Weekend wyścigowy, który w ogóle nie powinien się odbywać, ostatecznie przeszedł do historii. W większości z samych złych powodów, ale dostaliśmy tez nieco dobrego ścigania. Czy to co stało się w piątek sprawi, że F1 pomyśli dwa razy zanim sięgnie po petrodolary za wszelką cenę? Czy ktoś w końcu przyzna się do błędu w spawie tego toru? I czy Ferrari z Red Bullem podzielą między sobą tytuły?
Dziesięć kilometrów od tragedii
Wielu powie, że ten podtytuł to wyolbrzymienie, ale czy na pewno? Czy rakieta uderzająca 10-15 kilometrów od toru nie mogła być wystrzelona bardziej na zachód? Arabia Saudyjska twierdziła, że wyścig nie jest zagrożony, a tor jest chroniony dużo bardziej niż jakakolwiek inna część Dżuddy. Jasne, tarcze antyrakietowe. Tylko, że nawet one nie dadzą 100% spokoju. Ta cała retoryka jest tak zepsuta u podstaw, że człowiek ma odruch wymiotny. Tłumaczenie tego „specyfiką regionu” tylko go powiększa.
Prawda jest taka, że Liberty Media skusiła się gigantycznymi pieniędzmi na coś, co zaprzecza wszystkiemu, co nieśli na sztandarach. Wielka opłata od promotorów w połączeniu ze sponsoringiem Aramco zasłoniły oczy i zamknęły usta. Hasła „We Race As One” wrzucone w płomień trawiący złoża ropy. Zdjęcia z banerem „No War” z Bahrajnu też wyglądają jak nieśmieszna ironia w kontekście wojny w Jemenie.
To wszystko składa się w wielką farsę i kolejny raz wina leży po stronie zarządców. Tak samo, jak w Australii 2020, Belgii 2021 czy Abu Zabi 2021. Piłeczkę upuszczają albo FIA, albo Liberty Media. Od 2019 roku wiadomo było, że wrestlerzy WWE mieli problem z opuszczeniem Arabii Saudyjskiej po odbytym tam PPV. Tam w tle oczywiście były niesnaski pieniężne, ale 175 osób zostało zatrzymanych w kraju dzień dłużej. Ta sama „groźba” miała być na stole w tym wypadku. Szefowie ekip poinformowali zawodników, że jeżeli wyścig się nie odbędzie to mogą mieć problem z opuszczeniem kraju.
Te informacje BBC dosłownie mrożą krew w żyłach. Jeżeli realnie tak miało to wyglądać to mam nadzieje, że Liberty Media pójdzie po rozum do głowy. Żadne pieniądze nie powinny zezwalać na takie cyrki, jakie stały się w ten weekend.
Tor czekający na nieszczęście
Kolejny też raz obiekt w Dżuddzie pokazał, że jest prawdopodobnie najniebezpieczniejszym w całym kalendarzu. Zmiany, które miały poprawić bezpieczeństwo były dosłownie kosmetyczne, a ultraszybka nitka nadal wyglądała jak tor z Wipeout. Wąski asfalt, beton na bokach i wysokie krawężniki to recepta na kłopoty.
Tym razem trafiło na Micka Schumchera, który stracił panowanie nad samochodem i rozbił się na bandzie w kwalifikacjach. Uderzenie było potężne, a dalekie ujęcia i kierowca Haasa nie opuszczający auta przywodziły do głowy czarne myśli. Szczęśliwie był on tylko oszołomiony i nic mu się nie stało. Oczywiście, to był błąd Niemca. Tutaj chodzi jednak o zupełnie coś innego. Stracił on panowanie nad bolidem przy 270km/h. Po uderzeniu w bandę po lewej stronie przeleciał przez cały tor i wylądował po jego przeciwległej stronie. Dopóki to są kwalifikacje, nie niesie aż takich konsekwencji. Wyobraźmy sobie jednak, że to samo dzieje się w wyścigu, a za Schumim pędzi dwóch innych kierowców. Niczego nie nauczył nas wypadek Anthoine’a Huberta na Spa w 2019 roku?
Sama nitka jest wielkim wyzwaniem dla kierowców i przynosi sporo radości z jazdy, ale raczej tylko w symulatorze. Ten tor to tykająca bomba, która może wybuchnąć w każdym momencie i wcale nie chodzi tutaj o latające rakiety. Ten obiekt zagraża zdrowiu i bezpieczeństwo kierowców. Ja wiem, znowu usłysze, że przecież Mickowi się nic nie stało, a standardy są już tak wyśrubowane, że Romain Grosjean wyszedł z ognia. Jasne, tylko wspomniane wcześniej Spa w 2019 roku i tragiczny wypadek w F2 też miał się nie przydarzyć.
Tu stać może się wszystko. Niefortunne uderzenie pod złym kątem może sprawić, że ktoś straci zdrowie bądź życie. Tak szybki tor, moim zdaniem, nie ma prawa istnieć w kalendarzu F1. To jest niepotrzebne ryzyko. Dwa razy nam się udało, takie jest moje wrażenie. Nie chce się już przekonywać, czy za rok utrzymamy dobrą passę.
Klasa na czele
Ferrari z Red Bullem znowu zapewniają nam ucztę. Kolejna batalia Charlesa Leclerca z Maxem Verstappenem okrasiła wyścig i zdecydowanie wywindowała jego ogólną ocenę. Sergio Perez zaskoczył wszystkich w kwalifikacjach, a Carlos Sainz znowu zrobil to, co do niego należało. Problem oczywiście pojawia się, kiedy spojrzymy jak daleko od reszty stawki to miało miejsce. Uciekli zupełnie od reszty stawki kierowcy tych dwóch ekip. Mercedes zamienił się na miejsca ze Scuderią, ale to dalej walka o tytuł dwóch zespołów. To oczywiście nadal powiew świeżości, ale szkoda, że Srebrne Strzały odstają tak mocno.
Tym razem Verstappen ograł Leclerca oraz to właśnie Red Bull lepiej skonfigurował auto na tor w Dżuddzie. Monakijczyk znowu prezentował cudowne strategie, ale to nie wystarczyło na potężny bolid Holendra. Koncówka tego wyścigu była zdecydowanie pod jego dyktando. Lepiej to wszystko rozegrał i mimo lepszej postawy przez cały weekend kierowcy Ferrari to właśnie Max sięgnął po wygraną.
Red Bull odbija się od dna po fatalnym Bahrajnie, a najbardziej w tym wszystkim szkoda Pereza. Niefortunny samochód bezpieczeństwa zabrał mu realną szansę na walkę o wygraną, bo Meksykanin na początku bezapelacyjnie zarządzał tym wyścigiem po profesorsku. Trochę dał się ugotować Red Bull komunikatami radiowymi Ferrari, co w połączeniu z Nicholasem Latifim w ścianie zrzuciło Pereza na czwarte miejsce.
Tytuły rozegrają się na tej linii i trudno uwierzyć, żeby było inaczej. Szanse na dogonienie przez Mercedesa Ferrari oraz Red Bulla są raczej nikłe, a przynajmniej nie stanie się to wystarczająco szybko.
Dyrektorowi, co dyrektorskie
Miło jest móc napisać, że dyrektor wyścigu stanął na wysokości zadania. Pamiętacie ostatnie dwa lata? Trudno było przypomnieć sobie trzy kolejne wyścigi bez narzekania na dziwne decyzje Michaela Masiego. Do tej pory w akcji widzieliśmy jedynie Nielsa Witticha, który wraz z nową pomocą sprawdził się świetnie. Brak nerwowych decyzji, wszystko robione szybko i w sposób przemyślany. Nie było niepotrzebnych czerwonych flag, a działania były przede wszystkim spójne.
Jest oczywiście kamyczek do ogródka, bo idealnie być nie może. Brak zdecydowanej reakcji przy wyprzedzaniu pod samochodem bezpieczeństwa Carlosa Sainza przez Sergio Pereza to mimo wszystko błąd. Jasne, zespoły miały same o tym decydować i finalnie Red Bull pozycje oddał. Tylko co potencjalnie wypaczyli restart, to ich. Dodatkowo sytuacja z końca wyścigu, gdzie na torze w pierwszym sektorze były podwójne żółte flagi, a kierowcy średnio je respektowali. Zwolnienie po 0.1 sekundy w przekroju okrążenia to oczywiście śmiech na sali. Tutaj jednak decyzję podjęli sędziowie, a nie sam dyrektor. To natomiast może odbijać się nam czkawką przez cały rok i również doprowadzać do potencjalnie niebezpiecznych sytuacji. To warto monitorować. Jednak niech wybrzmi należycie głośno – Niels Wittich jest lepszym dyrektorem niż Michael Masi i powinniśmy się z tego cieszyć.
Komentarze 0