Gdy Jerzy Brzęczek zaczynał pracę w Krakowie, Wisła była trzy pozycje wyżej niż obecnie i miała punkt przewagi nad strefą spadkową. Owszem, są liczne okoliczności łagodzące, ale tempo wychodzenia z tarapatów jest na tyle ślamazarne, że margines błędów praktycznie przestał już istnieć.
To nie były typowe derby Krakowa. Z derbów, na których są kibice obu drużyn, wychodzi się zwykle naładowanym emocjami, ale brudnym. Na trybunach dochodzi do ekscesów. Ktoś kogoś ostrzela rakietami, ktoś fetuje jakieś morderstwo, ktoś chce sforsować ogrodzenie, ewentualnie odpala race w taki sposób, że nie da się grać, a któryś z działaczy rynsztokowo zbeszta sędziego. No i doping, w którym dziewięćdziesiąt procent uwagi poświęcone jest rywalowi, a dorośli ludzie zachowują się tak, że gdyby spojrzeli na to z boku, sami by siebie nie poznali. Derby, w których trakcie było na trybunach spokojnie, to te, w których publiczność nie mogła brać udziału. Albo przynajmniej sympatie były podzielone w sposób jednoznaczny. Obecność 500-osobowej grupy kibiców Wisły na stadionie Cracovii sugerowała, że będzie jak zwykle.
Derby Krakowa to też rzadko mecze piłkarskie. Zawodnicy zdają sobie sprawę, że muszą się pokazać trybunom. Zdobyć poklask. Pokazać, że walczą albo przynajmniej odpędzić pozory odpuszczania. Więc wdają się w przepychanki z rywalami pod byle pretekstem. Faulują, by pokazać, że walczą. I doskakują do sędziego przy każdej możliwej okazji, by wywrzeć na nim presję. Tych elementów, zarówno na trybunach, jak i na boisku, było w niedzielę wyjątkowo niewiele. Owszem, były race, były wyzwiska z obu stron, ale jednak w zdrowych proporcjach, w których doping dla własnej drużyny przeważał. A na murawie piłkarze, tak jak potrafili, po prostu grali w piłkę. Fauli było dwadzieścia osiem, więc zupełnie w ligowej normie (mniej niż w meczu Jagiellonii ze Śląskiem). Kartki tylko trzy, czyli mniej niż w starciu Stali Mielec z Legią. A kontrowersji żadnych, w czym także zasługa Pawła Raczkowskiego, co jeszcze raz pokazało, jak duże znaczenie ma wyznaczenie na ważny mecz dobrego sędziego.
Mam poczucie, że duży wpływ na tak spokojny przebieg meczu mieli wpływ obaj trenerzy, którzy przed spotkaniem wypowiadali się z szacunkiem o rywalu i pilnowali, by nie przemotywować zespołów. To do pewnego stopnia przypadek, ale jednak najbrudniejszy z derbów wyszedłem akurat wtedy, gdy trenerami obu drużyn byli Radosław Sobolewski i Michał Probierz, którzy nie byli nawet w stanie podać sobie ręki. Zostały z tego pamiętne zdjęcia, ale niestety po drużynach było widać, co obaj o sobie myślą i jak obaj panowie podchodzą do tej rywalizacji. Jacek Zieliński i Jerzy Brzęczek potraktowali to, jak prestiżową, ale jednak normalną walkę i tak też ją rozgrywali. Dlatego ten mecz nie przejdzie do historii krakowskich derbów, lecz mimo wszystko był dość budujący. Bo pokazał, że można rozegrać mecz o wysokiej temperaturze w sportowej atmosferze.
ZA MOCNO SCHŁODZONE
Jedyne, o co można mieć do obu trenerów zarzut, to, że schłodzili te derby aż za mocno. W trakcie drugiej połowy, obserwując, jak oba zespoły skupiają się raczej na tym, by nie stracić bramki i nie zrobić sobie krzywdy samemu, zastanawiałem się, komu bardziej się dziwię. Bo dziwiłem się jednym i drugim. Cracovii, bo przecież to tak naprawdę jej ostatni ważący wiele mecz w sezonie. Do końca rozgrywek pozostają jej tylko starcia z Rakowem Częstochowa, Wisłą Płock i Legią Warszawa, które niczego już w sytuacji “Pasów” nie zmienią. Nie ma presji sytuacji w tabeli, posada trenera nie jest zagrożona: kiedy, jeśli nie teraz, spróbować wygrać z Wisłą, zwłaszcza gdy nie pokonało się jej już od dość dawna? Cracovia próbowała, ale głównie w pierwszym fragmencie meczu. W drugiej połowie już głównie pilnowała wyniku.
NIEKORZYSTNY WEEKEND
Wiśle też się dziwię, bo miała naprzeciw siebie rywala, który jej leży. Który o nic już wielkiego w tym sezonie nie gra. Który sam sygnalizował, że nie będzie stawiał wszystkiego na jedną kartę, by wygrać. A Wisła musi szukać punktów. Na tym etapie sezonu to, czy ma się ich 29, czy 30 nie robi aż tak gigantycznej różnicy, ale 32 robiłoby kolosalną. Każdy weekend, w którym Wisła pozostaje pod kreską, w którym nie odrabia straty do rywali, to weekend z perspektywy Wisły stracony. A takich weekendów Wisła już miała wiele. W minionym wydarzyło się kilka rzeczy dla niej niekorzystnych: Stal Mielec wygrała i uciekła spoza jej zasięgu, Bruk-Bet Termalica Nieciecza zrównał się z nią punktami i sprawił, że też trzeba go brać pod uwagę w kalkulacjach, Zagłębie i Śląsk utrzymały przewagę. Nie był to tragiczny weekend dla Wisły, jej sytuacja nie jest jeszcze dramatyczna, remis na Cracovii może się okazać ważny, ale jednak dziwię się, że Biała Gwiazda nie spróbowała trochę odważniej powalczyć o więcej. W drugiej połowie nie oddała nawet jednego celnego strzału. A czas ucieka.
ŚLAMAZARNE TEMPO
Gdy Jerzy Brzęczek w lutym obejmował stanowisko trenera po Adrianie Guli, Wisła była trzy pozycje wyżej niż obecnie i miała punkt przewagi nad strefą spadkową.
W tym czasie, na przestrzeni dziesięciu kolejek, odrobiła do Śląska dwa punkty, do Jagiellonii jeden, względem Zagłębia straciła trzy, Niecieczy sześć, a Warty siedem. Tempo wychodzenia z tarapatów jest bardzo ślamazarne, o ile w ogóle można to nazwać wychodzeniem z nich.
Jasne, zdaję sobie sprawę z bardzo ważnych okoliczności, jakimi było psychiczne rozbicie przejmowanej drużyny, trudny terminarz w pierwszych kolejkach, pech i błędy sędziowskie. Ale koniec końców okoliczności pójdą na bok. Będzie się liczył goły wynik, a Wisła tydzień w tydzień sprawia lepsze wrażenie niż wyniki, które przywozi.
STRACONY MIESIĄC
W trakcie serii bardzo trudnych meczów Białej Gwiazdy z Legią, Lechią, Lechem, Pogonią i Piastem, w których udało jej się zdobyć trzy punkty na dwanaście możliwych, powtarzano cały czas, że drużyna ma być gotowa na kwiecień, gdy przyjdą spotkania z rywalami w zasięgu Wisły: Górnikiem, Śląskiem, Wisłą Płock i Cracovią. Początek tej serii, jakim było rozbicie zabrzan 4:1, zwiastował, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jednak zdobycie w kolejnych trzech meczach tylko dwóch punktów już trochę psuje wrażenie. Miesiąc temu Wisła miała trzy punkty straty do bezpiecznej strefy. Teraz ma dwa. Jasne, dalej może się wydźwignąć o własnych siłach. Ale miesiąc został pod tym względem stracony.
OPTYMIZM Z TERMINARZA
Cały względny spokój Wisły w kwestii walki o utrzymanie opiera się na założeniu, że ma znacznie lepszy terminarz od Zagłębia i Śląska. Gdy wrocławianie będą się tłuc z Pogonią Szczecin, Wisła ma mecz u siebie z Jagiellonią. Gdy lubinianie będą próbowali odeprzeć ataki Lecha, Wisła podejmie Wartę, która pewnie będzie już wtedy utrzymana. A kiedy rywale będą się szarpać z Rakowem, Wisła zmierzy się z Radomiakiem. Jasne, że na papierze będzie miała łatwiej niż przeciwnicy. Jasne, że rozkład prawdopodobieństw wciąż przemawia na jej korzyść. Jednocześnie jednak margines niebezpiecznie się skurczył. Optymizm wynika z założenia, że lubinianom do końca sezonu został w praktyce jeszcze tylko jeden mecz, wyjazdowy z Radomiakiem, bo z Rakowem i z Lechem niczego nie wywalczą. Jeśli “Miedziowi” wywiną jednak numer i zapunktują w starciu z którymś z kandydatów do mistrzostwa, może się okazać, że Wisła z trzech ostatnich meczów musi wygrać dwa. Pewnie, że z przystępnymi rywalami. Jednak w przypadku drużyny, która z ostatnich trzynastu meczów wygrała jeden, zakładanie dwóch zwycięstw w trzech kolejkach brzmi dość optymistycznie.
POZYCJA WYJŚCIOWA
Do tego dochodzi jeszcze jeden aspekt, który rzadko bierze się pod uwagę, a który w ostatnich kolejkach bywa kluczowy: pozycja wyjściowa przed meczami o wszystko. Wisła przystąpi do tych spotkań z oczywistym dla wszystkich założeniem, że nawet remis to za mało. W takich sytuacjach rywale w polskiej lidze zwykle oddają przeciwnikowi inicjatywę, ustawiają się na własnej połowie i czekają, co zrobi rywal. Wisła będzie musiała się z biegiem czasu otwierać, podchodzić do pressingu, wpuszczać ofensywnych zawodników, co naturalnie zwiększa ryzyko pomyłek. A że obrona popełnia błędy — mecz z Cracovią był dopiero drugim za Brzęczka bez straty gola – czasem może się okazać, że trzeba będzie gonić wynik albo że strzelenie jednego gola nie wystarczy.
NA OSTATNIĄ CHWILĘ
Innymi słowy: łatwiej wygrać z Jagiellonią, Wartą czy Radomiakiem, gdy nie trzeba z nimi wygrać. Zwłaszcza że w którymś momencie jednak może dojść presja trybun, świadomość wymykającej się Ekstraklasy, jeszcze większy stres. Mecze, które wyglądają na w miarę proste, mogą się okazać znacznie trudniejsze. Zagłębie będzie miało odwrotnie: w meczach z Rakowem i z Lechem kompletnie nikt nie będzie na nie liczył i ani niczego od niego oczekiwał. A nawet remis może być dla niego na wagę złota. Na razie wciąż to Wisła musi odrabiać straty. Warto przy tym przypomnieć, że w jesiennych meczach z rywalami, z którymi zagra do końca sezonu, zdobyła jeden punkt. Na konferencji prasowej po derbach dziennikarz zadający Brzęczkowi pytanie zaczął od stwierdzenia, że w kontekście walki o utrzymanie punkt to dla Wisły za mało. Trener skontrował natychmiast, że bardzo dużo. Być może okaże się, że ma rację. Lecz jest też duże ryzyko, że za trzy tygodnie o tej porze okaże się, że te derby na boisku były jednak zbyt spokojne. Zostawianie wszystkiego na ostatnią chwilę nie zawsze jest dobrym pomysłem.
Komentarze 0