W najlepszym momencie kariery piłkarze jego klasy mają: kilka milionów na koncie, dom jak pałac i kościół na Instagramie. Jorge „Magico” Gonzalez, gdy kończył trzydziestkę nie miał nic. Buty oddał bezdomnemu, a pieniądze przepił w tawernach Kadyksu. Diego Maradona do dziś mówi: „Ja byłem z Ziemi, a on z kosmosu”.
Miasto wiecznego lata nigdy o nim nie zapomni. „Magico” jest jak duch uśmiechający się z każdego rogu. Spotkasz go na muralach, fotografiach, albo w portfelach kibiców. W niekończących się opowieściach jak ta, że pierwszy kontrakt z Cadiz podpisał na serwetce w restauracji „Venta de Vargas”. Był już wtedy po trzech butelkach wina. Zapomniał, że miał jechać na prezentację do PSG. Ludzie w Paryżu czekali, a on tańczył. Kadyks, syrena Oceanu nie znosi życiowych kazań. Tutaj, jak w powieściach Marqueza, fikcja miesza się z prawdą. Ale słuchać warto. Futbol kocha historie o zbuntowanych aniołach, a ten jest jeszcze bardziej pokręcony niż reszta.
Być może już o nim słyszeliście. O magu z Salwadoru, który przed mundialem 82’ przedryblował pięciu Meksykanów i przepchnął swój kraj na wielki turniej. O piłkarzu, co biegał tak delikatnie jakby w ogóle nie ważył. Mówiono o nim, że porusza się w rytm gitary Paco de Lucía, legendy flamenco. Przegrał kiedyś 1:10 z Węgrami, ale zanim zszedł z boiska najpierw pokazał światu, że piłka to zabawa. Nie strzelił gola, drużyna skończyła mundial z bagażem 13 bramek, a on i tak wylądował w jedenastce turnieju. On, czyli człowiek z piłkarskiej pustyni, jeden z tych dotkniętych przez Boga, którzy mogli, ale nie chcieli.
ZABAWA W CHOWANEGO
Niewiele jest takich miejsc. W Kadyksie nawet zegary ścienne w barach mają twarz „Magico”. Rozejrzyj się po fotografiach, albo plakatach – wszędzie on. Lekko szpakowaty, z bujną czupryną ma tutaj status króla, chociaż ostatni mecz zagrał 29 lat temu. Starsi kibice pamiętają: klimat jak z areny walki byków i tytoniowy dym wymieszany z gromkim „Ole”. Jorge mógł grać w Barcelonie, albo w Madrycie, a odstawiał show dla biednego ludu Kadyksu. Gdy przychodziła oferta z większego klubu, pytał: „A mają tam smażoną rybę?”. I za chwilę dalej bawił się życiem. Spał w dzień, żył w nocy. W pewnym momencie miał nawet człowieka odpowiedzialnego za to, by dobudził go na trening.
Jego dawni znajomi mówią: żył w świecie równoległym do naszego. Jest przykładem jak ludzie południa ubóstwiają piłkę i na każdym kroku szukają w niej mistyków. Miasta knajpianych bajarzy nie obchodzi jakiś Pele. O George’u Beście ledwo słyszeli. Dla nich legendą jest „Magico”, nawet jeśli futbol traktował jako hobby, lek na kaca i rozgonienie chmur z rana. Raz tylko skusił się na Real Valladolid, ale po roku wrócił. To jeszcze bardziej utwierdziło go, że nie ma sensu szukać szczęścia na siłę. „Wiem, że się marnuję. Ja to wszystko wiem. Ale futbol to nie jest praca. Gdybym zaczął traktować to serio, nie byłbym sobą” – powiedział któregoś razu i zamknął temat.
Był moment, że założył koszulkę Barcelony. Raz, gdy Diego Maradona nie mógł uwierzyć, że ktoś na południu drybluje jak on i nic z tym nie robi. Przekonał szefów klubu, by wzięli go na tournee po Stanach Zjednoczonych. „Magico” poleciał, ale bardziej niż z meczów został zapamiętany z hotelu w Kalifornii. Alarm przeciwpożarowy wygonił wszystkich z pokoi, tylko Jorge zniknął. Trener César Luis Menotti zastał go jak nakrywa się prześcieradłem z dwiema blondynkami. Szybko pojął, że nie jest to facet, który piłkę i klub postawi na pierwszym miejscu. Krzysztof Kolumb wypływał kiedyś z Kadyksu, by odkryć „Nowy Świat”. „Magico” odwrotnie: zapuścił korzenie na amen i wypływać nie chciał. Zbudował swój wygodny świat w rybackiej dzielnicy La Viña.
GDZIE MASZ BUTY?
Dzisiaj każdy barman po sześdziesiątce mówi, że pił kiedyś z „Magico”. Klucze do jego mieszkania latały po całym mieście, drzwi były otwarte, byle tylko przyjść z sercem na dłoni. To postać jak z kreskówki, która biegnie w przepaść, a gdy dalej nie ma już nic, siłą rozpędu pędzi jeszcze przez pięćdziesiąt metrów. Nigdy nie uznawał granic. Jego gol przeciwko Barcelonie, gdy biegnie z piłką przez 60 metrów wygrał plebiscyt na najładniejszą bramkę w historii La Liga. Ludzie mogli głosować na cuda Cruyffa, Hagiego, albo Ronaldinho, a wybrali skromnego „Magico”. On sam nigdy nie mówił o sobie geniusz. Nie chciał numeru dziesięć, wolał jedenaście. Żył jak nędzarz, któremu wystarczyło wino i trochę towarzystwa. Tu się pośmiał, tam pożonglował tabaką, za chwilę wygrał jakiś zakład i rozdał pieniądze na ulicy. A potem dalej w bal. O takich jak on w Polsce powiedzielibyśmy, że wstają na „Teleexpress”.
Trener Héctor „Bambino” Veira pracował z nim w Kadyksie pod koniec lat 80. Na początku myślał, że ludzie przesadzają. A potem szeroko otworzył oczy. Wiele razy opowiadał, jak klub nakładał na swojego bohatera kary, a te i tak nie skutkowały, bo dla „Magico” pieniądze mogłyby nie istnieć. Dla żartów kupowano mu budziki z podobizną Kaczora Donalda. Innym razem wynajęto cały zespół flamenco, żeby dobudzić maga. Echa anegdot cały czas pobrzmiewają nad Atlantykiem. Choćby ta jak w przerwie meczu zasnął na noszach, przyszedł na trening w piżamie, albo przekupił chińskiego psychologa wynajętego przez klub. „Będę ci płacić dwa razy więcej, ale daj mi spokój” – mówił. Chrapanie podczas odprawy na Vicente Calderon tłumaczył chęcią koncentracji, a gdy ktoś przed meczem spytał: „Gdzie masz buty?”, odpowiedział: „Dałem kibicowi, bo bardzo prosił”.
JORGE TAXI DRIVER
Kadyks do dziś przechowuje w głowie te obrazy. Czerwony Ford Escort prowadzony przez jego przyjaciela, karła Emilio Ramireza dodaje tylko surrealizmu do tej historii. Tu wszystko jest jak w pijackim zwidzie. W dziesiątkach artykułów o „Magico” mówi się o tym jak zaspał na pierwszą połowę meczu z Barceloną, wszedł na drugą i strzelił dwa gole. Dopiero po latach ktoś to odczarował, że taki mecz w ogóle nie miał miejsca. Ale to nieważne. Bajarze z tawern wiedzą swoje. Jeśli rzeczywistość mija się z prawdą, to tym gorzej dla rzeczywistości.
Mówi o tym „Proyecto Magico”, 20-minutowy film nagrany przez wyznawców Maga. Nie znajdziecie w nim ani jednego zwodu, bramki, niczego związanego z boiskiem. Są za to ulice, szepty, barowe zakamarki, w których wciąż tkwi magia. Romantycy piłki wzdychają do przeszłości, koloryzują i tęsknią na zmianę.
O Gonzalezie powstają też pieśni, książki, była nawet sztuka teatralna. Paru śmiałków próbowało odnaleźć go w Salwadorze, ale odbili się od dwupiętrowego domu niedaleko Stadionu Narodowego nazwanego jego imieniem. Jorge unika mediów odkąd na początku lat 90. rozdmuchano sprawę gwałtu, przez co sześć miesięcy siedział w więzieniu. Był czas, że jeździł na taksówce, w spokoju i w zgodzie ze sobą. Pracował też jako trener w małych klubach. Władze Kadyksu parę razy oferowały mu robotę w Hiszpanii, ale on jak to on: nie lubi zmian i dalej pędzi swoimi torami. Na boisko wrócił w 2001 roku w meczu dla ofiar trzęsienia ziemi w Salwadorze. A potem jeszcze na objazdowym show Maradony, który mówi: „Magico był lepszy ode mnie”. To też ciekawe: obaj prawie się nie poznali, a zawsze widzieli w sobie bratnie dusze.
Znajomi „Magico” mówią: „on nie chciał więcej, nigdzie nie byłby szczęśliwszy niż w Kadyksie”. Jego legenda ostatnio znowu odżyła, gdy w Internecie zaczął żonglować papierem toaletowym, a potem złożył gratulacje z okazji awansu Cadiz do La Liga. To dlatego „Marca” wielkimi literami wybiła napis „Magico”, choć dla typowego kibica spoza Hiszpanii mówiło to niewiele. Czarodziej z Salwadoru ma dzisiaj 62 lata i jedno, ciche marzenie: przejść się jeszcze raz w życiu plażą La Caleta, powąchać murawy Carranza, a potem siąść w Venta de Vargas i zjeść porcję smażonej ryby. Możliwe, że już to zrobił. Kadyks co jakiś czas huczy, że ktoś widział „Magico”. Tak powstają legendy między prawdą a wyobraźnią.