W sobotni wieczór dowiedzieliśmy się o śmierci Chi Modu, wybitnego fotografa rapowej sceny lat 90., fotoedytora magazynu The Source. Artysta miał 55 lat. Wywiadów udzielał niewielu - wolał wypowiadać się poprzez swoje prace. Tym większy dla nas zaszczyt, że wyjątek zrobił dla magazynu newonce.paper. Przypominamy rozmowę Filipa Kalinowskiego, która ukazała się w pierwszym numerze pisma, wiosną 2017 roku.
Każdy z moich koleżków wie, co to szacunek, bo to każdego człowieka wizerunek - rymował swego czasu na pierwszej Moleście Pelson. I choć cytat ten przypomina się raz po raz w sytuacjach przeróżnych, to rzadko kiedy odzywa się w mojej głowie tak głośno, jak podczas rozmowy z Chi Modu. Ten Amerykanin nigeryjskiego pochodzenia całe życie zajmował się ludzkim wizerunkiem, a - jak się okazało w trakcie tego wywiadu - kroki na tej drodze zawsze dyktował mu tylko i wyłącznie szacunek. To właśnie ta postawa zaskarbiła mu zaufanie 2Paca, Biggiego i Snoopa, członków Wu-Tang Clanu, Mobb Deep i właściwie każdego innego liczącego się w latach 90. MC, producenta czy składu hip-hopowego z którym współpracował.
Na pytanie o to, czemu nawet najwięksi fanatycy tego okresu w historii rap gry nie kojarzą jego ksywki, najłatwiej odpowiedzieć również pytaniem - ilu z was czyta podpisy pod zdjęciami we wkładkach płyt i na stronach magazynów? A Chi Modu jest właśnie fotografem. Dokumentalistą, który w poszukiwaniu tematu zjeździł kawał świata od swojej rodzinnej Nigerii po Bangladesz, współtwórcą reklam dla takich marek jak General Mills, Reebok czy Miller Beer, a także długoletnim fotoedytorem hiphopowej biblii czasów przedinternetowych - magazynu The Source. Jego zdjęcia zdobiły jednak nie tylko okładki tego periodyku, ale również Rollling Stone’a i Jazz Times oraz płyty takich wykonawców jak Black Moon, Dogg Pound czy Junior M.A.F.I.A. To spod jego palca wyszły też - a raczej przede wszystkim - ikoniczne obrazy 2Paca z bandaną przewiązaną na głowie, Notoriousa B.I.G. pozującego na tle World Trade Center czy Method Mana wydychającego kłęby dymu wprost w obiektyw aparatu. A skoro już jesteśmy przy tym zdjęciu, to…
Trochę żałuję, że nie jestem teraz w moim domu rodzinnym, bo mógłbym ci pokazać twoje zdjęcie Method Mana jarającego spliffa, które jeszcze w latach 90. wyrwałem z Source’a i przez wiele lat wisiało na ścianie w moim pokoju. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to ty je zrobiłeś…
To jest coś, z czym się spotykam, gdziekolwiek pojadę. Tak wiele osób dorastało z tymi zdjęciami. To jest niesamowite. Szczególnie, że nie zdajesz sobie z tego sprawy, kiedy pracujesz - tym bardziej w tak intensywnym trybie, jaki ja miałem w latach 90. Cały czas produkujesz i produkujesz, a w pewnym momencie, kiedy się wreszcie zatrzymujesz i rozglądasz dookoła, mówisz - kurde, nieźle! To dotarło do takich mas ludzi i wszyscy zdają się w jakiś sposób zafascynowani. To szalone!
A ty byłeś w jakiś sposób zaangażowany w kulturę hip-hopową, zanim zacząłeś pracę w The Source?
Wiesz, ja jestem dokładnie z tego pokolenia - w latach 90. miałem dwadzieścia parę lat i hip-hop był jedynym, co wtedy mieliśmy. Dorastając, słuchałem mnóstwo Run-DMC, trochę Beastie Boysów, Special Eda, Erica B i Rakima, LL Cool J’a, to była moja licealna ścieżka dźwiękowa. A później, kiedy napisałem maturę, na scenę zaczęły się przedzierać grupy z innych części Stanów Zjednoczonych - N.W.A. przetarło szlaki dla całej tej nowej fali z L.A., a Geto Boys zaczęli być popularni poza Teksasem. To był niesamowity czas. A jednocześnie mój czas - od 1990 do 1997 roku, wtedy byłem najbardziej aktywny na tym polu. Często wspominam, że nie fotografowałem początków i nie śledziłem dalszego rozwoju, ale lata 90. udokumentowałem dosyć wyczerpująco. Ludzie zwykle nazywają ten okres złotą erą, ale ja wolę określenie decydujące lata, bo to właśnie wtedy hip-hop się konstytuował, po tym okresie było wiadomo, że zostanie tu już na zawsze. A termin złota era nic nie oznacza i jeszcze umniejsza wszystkim innym okresom w historii hip-hopu, bo niby w jakiej erze żyjemy teraz; w brązowej? Dlatego korzystam z określenia decydujące lata - bo właśnie wtedy podkręcono głośność, wtedy ta kultura stała się tak naprawdę popularna.
Co wynikało też poniekąd z faktu, że dopiero wtedy dorobiła się swoich mediów. W telewizorach leciało Yo! MTV Raps, a w kiosku można było kupić pierwsze numery The Source. Jak się dostałeś na pokład tego bodaj najbardziej znanego rapowego periodyku?
Swój pierwszy aparat dostałem w szkole średniej, ale uczyłem się wówczas głównie ekonomii, bo taki był profil mojego liceum. I zaraz po tym, jak je skończyłem, poszedłem do roboty. Do firmy deweloperskiej, w której pracowałem mniej więcej rok. Do dnia, w którym zobaczyłem w gazecie ogłoszenie o zbliżającej się paradzie z okazji uwolnienia Nelsona Mandeli. Wtedy dotarło do mnie, że powinienem tego dnia być tam, a nie w biurze. I zrezygnowałem z tej roboty. A że miałem już wtedy swoją małą ciemnię, powiększalnik, odczynniki i wszystko, co jeszcze potrzeba do wywołania zdjęcia, to odezwałem się do Amsterdam News - niewielkiej, czarnej gazety wydawanej na Manhattanie - czy nie interesowałyby ich zdjęcia z tego wydarzenia. No i facet, który tam pracował, powiedział, że jak najbardziej, ale zapłacą mi tylko wtedy, jeśli któreś z moich zdjęć zostanie opublikowane. 15 dolarów za jedno. I tak zostałem fotografem.
The Source dopiero się rozkręcało. Ludzie, którzy pracowali w Amsterdam News, powiedzieli mi, żebym pojechał do ich biura na śródmieściu i podpytał o pracę. W tamtym czasie nie było zbyt wielu profesjonalnych fotografów zainteresowanych tematem, a ja miałem i własną ciemnię, i wciąż rosnące, coraz bogatsze doświadczenie. Po roku robienia zdjęć zapisałem się bowiem do ICP - International Center of Photography - i zrobiłem tam kurs z fotografii dokumentalnej. Od początku najbardziej pociągały mnie właśnie wiadomości, wydarzenia i podróże. To chyba widać na moich zdjęciach. Potrafię zrobić portret, dobrze czuję się w studio, ale zawsze wolałem opowiadać historie. I umiem to robić lepiej niż większość. Potrafię uchwycić to, co dzieje się dookoła.
Często nie mówisz o sobie fotograf, a obserwator kultury.
Ten termin ma przełożenie na większość pól działania, na jakich pracuję. Kiedy bacznie coś obserwujesz, możesz też wnioskować, dokąd to zmierza. Wszystko dzieje się według pewnych wzorców i jeśli je w pewnym momencie dostrzeżesz, to możesz zacząć przewidywać, co stanie się dalej. I to właśnie obserwacja przykuła moją uwagę do hip-hopu. Widziałem, że ta kultura cały czas się rozwija, cały czas idzie naprzód i nic nie jest w stanie jej zatrzymać. Bardzo lubię rap, ale przede wszystkim jestem fotografem, nie fanem. To był idealny czas, żeby profesjonalny fotograf, który dodatkowo lubi to, z czym będzie pracował, wszedł na scenę i zaczął ją dokumentować.
To zacięcie dokumentalisty jest bardzo widoczne w twoich zdjęciach. Od tych pojedynczych kadrów, które kiedyś oglądałem na stronach magazynu, aż po pełne spektrum, które możesz dziś pokazywać ludziom na Instagramie.
To mnie najbardziej interesuje, ta opowieść, na którą składa się nie tylko to, w jaki sposób robisz zdjęcia, ale też jak je edytujesz. Jest bardzo wielu zdolnych fotografów, którzy umieją robić zdjęcia, ale nie czują rytmu, nie kumają, jak zbudować narrację. A przecież o to właśnie chodzi! O to, żeby zabrać ludzi w podróż.
Ja się tego nauczyłem jeszcze w czasach pracy dla Amsterdam News. Te same umiejętności, które pozwalają mi poruszyć ludzi za pomocą fotografii mogę też zastosować na płaszczyźnie social mediów. I dlatego mój Instagram jest tak popularny - nie mam na nim milionów followersów, ale też nigdy tego nie chciałem. To jest pewna społeczność. Jest wśród niej na pewno kilka osób, które trafiły tam z przypadku czy za sprawą jakiegoś przejściowego trendu, ale siedzą cicho, bo większość to fanatycy mojej roboty. Szybko wyłapią każdego, kto nie umie się zachować i strzegą atmosfery, która tam panuje; na którą składają się wszystkie te zdjęcia i stojące za nimi historie. Bo to nie jest miejsce do wygłupów, to miejsce celebracji. Cieszcie się tym, a nie piszcie bzdur, że nie lubicie 2Paca, czy nie lubicie Biggiego. Kogo to interesuje? Chłońcie tę atmosferę i wiedzę, a przynajmniej ją uszanujcie.
To wszystko działo się 20 lat temu, więc nie ma co się spinać. Nie było was tam, a ja byłem - wszędzie. Chyba nikt inny nie był we wszystkich tych miejscach. Nawet sami raperzy, którym robiłem zdjęcia, bo taki Snoop nigdy nie był w piątej dzielnicy Houston, skąd pochodzili Geto Boys. Nie był też z chłopakami z Black Moon na Brooklynie, a ja byłem. Znam całą hip-hopową przestrzeń lat 90. - wszystkie miasta, dzielnice i miejscówki. Nie możecie mi nic udowodnić, więc sobie odpuśćcie. To wszystko moi kumple, więc uważajcie na słowa.
Wspomniałeś o rytmie. Fotografia to poniekąd też muzyczne medium?
W pewien sposób tak, bo dotyka w ludziach tych samych emocji. To zbliża te dwie dyscypliny, forma jest zupełnie inna i oddziałuje na inne zmysły, ale porusza te same emocje. A emocje też mają swój rytm. Są dni, w które śmiejesz się do rozpuku i takie, kiedy lepiej, żeby nikt się do ciebie nie zbliżał. Tylko w niektóre dni zakrzykniesz - o, wow, nigdy czegoś takiego nie widziałem! Trzeba próbować uchwycić ten rytm w sztuce. Żeby to zrobić, musisz być w 100% szczery, musisz szanować siebie i być czysty, strzepnąć cały ten kurz, który nanoszą różne doświadczenia, kompleksy i niska samoocena. Musisz to zrobić, zanim zaczniesz wychodzić ze swoimi rzeczami do ludzi, zanim zaczniesz je postować. I musisz też zawsze myśleć o swoich odbiorcach. Ja za każdym razem staram się zaszczepić im jakaś myśl, nie wrzucam tych zdjęć na chybił trafił. Wszystko to robię sam, bez żadnych asystentów.
Na twoim Instagramie to czuć - dzielenie się ze światem swoimi prywatnymi zbiorami, spostrzeżeniami czy anegdotami.
I to sprawiło, że marka Chi Modu zaczęła być rozpoznawalna na całym globie. Każdy, kto lubi moje zdjęcia, może do nich łatwo dotrzeć i nawiązać ze mną kontakt. Ale to też wymagało ode mnie wyjścia naprzeciw przyzwyczajeniom, bo ja jestem z czasów, w których wszyscy pilnie strzegli swoich prac - chronili negatywy, znakowali odbitki, nie upubliczniali nic bez licencji; z pokolenia, które bardzo nieufnie podchodzi do nowych technologii. A ja powiedziałem sobie - nie! Trzeba to wszystko ludziom pokazać. Bez żadnych znaków wodnych, tylko z prośbą o podpisywanie moich zdjęć, kiedy są gdzieś publikowane. I takie właśnie podejście sprawiło, że ci, którzy mnie śledzą, są zwykle bardzo lojalni – ludzie czują się przeze mnie w pewien sposób obdarowani, więc szanują i chronią moje prace. A do tego widzą, że nie jestem zaborczy jeśli chodzi o tych ludzi, których oni kochają, nie zachowuję się, jakby należeli do mnie. 2Pac jest znany na całym świecie, Biggiego też słuchają pod każdą szerokością geograficzną. Ci ludzie nie należą tylko do mnie, choć to ja zrobiłem im te zdjęcia.
Moją odpowiedzialnością jest udostępnienie ich fanom. Oczywiście - to też jest moje życie i muszę na nie jakoś zarobić, ale wydaje mi się, że można połączyć jedno z drugim. Zawsze powtarzałem: power to the people, bo ja wierzę w ludzi, bez nich by mnie tu nie było. To ludzie powiedzieli - to, co zrobiłeś, było ważne. I mówią to cały czas, śledząc i komentując moje zdjęcia. To była podstawa projektu Uncategorized - żeby wziąć sztukę i zanieść ją ludziom, bez żadnych redaktorów, kuratorów czy innych pośredników.
To bardzo hip-hopowe założenie. Podobne do idei block parties czy bootlegów.
Dokładnie. To jest dla mnie podstawa hip-hopu. Wiele moich ruchów, działań czy postanowień jest opartych na hip-hopowym myśleniu. Pomimo tego, że nie jestem hip-hopowcem - jestem artystą-fotografem - to moim fundamentem jest hip-hop. Bo ja jestem z tego pokolenia; z generacji, która siłą wyważyła drzwi przemysłu muzycznego - i nie tylko muzycznego - a efekty tego widać po dziś dzień. I ten właśnie moment, w którym pierwsze buty lądują na drzwiach, zawiasy puszczają, a drzwi się łamią pod naporem tej niepowstrzymanej siły wydaje mi się najciekawszy. Bo żeby to zrobić, musisz być bardziej dziki, bardziej buntowniczy, bardziej niebezpieczny. Dzisiaj rodzice nie załamują już rąk nad tym, że ich dzieci zostają raperami. To jest OK. A wtedy było jak najdalej od OK. My wtedy byliśmy poza prawem, byliśmy renegatami. A jak jesteś renegatem, to masz z tym więcej zabawy. I jesteś razem z ludźmi twojego pokroju, naprzeciw wszystkiemu innemu.
Pewnie dlatego my w Polsce też czuliśmy się częścią tego ruchu. Choć dzieliło nas od was właściwie wszystko, włącznie z oceanem, to czuliśmy tę niepowstrzymaną siłę, tę bezkompromisowość i ten sprzeciw wobec ustalonych zasad.
To właśnie najbardziej kocham w hip-hopie - to, że wszędzie na świecie należy do ludzi dokładnie w takim samym stopniu, jak do nas w Nowym Jorku. Bo kiedy odbiorcy zrozumieją jego podstawowe zasady - czyli de facto skumają, że to oni tworzą te zasady, bo hip-hop to ludzie - na ich bazie mogą zacząć budować swoją własną wersję. To jest korzeń hip-hopu - ludzie.
A skoro jesteśmy już przy ludziach, to kogo pierwszego sfotografowałeś dla The Source?
Pierwsza okładka, jaką zrobiłem, to była ekipa Yo! MTV Raps - Fab 5 Freddy, Dr Dre i Ed Lover. Później pojechałem do L.A. zrobić zdjęcia DJ’a Quika, z tą jego funky fryzurą, a potem miałem chwilę przerwy i wróciłem ze zdjęciem okładkowym LL Cool J’a, takim wąsko skadrowanym portretem na żółtym tle, który wywołałem metodą cross processingu. Ta okładka sporo zmieniła, wszedłem wtedy na kolejny poziom i zaraz potwierdziłem moje miejsce na nim coverem z Onyx - wszyscy czterej na bliskim planie, zbici w kupę w tej nieco dziwnej kolorystyce, jaką daje ta metoda wywoływania klisz.
Kiedy ludzie zobaczyli te dwie okładki, uświadomili sobie: dobra, OK, jest nowy sposób robienia tego na naszym hip-hopowym poletku, jest nowy gość. Bo wiesz, my nie mieliśmy wtedy nieograniczonych środków, żeby robić to, co robiliśmy. Nie mieliśmy wielkich budżetów i sprzętu, który sobie wymarzyliśmy. Ale wciąż eksperymentowaliśmy, nie baliśmy się szukać i sprawdzać. Większość moich okładek była robiona podczas sesji na mieście, nie w studio, a wówczas nie robiło się tego w ten sposób. Nikt nie wychodził na miasto, żeby zrobić okładkę. A my naszą sesję z Gang Starr zrobiliśmy w metrze, bez żadnych zezwoleń - wskoczyliśmy do wagonu, ja z aparatem, jedna osoba ze światłem. I… mieliśmy okładkę. Dlatego te zdjęcia mają taki sznyt, bo wciąż szukaliśmy nowych możliwości i nowych rozwiązań. Nie sprowadzaliśmy ich do studia, nie odpalaliśmy lamp i nie robiliśmy im zdjęć na pastelowym tle, a hip-hop od tamtej pory poszedł raczej w tę stronę, co - moim zdaniem - jest strasznie nudne. Nikt nie podejmuje wyzwań, nie szuka tych okazji, których my szukaliśmy. W trakcie tych poszukiwań popełnialiśmy sporo błędów, ale jak już coś złapaliśmy, jak przygwoździliśmy ten konkretny moment, to było to wielkie, to był home run zrobiony powolnym, majestatycznym krokiem. Byliśmy śmiali i podejmowaliśmy ryzyko, nie baliśmy się, że zrobimy coś nie tak. A teraz ludzie tak bardzo boją się pomyłki, że nie robią nic poza tymi wąskimi ramami narzuconymi przez aktualny trend.
Wyjście w miasto pozwoliło ci złapać lepszy kontakt z bohaterami twoich zdjęć? Bo hip-hop, jak wiadomo, ma zwykle tendencje do bycia hermetycznym, do zamykania się w swoim kręgu zaufanych ludzi.
To prawda. Dlatego najważniejszą rzeczą w dokumentowaniu hip-hopu jest szacunek. Jeśli ty szanujesz hip-hop, to jego twórcy będą szanować ciebie. Jeśli rozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi i masz pewne rozeznanie w historii tej kultury, to oni okażą ci miłość. To jest taka cecha kulturowa, którą należy sobie przyswoić, zanim zacznie się tego typu pracę. A druga rzecz to świadomość tego, jak poruszać się po różnych dzielnicach, na różnych osiedlach. Ja naprawdę mogę pójść wszędzie i zawsze będę tam bezpieczny, bo szanuję to, gdzie jestem i znam uliczny kodeks, znam zasady i umiem się zaadaptować. Więc jeśli znasz reguły, jesteś szczery, kochasz hip-hop i jeszcze umiesz robić zdjęcia tak, żeby ich bohaterowie wyglądali na nich dobrze, to zawsze będziesz witany z otwartymi ramionami. Mnie przynajmniej zawsze tak witano.
Nigdy nie było tak, że się jakoś niesamowicie kumplowałem z tymi ludźmi, którym robiłem zdjęcia. Lubiliśmy się, ale nie spotykaliśmy się co tydzień na domowe obiadki. To nie jest mój sposób pracy. Ja zawsze trzymam pewien dystans, bo to mi pomaga widzieć ich ostrzej, dokładniej i czyściej, a jednocześnie oni mnie wtedy bardziej szanują. Jakiś czas temu - na przykład - wrzuciłem na insta moje zdjęcie z Nasem, a nie widzieliśmy się wcześniej dobre kilka lat. Spotkaliśmy się na jakimś branżowym raucie związanym z tym nowym filmem o 2Pacu, zamieniliśmy kilka zdań i każdy poszedł w swoją stronę, po czym pomyślałem, że chyba powinienem sobie z nim machnąć zdjęcie. Nigdy właściwie tego nie robię, ale wtedy wydało mi się to dobrym pomysłem, żeby dać takie foto moim ludziom. Ja tego nie potrzebuję, ale może dla nich to będzie fajne. Wróciłem więc do Nasa zapytać, czy byśmy sobie nie zrobili zdjęcia, a on mówi ostrym tonem, że właśnie rozmawia z córką. Zrobiło mi się głupio, bo jako fotograf dobrze wiem, kiedy nie należy naruszać czyjejś prywatności. I odszedłem gdzieś na bok. A tu po pięciu minutach ktoś mnie klepie w ramię - Nas stoi za moimi plecami uśmiechnięty i mówi: chodź, Chi, zróbmy sobie teraz to zdjęcie, sorry, że tak cię zbyłem. I ja to w 100% rozumiem. Długo się tym zajmuję i zdaję sobie sprawę, jakie to może być męczące, gdy ktoś cię co chwilę nagabuje.
Ta historia przypomniała mi o tym, dlaczego tak bardzo lubię tak wielu z tych gości. Kiedy przychodzi co do czego, to oni zwykle są naprawdę w porządku, tylko niestety świat fanów i przemysł muzyczny to dziwne, szalone miejsca i dlatego też zawsze się od nich dystansowałem. Poniekąd w nich egzystowałem, ale też starałem się mieć pewną autonomię, bo jestem obserwatorem. Nigdy nie robiłem tych zdjęć dla raperów, robiłem je dla ich fanów. Raperzy są obiektami moich fotografii, ale to ich fani są moimi ludźmi, to dla nich to robię. To sprawia, że jestem na zupełnie innej pozycji niż oni. Bardzo sobie cenię to miejsce. Nie musze nikomu lizać dupy, ale jednocześnie zawsze robię wszystko, żeby dla swoich fanów wyglądali jak najlepiej. Bo trzeba wyglądać dobrze, żeby ludzie cię lubili.
Pomimo tego dystansu udało ci się jednak uchwycić wiele bardzo intymnych momentów. Jak choćby to zdjęcie, na którym ktoś czesze Method Mana.
Bo wiesz, ja naprawdę zawsze czuję się zaproszony, ale też nigdy nie nadwyrężam niczyjej gościnności, nie sprawdzam, gdzie leżą jej granice. Kiedy jestem gdzieś z nimi - jestem jednym z nich. Często czuję się, jakbyśmy się znali od dzieciaka, jakbyśmy razem dorastali na tych samych osiedlach, a przecież tak nie było. Ale jednocześnie to naturalne, kiedy jesteś z kimś w komitywie. Z tym, że ja kiedy kończę robotę, to zbieram swoje graty i przenoszę się gdzie indziej, do kogoś, z kim również mam taką komitywę, u kogo czuję się równie serdecznie witany. Kręcę się wciąż od miejsca do miejsca. W latach 90. często leciałem na Zachodnie Wybrzeże, by dzień później wrócić z powrotem na wschód, a przecież byłem stąd, z Nowego Jorku. Jednego dnia robiłem zdjęcia Snoopowi, a kilka dni później Mobb Deepom; 2Pac był moim człowiekiem i był nim również Biggie.
I to w czasach najostrzejszego konfliktu pomiędzy obiema stronami. Dokładnie w tym momencie robiłeś zdjęcia wszystkim najbardziej zaangażowanym.
To nie miało żadnego znaczenia. Oni obaj mnie lubili, a ja lubiłem ich obu. A to, że częścią mojej pracy jest sprawianie, żeby bohaterowie moich fotografii wyglądali na nich jak najlepiej, powoduje, że zawsze przynoszę ze sobą coś pozytywnego, gdziekolwiek się nie pojawię. Ja nigdy nie staram się odkryć żadnego głęboko ukrytego zła, wad czy skaz. Nie szukam sensacji. Moją pracą jest to, żebyś wyglądał dobrze. Naprawdę - to, czy podoba mi się twoja muzyka, czy nie, czy kogoś lubisz, czy nie, czy masz z kimś konflikt, czy nie, to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Dostaję zlecenie i jadę robić. Posłucham sobie może kilku utworów, żeby poczuć trochę klimat, ale zdecydowanie wolę na nich patrzeć, to jest najważniejszy element mojej roboty.
Skoro wspomniałeś o tych złych stronach, chciałem się zapytać - czy miałeś jakieś granice tego, co pokazywałeś? Snoopa na przykład fotografowałeś z bronią…
A zapytałbyś reportera wojennego, dlaczego na jego zdjęciach jest broń? Jeśli dokumentujesz pewien styl życia i ten 19-latek, z którym się spotykasz, ma przy sobie dwa naładowane pistolety gdziekolwiek nie pójdzie, to pytaniem nie jest, dlaczego ja to fotografuję, ale to, dlaczego on nosi przy sobie te dwa gnaty? I to nawet nie jest pytanie do niego, tylko do społeczeństwa. To jest jeden z moich obowiązków - nie gloryfikowanie takiego stylu życia, ale dokumentowanie go i pokazywanie światu, jak wygląda. Bo to jest prawda, nie żadna pokazówka.
South Central, dzielnica, w której urzędował Snoop, była wtedy bardzo żywa, dużo tam się działo, a on sam w tamtych czasach był aktywnym członkiem gangu, niczego nie udawał. I jeśli pomyślisz o tym, że większość tych ludzi - a zwykle jeszcze dzieciaków, nie ludzi - nie oczekuje, że dożyje starości, to nie dziwi cię, że nie mają nic do ukrycia, to rzeczywistość takich miejsc. Nikt nie spodziewa się długiego życia, więc żyje szybciej i zwykle jest dużo starszy niż wskazuje na to jego metryka. Bo jeśli spodziewasz się, że umrzesz koło 30-tki, to mając 20 lat jesteś już mentalnie starcem. Chciałem to uchwycić w moich zdjęciach.
Raperzy nie mieli problemu z pokazywaniem tego wszystkiego? W Polsce nikt się raczej nie obnosi ze swoimi ciemnymi interesami, a w Stanach też była przecież sprawa Capone’a, który tuż przed premierą War Report pozował do sesji zdjęciowej z bronią palną, po czym za chwilę został aresztowany i swój debiut w dużej wytwórni obserwował zza krat.
W tamtych czasach, kiedy ja robiłem zdjęcia, większość z tego, co udało mi się uchwycić, było zdecydowanie bardziej prawdziwe niż na pokaz. Ale już wtedy zwracałem uwagę, żeby nie pokazywać broni na okładkach płyt czy w magazynie. Te fotografie lądowały zwykle w moim archiwum. Dzisiaj możesz je zobaczyć, ale wtedy trzymałem to dla siebie. Kiedy Snoop siedział na ławie oskarżony o morderstwo, nie upubliczniłem tych zdjęć, które zrobiłem mu z bronią. A miałem je i pewnie mógłbym na nich wtedy zarobić krocie. Ale to jest właśnie istota tego, kto posiada dany kontent i co z nim robi; to, że jak ktoś jest w porządku, to trzyma go dla siebie. Te zdjęcia mogły przeważyć szalę w tej sprawie, a to by nie było sprawiedliwe. Pokazałem je więc ludziom dopiero lata po tym, jak Snoop został uniewinniony. Dbam o swoje imię. Jakbym chciał, to byłbym dziś nie lada zarobiony, ale mnie to nie interesuje. Powolutku dochodzę do swojego. I powoli staje się to duże.
Szybciej dorobić się fortuny mógłbyś też pewnie gdybyś współpracował bliżej z wytwórniami, a ty zrobiłeś tylko kilka okładek i ostatnio na Instagramie pisałeś, że to właśnie przez swój „ambiwalentny” stosunek do przemysłu fonograficznego.
Wszystko, co jest związane z establishmentem, zawsze będzie zepsute, fałszywe i skorumpowane. A mnie zawsze interesowała czystość tych artystów. Sam jestem jednym z nich i tylko na tej płaszczyźnie możemy się spotkać. Wszyscy produkujemy twórczość, która jest później oceniana i sprzedawana, co daje ci pewne zrozumienie tego modelu życia. Ale wytwórniom chodzi tylko o pieniądze, nie interesuje ich sam artysta - dopóki zarabia, dopóty jest dla nich istotny. A kiedy przestaje, to cześć, do widzenia.
Wielu utalentowanych twórców, którzy pojawili się w czasach, w których robiłem te zdjęcia, jest tu dziś obecna jedynie w tych kadrach. Wtedy to byli istotni gracze, a dziś jedynie powidoki. I tu nawet nie chodzi o to, że ja jakoś szczególnie nie lubię wytwórni czy magazynów. Chodzi o to, że oni tak naprawdę nigdy nic dla mnie nie zrobili. Tylko ludzie we mnie wierzyli, pomagali mi i o mnie pamiętali. Całą tę kulturę tworzyli zawsze tylko artyści i odbiorcy - ludzie. I dlatego cieszę się, że przez tyle lat byłem nie tylko fotografem ale także fotoedytorem. Bo przez to nie jestem nikomu nic winien. Nikt mi nic nie nakazywał, nie mówił, w jakich ciuchach mają być sfotografowani ci, z którymi pracowałem, gdzie mamy robić zdjęcia i jaki mają mieć wydźwięk. A teraz to się bardzo zmieniło, dużo więcej jest nacisków, nakazów i ustaleń. W tamtym czasie to ja kontrolowałem plan zdjęciowy, dbałem o to, by sesje były wyważone, niezbyt pretensjonalne, nie przeładowane, bez zbędnej ilości ciuchów i przebieranek, zwykle jak najprostsze. To widać na tych zdjęciach i dlatego też przetrwały próbę czasu. Bo gdyby były zbyt wystylizowane, dawno by się już wszystkim znudziły. Jakby zobaczyli jedno zdjęcie z sesji, nie chcieliby już oglądać kolejnych. A z moich sesji można zobaczyć bardzo wiele, często nawet podobnych kadrów i wszystkie są interesujące. To jedno zdjęcie na którym udało mi się przygwoździć temat, to jedno, którego cały czas szukałem i później szło do druku, jest najważniejsze, na nim udało się zatrzymać czas. Ale wszystkie jego wariacje - z różnymi wyrazami twarzy bohaterów, w różnych pozach, z koleżkami, którzy akurat weszli na plan, one są równie ciekawe, bo mówią coś o tych ludziach, są prawdziwe, nie wymyślone.
Ja czerpię bardzo wiele z lokacji z tego właśnie powodu, że jestem fotografem-dokumentalistą, a nie tylko autorem okładek. I kiedy widzisz zdjęcie 2Paca na białym tle, które było okładką Source’a, to nawet nie wiesz, że te wszystkie inne prace z całą ekipą Outlawz są z tego samego planu. Bo zwykle to wyglądało tak, że OK, mamy już okładkę, to teraz się po prostu pobujajmy, a ja zrobię kilka zdjęć. I to właśnie z tych zdjęć możesz się o danej osobie dowiedzieć najwięcej. Nie z tego na białym tle, w pełnym świetle, ze złożonymi rękami i wzrokiem prosto w obiektyw. Tego potrzeba na okładkę, ale ono nie opowiada żadnej historii.
Tak wyglądała większość planów zdjęciowych - kumple, piwko i luźna atmosfera? Czy zdarzały się takie, nad którymi pieczę sprawowały garnitury strzegące interesów wytwórni?
Nie, nigdy. Ja się na to nie godziłem. To zawsze były moje browary, które oni pili i mój towar, który palili. Wszystko zostawało w rodzinie. To był nasz vibe. I dlatego widać na tych zdjęciach uśmiechy - oni się śmiali, bo dobrze się bawili, mieli z tego sporo radochy, zresztą wszyscy mieliśmy tam niezły ubaw. Niedawno mama Yakiego Kadafiego, Yaasmyn Fula, odezwała się do mnie, żeby mi powiedzieć, jak bardzo cieszy się, że może oglądać moje zdjęcia jej syna z Pacem, jak na tych zdjęciach widać ich prawdziwą relację, tę więź, która łączyła ich od dzieciaka - przyjaźń, miłość i zaufanie. Zadzwoniła do mnie tylko po to, żeby mi to powiedzieć, a to przecież było 20 lat temu i nigdy wcześniej z nią nie rozmawiałem. Zadzwoniła, żeby mi podziękować. I ja to zatrzymam w sercu na zawsze. Bo właśnie dzięki takim słowom utwierdzam się w tym, że moje podejście jest słuszne, że robię wszystko zgodnie ze sobą, z tym jak się to powinno robić. Robię, co należy.
Wspominałeś wcześniej o osobach, z którymi historia i przemysł nie obeszły się najlepiej. Miałeś na myśli kogoś konkretnego?
Spójrz na Craiga Macka. Był na tych samych zdjęciach co Biggie i Puff, a gdzie jest teraz? O EPMD też nie słyszy się ostatnio za wiele. Co się stało z Das-EFX? Ta lista mógłby się ciągnąć przez resztę tego wywiadu. Ale to jest właśnie biznes fonograficzny. Nawet Wu-Tang. Bandera Wu wciąż jest banderą Wu, ale ilu jej reprezentantów zarabia na tym pieniądze, za które mogą normalnie żyć? Wcale nie tak wielu. I to jest smutne, to jest powód do wstydu, bo to był bardzo wyjątkowy zespół. Jakiś czas temu byłem z kumplem w Nowym Jorku na jakiejś imprezie w sklepie z butami i był tam też Raekwon. I ten mój kumpel wypytywał mnie, czemu Chef jest dzisiaj na tak dalekim planie, przecież wciąż umie rapować, czemu nie jest nadal gwiazdą. Ciekawe pytanie. Może też zbieżne z pytaniem o to, dlaczego ja nie robię już raperom zdjęć. Przestałem, bo czułem się wycieńczony. Chciałem spróbować czegoś innego. Ale też miałem dość ciągłego dobijania się do drzwi wytwórni, proszenia o coś ludzi, którzy de facto nie mieli z tą kulturą nic wspólnego. Bo ci raperzy wciąż mają skillsy, wciąż umieją rapować, ale już nikt nie stawia na nich swoich pieniędzy. Co też wiąże się z tym czymś, co ma się w sobie, będąc młodym. Tym sznytem, który odchodzi bądź zmienia się wraz z wiekiem.
Snoop - na przykład - jak miał 19 lat, był dziki, niepowstrzymany, a teraz, przed 50-tką, już nie może tak się zachowywać. Styl musi się zmieniać, modyfikować w zgodzie z tymi wszystkimi rzeczami, których dowiadujesz się wraz z czasem, z wszystkimi doświadczeniami i lekcjami, które daje ci życie. Teraz masz więcej kasy i okulary od Cartiera, a wcześniej miałeś darmowe okulary z promocji papierosów Kool. I ja widzę cały ten proces. Widziałem tych gości, jak nie mieli nic, wystając na rogu ulic i czekając na swoją szansę - aż do chwili w której noszą te okulary od Cartiera. A widziałem też takich, co sprzedawali swoje okulary od Cartiera, żeby mieć na życie. Jako obserwator ogarniasz całą tę drogę, cały cykl.
Skoro wspomniałeś o Wu-Tangu, powiedz, kto był największym zwierzem scenicznym w ekipie, kto najlepiej czuł się przed obiektywem? ODB czy Meth?
Method Man był najbardziej kreatywny na planie, najwięcej eksperymentował. I to widać na zdjęciach - w gestach, w oczach, w całej postawie. A Ol’ Dirty Bastard był bardziej spokojny, trzymał się swojego zen. Bo to było tak, że Method Man stawał się postacią przed obiektywem, a ODB był postacią, więc nie musiał robić nic więcej. Bardzo go lubiłem. Większość ludzi nie wie o tym, że on był bardzo dobrym, miłym gościem. Z mojego doświadczenia był też jednym z najbardziej godnych zaufania ludzi w tej ekipie. Oczywiście, zmagał się ze swoimi problemami i stawiał czoło różnym wyzwaniom, ale za każdym razem, jak się widzieliśmy, była między nami miłość.
To ciekawe, bo jego medialny obraz jest zupełnie inny. Ale cały ten biznes pełen jest pozorów i stereotypowego myślenia.
Dokładnie. I to samo tyczy się mojej roboty, bo fotografia to tak naprawdę mozolna i męcząca praca fizyczna, a nie jak niektórzy myślą - glamour, szyk i sława. Kiedy dziś patrzymy na te zdjęcia, z perspektywy tych 20 lat, to może i one wyglądają pięknie, ale stoją za nimi godziny ciężkiej pracy i lata bólu pleców. Dlatego bardzo doceniam odzew, jakim dziś cieszą się moje zdjęcia. Przez ostatnie pół roku dużo podróżowałem, promując moją książkę i budując moją pozycję na świecie, bo zauważyłem, jak ważne jest pokazywanie się, szczególnie w dzisiejszych czasach. To, że się gdzieś pojawiasz, pozwala ci zrobić dużo więcej. I gdziekolwiek nie przyjeżdżam, okazuje się, że jest tam grupa ludzi, którzy są bardzo oddani mojej pracy, stoją z mną murem i są moją globalną armią. A ja przecież nie jestem artystą, który może gdzieś wystąpić, mogę co najwyżej pokazać moje prace i o nich opowiedzieć. Od kiedy zacząłem dokumentować ten gatunek w tamtych czasach, mam pewien celebrycki status, ale nie wychodzę z nim na scenę. Często ludzie, którzy dowiadują się, kim jestem, podchodzą więc do mnie i mówią - znam na pamięć wszystkie twoje zdjęcia, jesteś bohaterem mojego dzieciństwa, ale nigdy nie wiedziałem jak wyglądasz. I wszystko to jest szczere, bo to wszystko jest hip-hop.
Żyjemy w czasach w których fotografowie to często pierwszoplanowe postacie, a na ich Instagramach częściej pokazują swoje twarze niż zdjęcia innych. Twój coming out wynika chyba jednak z innych pobudek…
Mam z tym problem, bo prawdziwy fotograf nie chce swoją obecnością nic zmieniać. Ale jednocześnie rozumiem, jak działa dzisiejszy rynek. Musiałem stać się poniekąd gwiazdą, żeby przywrócić tym zdjęciom ich dawny blask. Postanowiłem więc częściej pojawiać się publicznie, bo w dzisiejszych czasach jeśli ludzie cię nie widzą, to znaczy, że nie istniejesz. A ja zrobiłem za dużo rzeczy, żeby pozwolić przejść temu niezauważonym. I - tym bardziej - żeby pozwolić komuś innemu przypisywać sobie moje zasługi, a zdarzali się i tacy. Cztery lata temu powiedziałem, że trzeba coś z tym zrobić, co złożyło się też w czasie z tym, że nie jestem już stary, bo zaczynam być… ikoną. Przez kilka pierwszych lat swojej pracy jesteś na czasie i wszyscy cię chcą, a później to się kończy i przez kolejne ileś lat nikt o tobie nie pamięta. Wtedy jesteś stary. Kiedy jednak mija magiczna bariera dwóch dekad, wówczas pojawia się szansa, że coś stanie się klasyczne. I tak też dzieje się z moim dorobkiem, a ja wyprzedziłem ten moment. Zanim jeszcze nastąpił, zacząłem się z powrotem promować. Wtedy rozpocząłem projekt Uncategorized, w którego ramach wieszaliśmy moje wielkoformatowe zdjęcia na billboardach w Nowym Jorku, co zainspirowało galerie do sięgnięcia po moje prace. Pod koniec 2014 roku założyłem profil na Instagramie, a że miałem już zeskanowane większość moich zdjęć - bo z licencji na ich druk żyłem przez te 10 chudych lat - to byłem gotowy na pokazanie ich w nowej formie.
Te kilka selfie na twoim koncie nie powinno jednak przeszkadzać ci w robocie. Bo wiadomo przecież, że jedną z naczelnych umiejętności dokumentalisty jest bycie niewidzialnym.
Aparat zawsze jest intruzem, a moim głównym zadaniem jest sprawić, żeby był nim jak najmniej. Sam mam dosyć duże ego, ale na planie znam swoje miejsce - wiem, po co tam jestem i jakie mam zadanie. Nigdy się w tym nie pogubiłem i dlatego zawsze wracałem do domu ze zdjęciami. Nie pozwalałem sobie na moment nieuwagi, nie myślałem sobie, że jestem tam tylko po to, żeby się pobujać z chłopakami. Nie, ja jestem tu tylko po to, żeby zrobić zdjęcia. I jeśli je zrobię, to będą mnie dalej do siebie zapraszać.
Kiedyś musimy cię zaprosić do Polski, bo pewnie o tym nie wiesz, ale masz tu oddaną grupę fanów.
Wiesz co, to jest dla mnie wielki zaszczyt, że mam już ekipę w miejscu, w którym nigdy nie byłem. I to działa zawsze w dwie strony, bo wy mnie wspieracie, ale też zawsze możecie się do mnie odezwać i możemy coś razem robić. Bo kiedy poznaję ludzi, których lubię, to zawsze trzymam ich blisko siebie. I kiedy ktoś mi mówi, że jest ze mną, to później, jeśli odzywa się do mnie ktoś z tego samego kraju, musi najpierw gadać z tą pierwszą osobą. To tacy moi bramkarze, moi ludzie. Nie ma żadnych tylnych wejść, jest jedna załoga. Tak się okazuje szacunek.
Powiedz mi jeszcze jedną rzecz, poniekąd związaną z szacunkiem, a raczej z jego brakiem, bo ten, o kogo chciałem spytać, zwykle go nikomu nie okazuje. Uważasz, że za smutnej prezydentury Trumpa na barkach sztuki spoczywa większa odpowiedzialność niż wcześniej?
Zdecydowanie! Sztuka ma teraz misję i jednocześnie też wielką szansę, żeby coś naprawdę zmienić, bo jest ogrom materiału, na którym można pracować. Prezydentura Reagana dała początek temu okresowi hip-hopu, który niektórzy nazywają złotą erą, a który ja miałem okazję przeżyć i udokumentować. I teraz, lata później, znów jesteśmy na ostrzu noża, znów trzeba działać. A to moim zdaniem jest dla sztuki zawsze dobre. To, kiedy artyści są nagle wyrywani ze snu.