Damian Lillard poprowadził Portland Trail Blazers do ósmego miejsca w Konferencji Zachodniej, choć jeszcze trzy tygodnie temu wydawało się to niemożliwe. Dla niego każdy mecz jest jak wojna, okazja do wyrównania porachunków. Poza parkietem przebiera się w kostium rapera o pseudonimie Dame D.O.L.L.A, wchodzi do prywatnego studia i tam również rozdaje ciosy.
Korespondencja z USA
- Dawniej to się grało w kosza - wzdychają starsi fani NBA, przypominając pamiętne batalie pomiędzy Lakers i Celtics w latach 80-tych, "Złych Chłopców" z Detroit polujących na kości Michaela Jordana, czy New York Knicks trenowanych przez Pata Rileya, gdzie zawodnik musiał zapłacić karę, gdy pomógł rywalowi wstać z parkietu.
Teraz najlepsza liga świata wygląda zupełnie inaczej. Zmieniły się zasady gry, zarówno w kwestii przepisów, jak i relacji pomiędzy koszykarzami. Dziś spotykają się w czasie wolnym, klepią się po plecach, latają razem na wakacje, wchodzą wspólnie w biznesu. Wszyscy są jedną, wielką koszykarską rodziną. Wszyscy poza Damianem Lillardem.
SZACUNEK LIL WAYNE'A
30-letni obrońca Portland Trail Blazers, który przed tym sezonem podpisał jeden z najwyższych kontraktów w historii (191 milionów dolarów za cztery lata) ma zupełnie inne podejście do życia i sportu. Nie kokietuje mediów jak wiele innych gwiazd, ale też nie chodzi wiecznie naburmuszony i nabzdyczony jak Russell Westbrook. Wypowiada się stanowczo i konkretnie, nie stroniąc od poważnych tematów. Podczas gdy inni koszykarze zabrali do ośrodka w Orlando konsole do gier komputerowych i inne zabawki, Lillard zabrał profesjonalne studio. W wolnych chwilach komponuje i nagrywa nowe kawałki.
Do tej pory wydał już trzy albumy, na których gościnnie wystąpili tak znani artyści jak G-Eazy, Jadakiss, czy Lil Wayne. W przeciwieństwie do Shaquille’a O’Neala, który raczej się wygłupiał, czy też Allena Iversona, Lonzo Balla i nawet Kobego Bryanta, których raperskie próby były, co tu dużo mówić, średnio udane, Lillard zdobył szacunek w tym specyficznym i trudnym środowisku. Raperzy wypowiadają się o nim z respektem.
- Gdyby nie grał w koszykówkę, ale zajął się wyłącznie rapem to również osiągnąłby sukces - mówił Lil Wayne. - Śledziłem jego karierę od czasów szkoły średniej, później poznaliśmy się podczas jednego z meczów. Gdy poprosił, abym posłuchał jego muzyki, nie miałem wielkich oczekiwań, a tymczasem moją reakcją było "wow!" To jest naprawdę dobry. Damian był prawdziwy. Nie spodziewałem się tego. Jego słowa miały w sobie wiele prawdy. Jest świetnym tekściarzem. Nie wydziwia, opisuje świat z własnej, oryginalnej perspektywy. Dlatego chciałem z nim współpracować. Dame ma dużo do powiedzenia, ale to są ważne rzeczy i ty chcesz tego słuchać - dodawał.
Takie podejście do życia przekłada się również na koszykówkę. Wie o tym również Lil Wayne. - On jest mordercą. Ja wychowałem się na Jordanie i pamiętam ten jego instynkt zabójcy. Michael nie zwracał na nikogo uwagi, nie patrzył kogo ma przed sobą. Miał to w swoim spojrzeniu. Dame też to ma - stwierdził zdobywca pięć nagród Grammy.
WRÓCIŁ SILNIEJSZY
Lillard do NBA trafił w 2012 roku po czterech latach spędzonych na małej uczelni Weber State i od początku musiał udowadniać swoją wartość. Wybrany przez Blazers z szóstym numerem draftu okazał się strzałem w dziesiątkę i już w pierwszym sezonie został liderem młodego, przebudowywanego zespołu, a zarazem Debiutantem Roku. Już wtedy wiadomo już było, że będzie jednym z najlepszych rozgrywających w lidze.
Aż pięciokrotnie wybierano go do Meczu Gwiazd (choć zdaniem fachowców zasługiwał również na nominację w latach 2016-17, gdy go pominięto). W ubiegłym sezonie wprowadził Blazers do finału Konferencji Zachodniej, gdzie jednak przegrali w nim 0-4 z grającymi bez Kevina Duranta Golden State Warriors, za co go krytykowano. Dlatego jesienią wrócił jeszcze mocniejszy i ten sezon jest zdecydowanie najlepszy w jego karierze (29.8 punktów, 8 asyst), choć na szczyt swoich możliwości wspiął się w minionym tygodniu. Jak to normalne w jego przypadku, potrzebował motywacji z zewnątrz. Ale cofnijmy się w czasie o ponad rok…
NIE UNIKA STARĆ
Lillard miał osobistą rywalizację z liderem Oklahoma City Thunder Russelem Westbrookiem. Kilka miesięcy mówił, że "na parkiecie idzie po trupach i nie ma litości, ale szanuje go jako koszykarza, czego media nie rozumieją". Gdy więc oba zespoły spotkały się w I rundzie, musiało zaiskrzyć. Ostatecznie Dame w decydującym meczu trafił z dalekiego dystansu równo z syreną ponad próbującym go kryć Paulem George’em. Następnie pomachał z premedytacją Westbrookowi gest pożegnania.
Latem George przeniósł się do Los Angeles Clippers, gdzie dołączył do Kawhi Leonarda, tworząc trzon drużyny uważanej powszechnie za głównego faworyta do mistrzowskiego tytułu. Tydzień temu obie drużyny zmierzyły się na parkiecie w Orlando i gdy Lillard w końcówce spudłował dwa rzuty wolne - co przytrafia mu się niezwykle rzadko - siedzący na ławce Clippers Patrick Beverley oraz George nie posiadali się ze śmiechu, wykonując ostentacyjne gesty i nabijając się z lidera Blazers. Ich zespół tym razem triumfował.
Po meczu Lillard z kamienną twarzą komentował: - Obu wysyłałem w przeszłości do domu. Zareagowali tak, ponieważ wiedzą, czego mogą się po mnie spodziewać i uważam to za oznakę respektu. Wiedzą bowiem, że w ważnych momentach znacznie częściej stawałem na wysokości zadania. To pokazuje tylko, jaki noszą w sobie ból po tym, co im zrobiłem w minionych latach.
Następnie na Instagramie napisał do George’a: "Zmieniaj dalej zespoły, uciekaj od odpowiedzialności".
GRA JAK NATCHNIONY
Swoją wściekłość wyładował jednak na parkiecie. W kolejnych dwóch meczach zdobył 51 punktów i miał siedem asyst przeciwko Philadelphia 76-ers oraz 61 punktów i osiem asyst w konfrontacji z Dallas Mavericks. Oba mecze Blazers wygrywali po dramatycznej końcówce i gdyby nie on, ekipa Terry’ego Stotsa mogłaby już powoli pakować bagaże i wymeldowywać się z ośrodka Disneya. A tak dzięki Lillardowi przeskoczyła Memphis Grizzlies, co jeszcze do niedawna wydawało się niemożliwe, awansowała na ósme miejsce i ma duże szanse zmierzyć się w I rundzie play-offów z Los Angeles Lakers. Warto dodać, że Dame przekroczył granicę 60 punktów w tym sezonie już po raz trzeci - ostatnio takim osiągnięciem mógł popisać się… legendarny Wilt Chamberlain w latach 60. To tylko pokazuje, z jak wyjątkową eksplozją ofensywnego talentu mamy do czynienia.
- Paul George to gwiazda, a Patrick Beverley jest jednym z moich ulubionych koszykarzy w NBA, ale dam wam jedną radę - nie zadzierajcie z Lillardem. To nie jest rozsądne z waszej strony - komentował w ESPN Stephen A. Smith. A po meczu z Mavericks dodał: - Lakers mogą się poważne obawiać, gdyż Lillard jest zdolny do takiego występu w każdym meczu. On nikogo się nie boi i ma olbrzymie serce. Jeśli rzeczywiście dojdzie do spotkania w pierwszej rundzie play-offów, Blazers mogą sprawić niespodziankę. Stawiam, że doszłoby do siedmiu meczów.
Faktycznie, jedyny obrońca Lakers, który mógłby skutecznie uprzykrzyć życie Lillardowi, czyli weteran Avery Bradley, zdecydował się pozostać w domu. W Orlando nie ma także kontuzjowanego Rajona Rondo. Tak naprawdę - najlepsza (przynajmniej w oficjalnym rankingu) drużyna na Zachodzie nie ma na niego żadnej konkretnej odpowiedzi.
Lillard nie kalkuluje i nie gryzie się w język. Mówi to, co leży mu na sercu. W ostatnich dniach zaatakował także kontrowersyjnego eksperta Fox Sports Skipa Baylessa, pisząc na Twitterze: "Nigdy nie kupiłem nic od ciebie, stary. Jesteś śmieszny. A po naszej prywatnej rozmowie, w której się wielokrotnie wycofywałeś, straciłeś mój respekt".
Jego konflikt z George’m urósł do tego stopnia, że naskoczyły na siebie życiowa partnerka koszykarza Clippers Daniela Rajic i siostra Lillarda La’Nae. La’Nae nazwała Daniellę "striptizerką", a ta z kolei napisała o niej "ty krowo". Dyskusja osiągnęła więc poziom rynsztoku. Ostatecznie w czwartek George - jak poinformowano w programie TNT Inside The NBA - wykonał pojednawczy telefon do Lillarda, aby złagodzić ten konflikt.
Być może misja pokojowa zakończy się sukcesem. Przynajmniej do następnego starcia obu drużyn - być może nawet w finale Konferencji Zachodniej. Bo na parkiecie dla najlepszego rapera wśród koszykarzy nie ma przyjaciół. Wbrew obowiązującym trendom. Tam wszyscy są jego wrogami.