Są wicemistrzem, ograli mistrza na jego boisku, jeśli wygrają dwa zaległe domowe mecze z rywalami z dołu tabeli, będą liderem. Naturalne byłoby wypychanie częstochowian do walki o mistrzostwo. Ale Marek Papszun ma rację, że na to raczej za wcześnie. Samo obronienie miejsca w czołówce byłoby sukcesem i kolejnym krokiem w rozwoju, a nie rozczarowaniem.
Bohaterem wrześniowego wydania “Forbesa” jest Michał Świerczewski. Dziennikarzy biznesowego magazynu najbardziej interesowała naturalnie historia jego firmy X-Kom, ale siłą rzeczy musiały się też w niej znaleźć wątki piłkarskie. W pewnym momencie właściciel Rakowa Częstochowa wypowiada słowa, które też chciałem z niego wyciągnąć, jednak aż tak dosłownie mi się nie udało: “Wszystko, z czym do tej pory mierzyliśmy się w piłce, okazało się prostsze, niż przypuszczałem. Sądziłem, że na poziomie sportowym, finansowym i organizacyjnym będziemy dłużej odstawać od najlepszych”. Dokładnie takie wrażenie zawsze odnosiłem. Że w głębi duszy, słuchając zachwytów środowiska piłkarskiego na temat budowanego przez siebie klubu, Świerczewski musi się czuć zakłopotany. Bo to, co w tym świecie jest niezwykłe, w jego jest zupełnie normalne. A że inni nie zachowują się równie racjonalnie, pokonanie drogi ze środka tabeli II ligi do wicemistrzostwa Polski poszło częstochowianom wyjątkowo szybko. Z perspektywy Świerczewskiego polska czołówka piłkarska musiała być miejscem o niskim progu wejścia.
POGOŃ ZA LEGIĄ
Przy okazji rywalizacji z Legią nasunęły się naturalnie pytania o miejsce Rakowa względem warszawian. A pierwsza w historii ligowa wygrana z mistrzem Polski i to na jego boisku, jeszcze bardziej potęguje wrażenie roztaczane przez Goncalo Feio, asystenta Marka Papszuna i byłego trenera grup młodzieżowych stołecznego klubu, który w wywiadzie dla “Przeglądu Sportowego” stwierdził, że Raków z każdym rokiem jest coraz bliżej Legii. Tak, z perspektywy pięciu, trzech lat czy roku pewnie jest coraz bliżej. Ale mam wrażenie, że wykonywanie kolejnych kroków będzie trudniejsze, niż się może wydawać.
TRZEŹWOŚĆ PAPSZUNA
Wędrówka Rakowa była tak szybka i pełna sukcesów, że wywołała oczekiwanie, iż tak będzie zawsze, a każdy kolejny sezon będzie lepszy niż poprzedni. Skoro Raków jest wicemistrzem, a Legia ma problemy z łączeniem gry na trzech frontach, będzie się od częstochowian oczekiwać, że wykorzystają sytuację i zdobędą po mistrzostwo Polski. W tym kontekście reakcja Papszuna na pomeczowe pytanie o walkę o pierwsze miejsce mogła być zaskakująca. Zdecydowanie odżegnywał się od stawiania takiego celu na ten sezon. Wśród klubów będących na wyższym poziomie wymienił nie tylko Legię, ale też Lecha Poznań. I chociaż stwierdził, że “w piłce naturalnie wszystko jest możliwe”, wyglądał na człowieka, który byłby zadowolony po prostu z utrzymania miejsca w czołówce. I bardzo dobrze. To nie minimalizm. To zachowanie kontaktu z rzeczywistością.
PRZYPADEK LIPSKA
O ile próg wejścia do czołówki jest stosunkowo niski, a rotacja wśród pucharowiczów bardzo duża, o tyle próg wejścia na poziom mistrzostwa Polski jest już wysoki. Odkąd Legia w 2013 roku sięgnęła po pierwszy od siedmiu lat tytuł, wskakując równocześnie na wyższy poziom finansowy i organizacyjny, ogrywanie jej na przestrzeni całego sezonu zrobiło się dla reszty ligi trudne. Odjechała wszystkim na poziomie finansowym i nawet jeśli popełniała w tym okresie masę błędów, mało kto był na tyle mocny, by je wykorzystać. W ostatnich dziewięciu sezonach mieliśmy tylko dwóch mistrzów innych niż Legia. Lecha w 2015 i Piasta w 2019 roku. Pozostali hasający w tym czasie w czołówce — Jagiellonia, Lechia, Cracovia, Zagłębie, Pogoń, czy właśnie Raków — musieli się zadowolić medalem. Na podium może wylądować każdy, kto w miarę mądrze pracuje i sensownie buduje. Ale mistrzostwo udaje się bardzo nielicznym. A regularne granie z Legią o mistrzostwo nie udaje się nikomu. Zachowując proporcje, to jak z RB Lipsk, które szybciej przeszło drogą z V ligi do wicemistrzostwa Niemiec, niż od wicemistrzostwa do mistrzostwa.
PLANOWANIE WYPRAWY
Wyobrażam sobie, że rywalizowanie o pierwsze miejsce w kraju jest jak planowanie wyprawy na Mount Everest. Oczywiście nie każdy może sobie na to pozwolić, ale kto ma pieniądze i włoży trochę wysiłku, stosunkowo łatwo z leżenia na plaży i myślenia o odległej górze dojść do stanu, w którym ten zamglony szczyt będzie się miało przed oczami. Wyda się pieniądze, znajdzie loty do Nepalu, wsiądzie w jeden, drugi i trzeci samolot, a potem wyląduje w Katmandu, już będąc na poziomie pięciu tysięcy metrów. Na miejscu szybko zorientuje się, którzy miejscowi są w stanie pomóc w zorganizowaniu wyprawy i sprawa zacznie nabierać realnych kształtów. Ale prawdziwe wyzwanie przyjdzie, gdy już będzie się miało poczucie obecności blisko dachu świata, gdzie każdy kolejny krok będzie wysiłkiem, a rozbicie jakiegoś sensownego obozu dużym sukcesem. Z ośmiu tysięcy metrów do pokonania z perspektywy poziomu morza, ostatni tysiąc będzie trudniejszy niż siedem poprzednich.
STABILIZACJA NA WYSOKIM POZIOMIE
Raków bardzo sensownie zaplanował wyprawę, ruszył z werwą i można wierzyć, że kiedyś mu się uda. Ale aktualnie człapie w śniegu, pilnując każdego kroku. Jakkolwiek można wierzyć, że Raków jest wyjątkowy, na razie dołączył tylko do szerokiego grona zespołów, które w jakimś momencie widziały siebie jako zdolnych do zostania trzecią siłą w Polsce. Jest Legia, jest w dalszym ciągu Lech. A potem są wszyscy, którzy mówią sobie: skoro mógł Piast, to dlaczego nie my? Ale innych racjonalnych argumentów, by widzieć w nich kandydatów do tytułu, jest niewiele. Musi zrobić kolejny krok. Jako cały klub. Drużyna Rakowa jest pewnie coraz bliżej drużyny Legii. Lecz Raków jako klub jest jeszcze bardzo daleko za Legią. Lechem. I paroma innymi klubami w Polsce. Nie tylko dlatego, że nie ma stadionu. Rozwój sportowy wyprzedził wzrost na wszystkich innych polach. Jednak bez nadgonienia dystansu na innych polach, trudno będzie dalej rozwijać się sportowo.
NIEISTNIEJĄCA RYWALIZACJA
To może bardzo nieuchwytny czynnik, ale podczas meczu z Legią trudno było w Warszawie poczuć, że odbywa się mecz mistrza z wicemistrzem. Że do stolicy przyjechał jakiś wyjątkowo wielki rywal. Elektryzującą atmosferę mają spotkania z Lechem. Z Wisłą Kraków. Jednak o ile w Częstochowie pierwsza ligowa wygrana z Legią to wielka sprawa, o tyle w Warszawie to po prostu jeden z kolejnych przegranych przez Legię meczów. Na trybunach nie dało się odczuć, że to mecz Legii z jednym z głównych pretendentów do tytułu. Raków być może jest coraz bliżej Legii, ale w Warszawie na pewno jeszcze nie odczuwają z tego tytułu strachu. Nie widzą — mowa o kibicach, całej społeczności — wielkiej rywalizacji Legii z Rakowem. Bo nie mogą. To zbyt świeża sprawa. Podobnie jak było z Piastem, gdy był mistrzem. Nadal jego przyjazd do jakiegokolwiek miasta w Polsce nie wywoływał dreszczyku emocji. To nie był mecz z mistrzem Polski, tylko po prostu z Piastem. Legia nie grała z głównym rywalem do tytułu, lecz z Rakowem Częstochowa. Po dziesięciu latach rywalizacji o najwyższe cele pewnie się to zmieni. Ale na razie to dla warszawian silny, ale zwyczajny zespół z ligi.
OBÓZ POD SZCZYTEM
Dlatego mimo wygranej Rakowa w Warszawie, mimo jego imponującej umiejętności gry w różnych stylach, zależnie od aktualnych potrzeb, mimo że grają tam coraz lepsi piłkarze i mimo że klub niewątpliwie się rozwija, wreszcie mimo aktualnych okoliczności, czyli gry Legii w pucharach i sytuacji, w której Raków wygrywając zaległe mecze z Radomiakiem i Górnikiem, będzie liderem, nadal nie będę w żaden sposób rozczarowany, jeśli częstochowianie nie sięgną w tym sezonie po mistrzostwo Polski. Nawet dziarsko wspinający się himalaiści rozbijają po drodze obozy. Zatrzymują się coraz wyżej i wyżej, czekając na sprzyjające okoliczności, by zaatakować szczyt. Raków podszedł wysoko, a teraz musi tam rozbić obóz. Nikt nie wspina się na Mount Everest za jednym zamachem.