Wyścig w Holandii miał być czymś wyjątkowym w kalendarzu i dokładnie tak się stało. Pomarańczowe morze holenderskich kibiców falujące na trybunach, oldschoolowy tor z tak zwanym flow i kontynuacja walki o tytuł. Dostaliśmy też przypomnienie, że koronawirus nadal może wpłynąć na padok. Jednak nieszczęście Kimiego Raikkonena sprawiło, że dla polskich fanów F1 ten weekend stał się dużo bardziej wyjątkowy.
LATAJĄCY HOLENDER
Nikt nie był w stanie walczyć z Maxem Verstappenem. To fakt, nie opinia. Kierowca Red Bulla w ten weekend był w swojej lidze. Oczywiście musiał być podwójnie zmotywowany, bo na ściganie w ojczyźnie trochę sobie poczekał. Tłumnie przybyli Holendrzy nie mieli jednak na co narzekać. Rewelacyjne kwalifikacje, gdzie Max wygrał nawet mając uszkodzony DRS pokazały siłę i przewagę. Mercedes próbował, pocił się i trudził, ale on musiałby być czwarty w kulach, to nic nie dało.
Fenomenalnie zestroił Red Bull swoje auto z torem Zandvoort, który przyniósł nam więcej radości niż mogliśmy przypuszczać. Obiekt położony nad Morzem Północnym to tor w starym stylu. Fenomenalnie płynący, bardzo fizyczny i techniczny. Kierowcom się podobało i nie ma co się dziwić. Oglądanie onboardów przynosiło masę radości i uśmiechu, więc domyślam się, jak dobrze bawili się panowie za kółkiem. Jeżeli chodzi o wyprzedzanie, to było lepiej niż mogliśmy się spodziewać. Nie wyszło z tego Monako, chociaż raczej nie można było narzekać na nadmiar emocji.
Verstappen odzyskuje prowadzenie w klasyfikacji generalnej kierowców i ma trzy punkty przewagi nad Lewisem Hamiltonem. Nie da się ukryć, że w tym momencie to właśnie Holender wygląda na pewniejszego kandydata do tytułu. Brytyjczyk sam mówi, że ostatni upgrade Red Bulla zdecydowanie im pomógł i sami muszą coś więcej wykrzesać ze swoich zasobów.
Ta gonitwa będzie trwała do samego końca, a to zastawia pewną pułapkę na oba zespoły. Przedłużające się rozstrzygnięcie tytułu i wykorzystywanie swoich działów technicznych może poskutkować problemami w 2022 roku. Teraz oczywiście nikt o tym myśleć nie będzie, ale Ferrari z McLarenem zacierają ręce gdzieś w tle.
TRUDNY, NIESPODZIEWANY, ALE DOBRY POWRÓT
Jeszcze w piątek ani my, ani Robert Kubica nie mogliśmy przypuszczać, że w ten weekend w Alfie Romeo dojdzie do zmiany kierowcy. Kimi Raikkonen co prawda ogłosił koniec kariery, ale to dopiero po sezonie. Jednak koronawirus powrócił do padoku F1 i przypomniał nam, że kierowcy też są na niego narażeni. Test Fina okazał się pozytywny w sobotni poranek, o czym donosili kolejni dziennikarze. Za tym ruszyła lawina informacji, która z miejsca mówiła o Polaku wchodzącym w jego miejsce.
Chwilę później wszystko było już oficjalne. Polskie serca zabiły mocniej, ale zadanie było bardzo trudne. Większość z nas zdawała sobie sprawę, że chyba nie ma gorszego miejsca na wejście jako rezerwowy. Nowy tor, godzina treningów i od razu czasówka. Media nawet żartowały, że nie mogło być bardziej Kubicowo. Robert jak zawsze podjął rękawicę. Plusem była oczywiście jakakolwiek znajomość auta z treningów, ale ostatni kontakt był ponad trzy miesiące wcześniej.
Jednak ten trudny sprawdzian wyszedł mu zdecydowanie na plus. W kwalifikacjach plan wykonany – pokonał Haasy. Realnie rzecz oceniając, więcej nie mogliśmy oczekiwać. W wyścigu bardzo długa jazda na pośredniej oponie i oczekiwanie na ewentualny samochód bezpieczeństwa lub czerwoną flagę. Te niestety nie nadeszły, ale i tak w końcówce Kubica postawił twarde warunki w walce Sebastianowi Vettelowi. Niemiec nawet mówił, że to wyprzedzanie zajęło mu więcej czasu niż powinno. Dodatkowo na koniec Robert był w stanie uporać się z Nicholasem Latifim, a wyprzedzenie Williamsa musiało dać mu podwójną satysfkację.
Co ten dobry występ zmienia dla Polaka w kontekście F1? Nie popadałbym w hurraoptymizm. Kolejka do foteli jest bardzo długa, a liczba ograniczona. Z każdej strony są mocne nazwiska i większość z nich niesie za sobą pieniądze lub inne benefity. Jasne, Robert ma Orlen, ale tu pojawiają się plotki o ewentualnym opuszczaniu królowej motorsportu. Jednego jestem pewien. Przed tym weekendem nikt Kubicy pod uwagę nie brał. Ten weekend sprawił, że wszedł on pomiędzy grających w muzyczne krzesła. Na najlepszej pozycji nie jest, ale niczego wykluczać nie można. I nie, to nie jest pompowanie balonika.
W HAASIE WYBIŁO SZAMBO
Inaczej określić się tego po prostu nie da. Ten sezon to praktycznie ten sam dramat dla kierowców amerykańskiej ekipy, jaki oglądaliśmy w Williamsie w 2019 roku. Panowie nie mają realnej szansy na walkę z kimkolwiek w normalnych warunkach. Samochody to katastrofa, która jest trudna w prowadzeniu i zrobiona w myśl zasady: „Franek, trzymaj, ja idę po geld”. To wszystko już jednak wiemy i łatwo jest zrozumieć to, co się dzieje. „Tankowanie” przed restartem w 2022 ma sporo sensu, o ile Haas będzie w stanie to wykorzystać. To samo dotyczy kierowców, którzy mieli uczyć się F1 i łapać cenne doświadczenie. Jednak frustracja narasta i łatwo to zauważyć.
Po płaczach Nikity Mazepina nad cięższym bolidem i interwencjach Coriny Schumacher o krzywy fotel syna poszliśmy o krok dalej. W kwalifikacjach Nikita uznał, że Mick zablokował go specjalnie. Sam mówił coś o zasadach F1, które ustalają naprzemienność w czasówkach. Nikt o tym w życiu nie słyszał, ale Rosjanin ewidentnie tak. Jego idiotyczna próba wyprzedzenia Schumachera kosztowała Sebastiana Vettela szybkie okrążenie. Sam Niemiec jedynie cudem i latami doświadczenia wyratował się przed wystrzeleniem dwóch. Haasów z toru. Ku niezrozumieniu, sędziowie nie widzieli w tym nic złego. Niezrozumiała decyzja, ale żeby to był pierwszy raz…
Potem panowie wyszli przed kamery telewizyjne i powiedzieli, co myślą. Mazepin nie przebierał w słowach, a zespół zdawał się tego nie słyszeć. Oficer prasowy nie reagował, kiedy Rosjanin rugał swojego kolegę z zespołu. Dysfunkcyjność Haasa zaczyna przerażać, bo wygląda na to, że nikt nie zareagował na te wydarzenia. W wyścigu Rosjanin postanowił zemścić się na torze i o mały włos nie wpakował Schumachera na ścianę. Obrzydliwe było to zachowanie i to powinna być co najmniej reprymenda. Haas był tragiczny na torze, ale teraz jeszcze staje się taki sam poza nim.
ŻENUJĄCA TAJEMNICA POLISZYNELA
Spodziewałem się ogłoszenia kontraktu George’a Russella na ziemi Maxa Verstappena. Przecież to złoty pomysł. Zgarniasz nagłówki, robisz na złość całemu Red Bullowi i zabierasz święto rywalowi. Win-win. Z jakiegoś powodu do tego nie doszło, a nawet sytuacja odwórciła się przeciwko Mercedesowi. Wszyscy w rozmowach z mediami wypowiadają się bowiem tak, jakby to już się dokonało. Od Toto Wolffa, przez Bottasa, Verstappena, Lewisa Hamiltona, Russella, Capito… Mógłbym wymieniać tak bez końca.
Natomiast nie stało się zupełnie nic. Christian Horner w trakcie wywiadu z kierowcą Williamsa podszedł do niego i spytał rozmawiającego z nim Jensona Buttona. czy gratuluje mu właśnie kontraktu. Doszliśmy do granicy absurdu, a przeciąganie tego stało się po prostu śmieszne. Cały świat już wie, że Russell pojedzie w sezonie 2022 Mercedesem, ale Wolff na coś czeka. Tylko on jeden wie, na co. Czy stanie się to dopiero za tydzień? Tego też już nie możemy być pewni.
Taka sytuacja nie jest dobra dla nikogo. Bottas prawdopodobnie bardziej skupia się na trzymaniu języka za zębami niż na jeździe. Czas kończyć tę farsę. Wieść gminna niesie, że ogłoszenie powinno nastąpić między wtorkiem a czwartkiem. Dodatkowo Nico Rosberg powiedział dla Sky, że moment „podpisania” został nagrany przez Netflixa. Zazwyczaj serwis streamingowy był raczej pechowy dla Mercedesa. Oby tak nie było tym razem.