cielem. W ten właśnie sposób dowiedziałem się o istnieniu PpW – działającej w formule DIY stołecznej federacji, która jako jedyna urządza regularnie wrestlingowe pojedynki w Warszawie. W sobotni wieczór wybrałem się na Wolę, ale ostatecznie znalazłem się w zasadzie pośrodku niczego. Nieopodal majaczył gmach Dworca Zachodniego, który w tym czasie stał się punktem węzłowym dla osób uciekających z Ukrainy. Resztę okolicy stanowiło z kolei pozbawione cech szczególnych industrialne budownictwo. Właśnie tutaj mieści się pub motocyklowy 2KOŁA, który od dłuższego czasu cyklicznie staje się domem dla wrestlerów z rosteru PpW. Wnętrze składa się głównie z boazerii, a uwagę przyciąga totem w formie płaskorzeźby. Poprawka, uwagę przyciąga wielki ring zajmujący jedną trzecią całej dostępnej przestrzeni – podest wielkości kawalerki w patodeweloperskim apartamentowcu, z którego wyrastają cztery słupy, pomiędzy którymi rozciągnięte są stalowe liny włożone w węże ogrodowe i obleczone taśmą izolacyjną.

Mister Z, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Mister Z, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Pojawiam się na godzinę przed pierwszą zaplanowaną walką. Niektórzy już okupują konkretne pozycje przy samym ringu, by mieć najlepszy widok. Lokal powoli się wypełnia. Muzyka zaczyna grać coraz głośniej, a z baru niemal nieustannie dobiegają odgłosy kapsli odbijających się od kontuaru. W końcu robi się bardzo ciasno. Wyjście na papierosa albo do kibla jest prawie niemożliwe. Publika jest co najmniej eklektyczna. Długowłosi metalowcy ze studenckim wajbem, artystyczna młodzież, około 50-letni facet z na oko 10-letnim synem oraz grupa chłopaków, których ciężko określić po wyglądzie inaczej niż fani sportu. Wcale nie brakuje w tym tłumie dziewczyn.

Konferansjer Julian, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Konferansjer Julian, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Zegar wybija 20:00, jest duszno, gorąco i głośno. Przez ścisk prześlizguje się chłopak wyciągnięty żywcem z kampanii Balenciagi – długi, czarny płaszcz, włosy postawione na żel i szybkie okulary. Obwieszcza początek wieczoru z PpW i namawia do uraczenia się browarem. Zapowiada wejście sędzi (tak, kobiety) oraz głównego konferansjera tego wieczoru, niejakiego Juliana, który w corpse paincie na twarzy i sombrero na głowie wygląda jak nieumarły mariachi. Ten, chrypiącym i tubalnym głosem, przeciągając dane frazy do kilkunastu sekund zapowiada kolejnych zawodników. Na ring wchodzi niejaki Isnorr – ma około dwóch metrów wzrostu i długą, rudą brodę. Wygląda jak ryży cosplayer Lincolna, chociaż ma na sobie kraciastą koszulę. Potem zostaje wywołany Direk – długowłosy facet ubrany jak na jogging. Isnorr jest witany gwizdami i okrzykami w stylu jebać rudego. Szczególnie głośno powtarza je jeden z ultrasów z megafonem w dłoni. Direk bierze mikrofon i mówi, że ma coś do przekazania. Zaczyna obrażać całą federację, swojego przeciwnika i zgromadzonych kibiców. Cała negatywna energia ogniskuje się na nim. Następnie zaprasza na ring swojego pomocnika, z którym Isnorr musi się najpierw zmierzyć. Rudy gigant jakoś radzi sobie z tym minibossem, a walka z Dirkiem zostaje przełożona na później.

publika, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
publika, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Po krótkiej przerwie czas na starcie Ricardo Diesla i Adama Wonga. Pierwszy wygląda jakby stylizację faktycznie zaczerpnął od Vina Diesla (i też jest łysy), drugi ubiorem zdradza aspiracje do nauki u Mistrza Miyagiego. Przystępują do walki bez zbędnego gadania. Po kilku próbach trzymania w parterze adwersarza dłużej niż przez 3 sekundy ostatecznie wygrywa Wong. Potem zaczyna się najbardziej być może emocjonujące starcie tego wieczoru – pierwsza walka pełna dramatyzmu i autentycznego konfliktu. Tony Sk1n przedstawia się jako przeciwnik legalizacji marihuany. Jego tyrada o szkodliwości jaranie zostaje przywitana ogłuszającym sprzeciwem. Okrzyki, by wypierdalał niosą się zapewne całą dzielnice. Bohaterem ludu staje się automatycznie jego przeciwnik – Feager. W ruchu są krzesła i kije do kendo. Sk1n łamie plecami stół, na który zostaje przerzucony. Ostatecznie Feager robi z nim porządek i zostaje herosem tego wieczoru. Między liny wracają Isnorr i Direk. Ten, który pierwszy dwukrotnie przygwoździ przeciwnika wygra. Ostatecznie robi to villain tego pojedynku, czyli Direk. Publiczność buczy na niego, a on odwdzięcza się jej pysznym uśmiechem samozadowolenia.

Isnorr i Direk, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Isnorr i Direk, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Finał to oczywiście pojedynek o pas całej federacji. Poprzedni czempion odszedł, a czterech pretendentów musi to wyjaśnić między sobą. Rob Scaffold, Steven Strong, Johnny Blade i Mister Z leją się między sobą – pojedynczo oraz w parach. Symultaniczne skoki na przeciwników sprawiają, że ring bezustannie się trzęsie. Robi się gęsto i duszno. Pojawiają się chóralne okrzyki w rodzaju zabij go lub zajeb go, ale też pochwały imponujących manewrów w postaci melodyjnego za-je-bi-ste. Ostatecznie Steven Strong dominuje nad resztą i dumnie unosi pas ku górze. Reszta chłopaków leży na deskach i dyszy z wyczerpania. Ale ostatnią sceną jest przyjacielski toast wzniesiony puszkowanym Harnasiem. Wrestlerskie kreacje chowają się do garderoby, a na ringu zostaje grupa kumpli, którzy świętują fakt, że znowu udało im się zrobić coś ekscytującego.

Feager i Tony Sk1n, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Feager i Tony Sk1n, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Ponad 300 osób, które pojawiły się tego wieczoru, zaczyna szturmować bar, kible oraz wyjście z budynku. Endorfiny, które wyzwalały się niemal bezustannie przez trzy godziny nadal wirują w powietrzu. Wszyscy przechodzą natychmiastową metamorfozę – z krzycząca, bucząca i klaszcząca sfora staje się grupą normalnych, roześmianych osób. PpW daje więc okazję, by zobaczyć transformacje zawodników zachodzącą w nich od pierwszego kroku w stronę ringu i uczestniczyć w niej choć częściowo – móc krzyczeć na całe gardło i stać się częścią rozentuzjazmowanego tłumu. To moment na schowanie dobrych manier do kieszeni, nie zapominając oczywiście o elementarnym respekcie do osób znajdujących się wokoło. PpW to zgraja chłopaków, którzy własnym sumptem tworzą spektakularny popis atletyzmu, aktorstwa, kaskaderstwa i czystego wariactwa – wszystko to by zabawić ludzi i wspólnie móc uczestniczyć w zbiorowej hipnozie, która pozwala zamienić negatywne emocje w odurzającą miksturę energii i podniecenia.

Steven "Biesiad" Strong wychodzi zwycięsko z poczwórnego starcia mistrzowskiego, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Steven "Biesiad" Strong wychodzi zwycięsko z poczwórnego starcia mistrzowskiego, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Jak właściwie zrobić coś takiego bez wsparcia sponsorów i napinki na transmisję w telewizji lub pay-per-view? Rob Scaffold, prywatnie Filip, jeden z organizatorów gal PpW oraz wrestler nie chce zdradzać szczegółów odnośnie logistyki treningów i przygotowania całego wydarzenia. Rysuje jednak tło historyczne niezależnej organizacji, która działa od 12 lat: Zaczynaliśmy już w 2010 roku. Ja sam zainteresowałem się wrestlingiem przez Bravo Sport. Skumałem, że można go zobaczyć w telewizji – na Eurosporcie czy Extreme. Miałem wtedy 10 lat. Poznałem na podwórku chłopaków, którzy teraz są znani jako Johnny Blade i Mister Z. Z drugim z nich skumałem się dlatego, że ja miałem figurki wrestlingowe, ale nie miałem ringu, a on miał ring i nie miał figurek. Pierwsze ruchy ćwiczyliśmy na placach zabaw czy na trawie – gdziekolwiek się dało – mówi.

Rob Scaffold, Johnny Blade, Mister Z i Steven Strong, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Rob Scaffold, Johnny Blade, Mister Z i Steven Strong, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Co właściwie oznacza PpW? Rozwinięcia skrótu nie ma. Specjalnie, zostawiliśmy to do otwartej interpretacji. Piwo, papierosy i wódka, polska partia wrestlingowa czy polski pierdolony wrestling – wszystko jest dozwolone – podkreśla Filip. Obok niego siedzi Wojtek, który właśnie zaliczył swój wrestlerski debiut występem pod pseudonimem Ricardo Diesel. Nie jest częścią grupy znajomych, która jako dzieci zakładała federację. Po prostu przyszedł na jedną z gal i na tyle go to wciągnęło, że postanowił samemu stanąć na ringu. Pierwszy raz byłem na PpW w czerwcu 2021 roku, na edycji pod hasłem Ledwo Legalne. Dowiedziałem się o niej z instastory kumpeli. Przyjechałem i oszalałem. Nie wiedziałem, że można w taki sposób przeżywać emocje. To było coś zupełnie nowego. Potem poszedłem kolejny raz i uznałem, że muszę wziąć w tym udział. Na tamtej edycji, kolega zaciągnął mnie na ring, żebym wziął udział w konkursie robienia pompek. Miałem na sobie żonobijkę z logiem marki odzieżowej Diesel. I ludzie zaczęli dopingować mnie krzycząc właśnie to. Wygrałem. W ten sposób Diesel stało się moim wrestlerskim nazwiskiem – podsumowuje swoje origin story Wojtek.

Ricardo Diesel i Adam Wong, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Ricardo Diesel i Adam Wong, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Filip chwali fakt, że Wojtek spontanicznie zainteresował się wrestlingiem i jest jeszcze świeży w tym świecie. Nie oglądał wcześniej WWE i dopiero przyswaja sobie historie najbardziej emblematycznych zawodników tej federacji. To daje możliwość rozwoju w każdą stronę. Nie ma żadnych punktów odniesienia i to jest świetne – mówi jeden z organizatorów PpW, który rysuje przede mną krótką historię polskiego wrestlingu. Jeszcze w latach 80. zainteresował się nim zapaśnik i brązowy medalista Igrzysk Olimpijskich w Moskwie, Andrzej Supron. W następnej dekadzie, już po transformacji ustrojowej, założył swoją federację SupronStars. Zorganizował też na stołecznym Torwarze galę, na której pojawili się gwiazdorzy zza oceanu: The Iron Sheik, Jim Duggan czy Special Delivery Jones. Ich zmagania obserwowało ok. 600 osób. Supron twierdził wtedy w prasie, że kieruje nim pasja, a nie chęć zarobku. Kilka gal SupronStars z udziałem krajowych zawodników, w tym m.in. kulomiota Władysława Komara, nie wystarczyło jednak by zainfekować polską publiczność pasją do wrestlingu. Nikt już nie był w stanie powtórzyć tego eksperymentu na taką skalę, a istniejące w naszym kraju federacje to oddolne inicjatywy, które są kierowane do prawdziwych pasjonatów.

Tony Sk1n, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Tony Sk1n, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Największym problemem polskiej sceny są podziały. Każdy robi wszystko na własną rękę. Polskie media wrestlingowe, a takie istnieją, raczej te podziały utrwalały szufladkując poszczególne federacje. To mi zawsze ciążyło, bo jeżeli wrestling jest w Polsce tak małym środowiskiem – a jest bardzo małym – to spodziewałbym się, że osoby w niego zaangażowane będą się trzymały razem i wspierały się nawzajem. Ale długo tak nie było. Zamiast tego, dominowały kłótnie i rywalizacja. Przez to polska scena wrestlingowa nigdy nie wyszła z podziemia. 300 osób na naszej gali to naprawdę świetny wynik, jak na polskie warunki. Teraz na szczęście rozpoczyna się powolna integracja. Mieliśmy okazję współpracować z wrestlerami z innych zakątków Polski – mówi Filip.

Steven Strong i Rob Scaffold, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Steven Strong i Rob Scaffold, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Jak więc robi się takie wydarzenie na własną rękę i bez wsparcia dużego sponsora? Wyzwania organizacyjne są za każdym razem. Dla mnie największym jest równoczesne organizowanie oraz występowanie. Wolałbym nie robić tego w ten sposób, ale na razie nie ma na to rady. Napędza nas to, że w Warszawie jesteśmy tylko my, a to przecież duże miasto. My jesteśmy kolektywem niemal od zawsze i jak ktoś się tym interesuje, to nas zna. I w końcu doszliśmy do wniosku, że chcemy pokazać ludziom hardkorową wersję wrestlingu – z dużą ilością autentyzmu. Mimo tego, każdą galę traktujemy jak imprezę. To melanż, który przecinają walki – opisuje główny sprawca tego zamieszania.

Postawienie ringu i reszty odpowiedniej infrastruktury oraz promocja wydarzenia to jedno. Reszta to treningi oraz psychiczne przygotowanie do stania się swoim alter ego, które będzie współgrało z dramaturgią danej gali lub pojedynczej walki. Myślę, że zauważyłeś na gali, że ludzie potrzebują pozytywnej i negatywnej charakteryzacji – kogoś, komu kibicujesz i kogoś, komu krzyczysz „wypierdalaj” – wyjaśnia Wojtek, a Filip dodaje: Cały wrestling bazuje na dynamice dobry-zły. Budowanie swojej persony opiera się z kolei na tym, czy godzisz się na to, żeby ludzie na ciebie buczeli. Nie jest łatwo to przyjąć, gdy 340 osób, tyle było u nas ostatnio, krzyczy żebyś spierdalał. Dlatego właśnie wrestling jest dla mnie piękny. Bo tak dużo zależy od publiczności. Nigdy nie wiadomo, jak zareaguje. Nikt im nie będzie niczego wmawiał.

Feager, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Feager, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

To nie znaczy, że jest się wyłącznie wystawionym na pastwę obserwatorów. Umiejętny wrestler potrafi obrócić tę sytuację. Na poprzedniej gali ludzie krzyczeli, żeby rudy, czyli Isnorr, wypierdalał. Na ostatniej było tak samo, ale potem wszedł Direk, który zaczął wrzucać wszystkim, w tym także publice. Może ludzie nie zaczęli kochać rudego, ale przynajmniej nienawidzili Dirka – mówi Wojtek. Tłumaczy jednak także perspektywę oglądających: Gdy byłem wśród publiki, nie byłem sobą. Zawładnęło mną całe to widowisko. Osoby na ringu mają podobnie. Musisz grać jakbyś naprawdę chciał wyrwać temu drugiemu ziomkowi jelita, ale ostatecznie tego nie robisz i walczysz według konkretnych wrestlingowych zasad. Filip uzupełnia to z kolei całościowym podsumowaniem fenomenu gal PpW: Wszystko, co odbywa się w czasie gali jest za swego rodzaju kurtyną. Nie musi, a nawet nie powinno być odbierane wprost. Publika krzycząca w stronę swojego faworyta „zabij go”, nie ma na myśli tego dosłownie. Jest to kwestia wyrzucania z siebie emocji – kondensowania ich do krótkich haseł.

Co czuje wrestler, który po miesiącach przygotowań jest gotów być przerzuconym w powietrzu, by wylądować na stole lub dać drugiej osobie możliwość skoczenia na siebie? Wszystko w życiu boli. To ty wybierasz, jaki rodzaj bólu akceptujesz. Wszyscy w PpW zgadzają się na określoną ilość bólu, który sobie zadają. Wszystko funkcjonuje w granicach konsentu – podkreśla Wojtek. Wyznacza też granicę, za którą jego zdaniem stoi faktyczna przemoc: Skoro trenujemy, by bylo to dla nas jak najbezpieczniejsze, to unikamy w ten sposób przemocy.

Mister Z i Johnny Blade, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo
Mister Z i Johnny Blade, fot. Łukasz Kozłowski, @kozlowsky.photo

Czy PpW liczy na transmisje w TV lub stanie się molochem z setkami zawodników w swoim rosterze? Niekoniecznie. Na razie, wedle Filipa, cieszy się z pozycji, którą konsekwentnie wypracowało sobie przez lata: W tym roku chcemy możliwie najbardziej powiększyć publikę. To jest super ważny cel. Przez dwa posty w internecie nasza publika powiększyła się do prawie 400 osób. Nie widzę problemu w tym, by robić tak dalej. Chciałbym też połączyć galę z koncertami – zrobić z tego minifestiwal. Underground powinien się wspierać nawzajem. Interesuje się nami coraz więcej niezależnych muzyków, artystów czy tatuatorów. Chcemy nawiązywać współprace na tych polach i zapraszamy na gale PpW każdego, bo nikt się nie rozczaruje. Wojtek zarysowuje z kolei personalne cele całej załogi: Przede wszystkim każdy z nas chce iść w stronę pełnego profesjonalizmu na ringu. Myślę, że każdy w naszej federacji ma taki cel. Czy to od razu musi się wiązać z komercjalizacją? Nie. Po prostu każdy z nas chce się stawać coraz lepszy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.
Komentarze 0