Chcieliśmy oszukiwać, dryblować i żyć jak on. Dlaczego moje pokolenie pokochało Diego Maradonę

Zobacz również:Maradona był z ziemi, a „Magico” Gonzalez z kosmosu. Realizm magiczny prosto z tawern Kadyksu
TYGODNIOWKA-WWW-750-X-500-4.png
graf. Kacper Dudziak

To było więcej niż pewne, że przy takim trybie życia stanie się w końcu memem. Natomiast nie ma liczby idiotycznych rzeczy, które mógłby jeszcze zrobić, a które jednocześnie zburzą jego pomnik w naszych oczach. Dla mojego pokolenia Diego Maradona, kończący właśnie 60 lat, zawsze będzie największym z symboli wolności, jaką daje piłka nożna.

W czwartek świat obiegła druzgocąca wiadomość. Diego Armando Maradona zmarł na atak serca. Przypominamy osobisty tekst Przemka Rudzkiego o tym wyjątkowym piłkarzu i człowieku.

Jako dziesięciolatek przywiozłem z giełdy w Katowicach kasetę z grami na Commodore 64. Był to jeden z pierwszych komputerów domowych, jakie pojawiły się w latach 80. w Polsce. Gry się „wgrywało”, oznaczało to, że taśma w dołączonym do zestawu magnetofonie musiała się przesunąć o konkretną liczbę jednostek, jakie wskazywał licznik. Im dłużej się „wgrywało”, tym bardziej gra była napakowana fajerwerkami.

Ta, którą wąsaty pan nagrał mi na kasetę marki AGFA przy jednym ze stoisk, była wyjątkowo prostą rozrywką. Nosiła tytuł „Peter Shilton’s Handball Maradona” i miała być zaklętą w prymitywnych grafikach opowieścią o jednym z największych oszustów w historii futbolu i generalnie o jednym z najważniejszych wydarzeń w dziedzinie tej dyscypliny. To zabawne, bo wskazywał na to jedynie tytuł (pierwsze clickbaity?), sama gra to był zestaw kompletnie odklejonych scenek – prób akcji, w których twoim celem było pokonanie bramkarza, na przykład po rzucie rożnym, w meczu Oxford – Forest. Dziś trudno wyobrazić sobie, by nazwisko Leo Messiego czy Cristiano Ronaldo dało się tak łatwo wykorzystać, bezprawnie, w jakiejś grze.

W szalonych czasach komputerowego piractwa producenci dobrze wiedzieli, co może być lepem na mnie i moich kumpli. Wszędzie, gdzie pojawiło się nazwisko Diego Armando Maradony, meldowaliśmy się natychmiast jak jeden mąż. Chcieliśmy wiedzieć o nim wszystko, ale jako że nie było wtedy internetu, a meczów ligowych z jego udziałem nie transmitowała żadna telewizja w Polsce, musieliśmy czekać na wielkie turnieje.

W czasach bez YouTube i tutoriali, na których goście od freestyle’u prezentują piłkarskie sztuczki, musieliśmy naśladować rajd Maradony z meczu z Anglią i co tu kryć – sprawiało nam to dziką satysfakcję. Byliśmy dumni, że na ekranie telewizora mamy swojego przedstawiciela. Gościa, któremu nasz pan od wuefu pewnie powiedziałby: „Nie kiwaj się tyle”. Tymczasem jego zamiłowanie do dryblingu przynosiło wspaniałe efekty. Stał się naszym patronem, a zarazem orężem w walce z tymi, którzy – w naszych oczach – chcieli piękno futbolu zabić.

Oczywiście, że mu wybaczyliśmy. Mało tego, jako że sami mieliśmy na koncie mnóstwo małych oszustw: podprowadzenie ojcu monet z kieszeni, które niknęły w paszczy automatu w salonie gier, czy zwykłe ściąganie w szkole na klasówce, wiedzieliśmy, że czasem trzeba po prostu oszukać system. Dlatego na przerwach między lekcjami odgrywaliśmy scenki rodem z Mexico ’86. Ktoś strzelał ręką i mówił, że wcale tak nie zrobił, reszta wiedziała, że oczywiście tak, ale skoro Diego może, to czemu nie my? Ładnie o tym rapował lata później Eldo w kawałku „Dzieciństwo”:

„Jeśli żyłeś wtedy i widziałeś go w akcji, to Maradona nie Pele jest dla ciebie królem piłkarzy/ Czasy kiedy nie było kablówki w domach Mexico ’86 z czarno-białego telewizora/ Bramkę w finale strzelił brodaty Jorge, Brazylijczyk Sokrates z karnego strzelił bramkę Polsce/ Ja na podwórku, kiedy cieszyłem się bramką, ręce w górze i okrzyk: Diego Armando!”.

Każdy, kto jest z mojego pokolenia, wie dobrze, o co chodziło Leszkowi.

Nikt natomiast nie nakreślił lepszego portretu Maradony niż Jimmy Burns w książce „Ręka Boga”. Autor w genialny sposób prowadzi nas za rękę od argentyńskich slumsów, przez brudne zakamarki Neapolu, aż na największe areny futbolowego świata. Jeśli jeszcze tego nie czytaliście, naprawcie szybko błąd. W historiach życia Messiego czy Ronaldo nigdy nie znajdziecie tego charakterystycznego dla Diego brudu. Jakby kurz i pył z pierwszych boisk przylepiły się do jego ciała i miały się za nim ciągnąć przez całe życie. Przez ten brud nie były w stanie przebić się nawet najmocniejsze flesze, bo Maradona taki już był, że zawsze szukał kłopotów. Dopóki mógł grać, piłka stawała się ucieczką, bez niej był nagi i bezbronny.

„W kontekście jego życia nietrudno zauważyć, jak oba gole strzelone Anglii w Meksyku owego czerwca wyrastają z tej samej osobowości. Z jednej strony widzimy ulicznika, który stał się gwiazdą, a na tyle jest niepewny siebie, że czuje potrzebę oszustwa. Z drugiej widzimy niezwykle utalentowanego gracza, którego przyspieszenie, panowanie nad piłką, siła i precyzja, czynią go na boisku niezrównanym” – pisał Burns, który przywołał w tej samej książce piękny cytat z Briana Glanville’a: „To była bramka tak niezwykła, tak romantyczna, że prędzej należałoby się jej spodziewać na szkolnym boisku, gdzie nie panuje żelazna dyscyplina taktyczna, czy w czasach, gdy drybling był jeszcze w modzie. Nie pasowała do dzisiejszych racjonalnych i wyrachowanych czasów, gdy drybler jest czymś równie archaicznym, jak pterodaktyl”.

Warto zwrócić uwagę na odniesienie do indywidualnych popisów, z których słynął Diego. Przed nim bez wątpienia największym nazwiskiem był Pele. Brazylijczyk także kochał dryblować. Robili to zresztą konsekwentnie jego rodacy, kończąc dzisiaj na Neymarze. Leży to w ich naturze, każdy z nich praktycznie rodzi się z piłką przy nodze, uważa również – całkiem słusznie – że jeśli umiał coś wykonać w faweli czy na plaży, równie dobrze może to zrobić na dużym stadionie. Już wtedy jednak, w 1986 roku, Maradona był ginącym gatunkiem i myśmy o tym wiedzieli. Czuliśmy, że taki Dariusz Dziekanowski ma bardzo wysokie umiejętności techniczne, ale tutaj dostawaliśmy to w wersji razy 10. Siła, przyspieszenie, totalna bezczelność – rodziły one strach w oczach rywali.

Zbigniew Boniek, z którym rozmawialiśmy razem z Arkiem Sitarzem w audycji „Futbol i Cała Reszta” wspominał, jak Juventus grał z Napoli i piłkarze Starej Damy uznali, że w pierwszej połowie należy wysłać Maradonie kilka poważnych sygnałów, że nie ma zabawy. Czyli po prostu parę razy go skosić. W Neapolu tamtego dnia zaczęło się polowanie na kości Diego. Cabrini, Tardelli, także Boniek nie oszczędzali nóg Argentyńczyka. Do przerwy było 0:0 i w szatni piłkarze Juve popatrzyli na siebie, po czym zgodnie uznali: zostawmy go, jest za dobry, szkoda chłopaka.

Maradona ten z dzisiaj, ja tak sobie to przynajmniej tłumaczę, to trochę inna postać, jak z jakiegoś filmu. O, na przykład migawka w „Młodości” Paolo Sorrentino. Zresztą, reżyser z Włoch jest głęboko przekonany, że Diego uratował mu życie, o czym pisałem kiedyś TUTAJ.

Mem. To słowo w kontekście Maradony pojawia się dość często, ale dla mnie i moich rówieśników nic nie ma znaczenia, bo kiedy słyszymy to nazwisko, przenosimy się wesołym teleportem do naszych mieszkań w blokach, gdzie siedzimy na jednym z tych zestawów mebli o mało fantazyjnych nazwach, typu „Jerzy 3” i oglądamy finał Argentyna – Niemcy na radzieckim telewizorze marki Rubin. Albo genialny występ przeciwko Belgii. Wspomniany mecz z Anglią. Maradona jest dla nas, jak krnąbrny kumpel ze szkoły, może i nie zda do następnej klasy, ale jak przyjdą starsi chłopcy, on pierwszy stanie do bitki, a z działek przyniesie „pożyczonych” jabłek, w dzienniku szkolnym dopisze paru osobom dobre stopnie. Nauczyciele go potępiają, ale w głębi duszy go lubią. Jest kimś pomiędzy maskotką a idolem, szczęśliwym, beztroskim dzieckiem, a jednostką zmierzającą ku pewnej katastrofie.

Maradona niemal nigdy do niczego się nie przyznawał, nawet jeśli w chwili słabości powiedział, że narkotyki zniszczyły mu życie, to brał je nadal. Angażował się w politykę, co przynosiło więcej frazesów i kłopotów niż mógł się spodziewać. Spoufalał z gangsterami. Krytykował zawsze, wszędzie i wszystkich, poza sobą, rzecz jasna. Potknął się milion razy i setki razy był już przez media uśmiercony. „Zwłoki chyba nie gadają” – powiedział kiedyś na antenie jednej z argentyńskich rozgłośni radiowych, po kolejnych doniesieniach, jakoby miał od nas odejść.

Od kiedy śledzę piłkę z na tyle dużym zainteresowaniem i zaangażowaniem, by dać sobie prawo do publicznego wypowiadania się na tematy z nią związane, widziałem wielu genialnych zawodników i każdy z nich był na swój sposób inny. Ale chyba żaden nie może się równać w tej oryginalności z Diego. W Argentynie wiedzą o tym najlepiej i to się w „Ręce Boga” idealnie udało spuentować Burnsowi: „Umrze już w dwudziestym pierwszym wieku, wiedząc, że pod dostatkiem jest kibiców, którzy wybaczą mu wszystko, włącznie ze zmarnowanym talentem i pobłażaniem słabościom, i którzy wielbić go będą za to, jakim kiedyś bywał graczem, a nie za to, kim się stał. I tak oczywiście jego pogrzeb będzie równie wielki – jeśli nie większy – jak pogrzeb Evity, i cała Argentyna zapłacze, skądinąd pogrążona w poczuciu desperacji i klęski”.

Piękne to, owszem, ale... zmarnowanym talentem? Serio?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.