Obyło się bez fajerwerków i piszczałek, siwego dymu w federacji też nikt nie puszczał, ale tak, to jest wydarzenie. Mecz Union Santa Fe – Boca Juniors (1:1) rozegrany w nocy z piątku na sobotę był pierwszym spotkaniem ligi argentyńskiej od 494 dni. Ameryka Południowa przyzwyczaiła do prowizorki. Zakulisowe gierki jeszcze się nie skończyły.
To jest temat na pracę dyplomową albo przynajmniej większy tekst: Argentyna i jej chaos w gabinetach, wieczne przeciąganie liny, majstrowanie za pięć dwunasta wszędzie, gdzie się da, byle tylko przytulić trochę forsy. Kraj Messiego dopiero co po 28 latach wygrał Copa America, a teraz wraca z rozgrywkami ligowymi. To nie jest oczywiście tak, że Boca Juniors półtora roku nie grała w piłkę – były specjalne puchary, był nawet Maradona Cup, dopiero teraz jednak wszystko wraca do „normy”, a liga wygląda tak jak wyglądała 30 marca 2020 roku przed pandemią.
Do tej pory było tak, że rozgrywano Copa de la Liga, coś na wzór Pucharu Ligi, tak dziwacznego, że pierwszy sezon miał sześć grup po cztery zespoły, a w dalszej fazie dwie grupy po sześć ekip. Wygrała Boca. Ale zaraz potem zrobiono kolejny cyrk: były dwie tabelki po 13 zespołów, a na koniec faza pucharowa z wygraną Colonu Santa Fe. Ten twórczy chaos wynikał z tego, że w międzyczasie rozwiązano Superligę, czyli spółkę zarządzaną przez kluby. W jej miejsce wskoczyła sterowana przez federację Liga Futbol Profesional, a wszystko oczywiście przez walkę o władze.
Po pierwsze – związkowi nie podobało się to, że sternik Superligi Mariano Elizondo zaczyna się coraz mocniej panoszyć. Po drugie – San Lorenzo i Independiente narobiły tylu wałków finansowych, że żeby zapobiec kar wymyśliły… rozwiązanie Superligi. Nie ma przypadku w tym, że szefem nowego tworu został Marcelo Tinelli, były prezydent San Lorenzo. Dzisiaj to bardzo znana postać argentyńskiej telewizji, showman rozrywkowego Showmatch w El Trece. W międzyczasie jest wiceszefem AFA i oczywiście zarządza nową spółką, która w czerwcu zapowiedziała powrót do klasycznej formuły rozgrywek. To dlatego wreszcie po 500 dniach mówi się, że liga argentyńska wraca.
Oczywiście wraca w powijakach – trwać będzie tylko do grudnia, mecze 26 zespołów będą maksymalnie ścieśnione, do tego nie ma spadków, co jest klasycznym zabezpieczeniem wpływów kółeczka wzajemnej adoracji. W Argentynie to chleb powszechny – rok temu w drugiej lidze zrobiono pełen restart, chociaż do zakończenia sezonu zostało tylko siedem kolejek. Klubom na rękę było kolejny rok przezimować na pokładzie. Dzisiaj w pierwszej lidze stabilność zagwarantowana jest aż do 2022 roku, to wtedy dopiero wrócą spadki, choć do tego czasu znowu może coś się zmienić, tutaj nowe formuły rozgrywek wymyślane są na kolanie, w tempie szybszym niż gdziekolwiek.
W tej chwili liga dyskutuje nad wprowadzeniem VAR-u (plan zakłada trzecią kolejkę), choć dalej trwają negocjacje, kto to w ogóle ma finansować. Kluby chcą, żeby 200 mln pesos wzięła na siebie AFA, a ta z kolei odwrotnie – duży ciężar chciałaby przerzucić na kluby, ewentualnie dostać dotacje z FIFA. Tinelli na razie szczyci się, że jednym z głównych sponsorów ligi została krypto waluta Chiliz. Całe rozgrywki za chwilę zresztą nazywać będą się „Torneo Socios.com”, co na pierwszy rzut oka nie brzmi jakoś zachęcająco.
Za jakiś czas trzeba będzie do tematu wrócić. Argentyński kociołek nie przestaje bulgotać. W sprawie powrotu kibiców na razie niestety cisza.