16 stycznia odbył się największy koncert od czasu, kiedy na świecie rozpanoszyła się pandemia koronawirusa. Co prawda, w kraju oddalonym od nas o prawie 18 tys. kilometrów, ale wciąż jest to przełomowe wydarzenie.
W ubiegłą sobotę, w nowozelandzkiej miejscowości Waitangi, miał miejsce największy pojedynczy koncert od momentu pojawienia się COVID-19. Od dłuższego czasu w kraju Petera Jacksona wykrywa się pojedyncze przypadki dziennych zakażeń, a zdarzają się dni, kiedy nie ma ich wcale. Położenie geograficzne z pewnością umożliwiło Nowozelandczykom tak efektywne i sprawne uporanie się z problemem, z którym wciąż nie może sobie poradzić znaczna część świata.
Nie będziemy wnikać w szczegóły tamtejszych rozporządzeń i planów, natomiast odpowiedzialność obywatelska z pewnością była jednym z czynników, jakie umożliwiły organizację wydarzenia, w którym uczestniczyło 20 tys. ludzi. Dodajmy, że na występie zespołu Six60 fani/-ki bawili się bez żadnego social distancingu i bez obowiązkowych maseczek. Wszystko dlatego, że koronawirusowy alert znajduje się tam na najniższym możliwym poziomie, a od początku pandemii zarejestrowano jedynie 2262 przypadków.
To pierwszy osobny gig zorganizowany - w dobie pandemii - na tej pacyficznej wyspie na tak dużą skalę. Ale nie pierwsze masowe wydarzenie. W Nowej Zelandii odbyły się już imprezy sylwestrowe i noworoczne festiwale, w których udział wzięło po kilkanaście tysięcy uczestników.
Czy jest to jakakolwiek sensowna predykcja dla Europy i Stanów Zjednoczonych? Raczej ciężko porównywać sytuację na zachodniej części globu z tym, co dzieje się obecnie w Nowej Zelandii. Póki co, jak zapewniał m.in. dr Anthony Fauci, kraje, w których koronawirus nadal jest ogromnym zagrożeniem, muszą zmierzyć się ze sprawnym przeprowadzeniem programu szczepień. Tylko w momencie, kiedy zaszczepiona będzie większość społeczeństwa, temat masowych imprez, letnich festiwali i koncertów w zamkniętych pomieszczeniach wróci na tapet. Oby jak najszybciej!