Nieprosta historia krakowskiego rapu cz. 1: Punki, skini, hardcore i... Bolec

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
krakowski rap ART.jpg
Autor: Hubert Żuber

Tu gdzie bloki stagowane / Staromiejską piją żule, ziomki okupują bramę / Stąd wyjeżdżasz kabaryną albo karawanem / Miasto artystów; tu tarapaty są za parawanem przykitrane / To miasto będę kojarzył z hejnałem / Bo jak otwieram piwo, to wychylam całą pianę.

Te wersy rapuje Kony z ĆPAJ STAJL-u w tytułowym numerze z tegorocznego mixtejpu Kobika Zerodwana Boyz – najnowszym rapowym hymnie miasta o numerze kierunkowym 0-12. Idealnie wpisują się w wieloletnią tradycję krakowskich, zadymiarskich szlagierów, w których lokalny patriotyzm splata się z bolesną wiwisekcją miejscowych problemów społecznych, a rapowa forma pobrzmiewa klubowymi rytmami, którymi tętnią piwnice grodu Kraka. Od Popka, który na debiutanckiej płycie Firmy nawijał, że to Europejskie miasto kultury, co krok awantury, przez Kobika, nawijającego na Małopolskich: Chłopaki po dwóch stronach Błoń ciągle walczą o wpływy / A biała broń w ich dłoniach przeraża, ale nie dziwi, aż po ĆPAJ STAJL, których Krowodrzę można zacytować właściwie w całości, bo: tam łatwiej rozbić rodzinę niż butelczynę po piwie za 50 groszy.

Śląsk na początku był psycho, Poznań – westcoastowy, Warszawa – uliczna, a Wrocław – rozpoetyzowany. Jaki natomiast był (i jest) Kraków…

Filip Kalinowski

Dawna stolica Polski od zawsze miała szczęście do charyzmatycznych łobuzów, którzy sławili jej uroki na bitach, a jednocześnie nigdy nie była wymieniana wśród naczelnych krajowych ośrodków lokalnego stylu. Śląsk na początku był psycho, Poznań – westcoastowy, Warszawa – uliczna, a Wrocław – rozpoetyzowany. Jaki natomiast był (i jest) Kraków… zastanawiam od chwili, gdy usłyszałem Intoksynator na Chlebie powszednim Zip Składu.

Od pionierskich wydawnictw Zooteki, przez wszystkie Wysokie Loty i działalność kolektywu dobrebity.pl, aż po każdy podziemny mixtejp Last Dance’a i załogi GNP, stolica Małopolski zawsze była równie charakterna, co charakterystyczna. A że rap to muzyka folklorystyczna, muzyka zależności urbanistycznych i ekonomicznych, (pop)kulturowych i klubowych, międzyludzkich i… przestępczych, to o rzeczone związki postanowiłem podpytać kilku budowniczych tamtejszej sceny i jej nie do końca zrzeszonych satelitów – raperów, didżejów, producentów i promotorów.

Bazując na ich wspomnieniach i opiniach, a także ówczesnych relacjach medialnych i pogłębionych kontekstach historycznych, pominąłem wiele wątków, ksyw i płyt, a na najlepiej udokumentowanych biografiach najszerzej rozpoznawalnych reprezentantów tamtejszej sceny celowo się nie skupiałem. Zależało mi na tym, żeby odmalować Kraków jak najbliższy średniowiecznego bruku, stalinowskiego betonu i współczesnej stali i szkła. Kraków, w którym codziennie… Najebki, romanse, porażki i seks / Zwycięstwa, przypały, ziomale i stres / Luzy i słońce, śmiech, łzy no i deszcz / Made by zero dwana, se żyj jak chcesz.

To tylko gra. Preludium

Nie będzie mi dyktował nikt Co robić mam i jaki mam być

Chwila Nieuwagi

„Główna przegrana”

Pierwsze rapowe nagrania dotarły do Krakowa (najprawdopodobniej) na początku lat 80., kiedy to na wydział anglistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego zawitała delegacja z dalekiego, mitycznego Nowego Jorku. Przybysze zza oceanu przywieźli ze sobą naręcze różnych płyt i publikacji, które można podsumować mianem kontrkulturowych. W ich walizkach, obok ówczesnego gitarowego kanonu walki z systemem – Dead Kennedys, Circle Jerks czy Bad Brains – znalazły się również nieporównywalnie mniej zaangażowane, wczesne single Afriki Bambaaty czy Grandmastera Flasha & The Furious Five.

Rzeczone spotkanie z mieszkańcami wolnego świata w kolejnych latach poskutkowało regularnymi dostawami amerykańskich, buntowniczych idei zamkniętych w formach przysyłanych pocztą zinów i winylowych krążków made in USA. Ich naczelnym odbiorcą był Petar – jeden z najstarszych krakowskich załogantów, pionier krajowego ruchu straight edge i założyciel jednego z pierwszych nadwiślańskich zespołów grających szybki, energetyczny hardcore punk, czyli Ustawy o Młodzieży. Większość idei, którym hołdował w kolejnych latach (w życiu i na scenie) wyczytał właśnie z tych amerykańskich wydawnictw i tłumaczonych własnym sumptem tekstów piosenek, które przelatywały długim lobem nad nieprzepuszczalną jedynie w teorii, żelazną kurtyną. Z roku na rok coraz częściej poruszający problematykę socjalną, rasową czy niekiedy też polityczną, wciąż ewoluujący, wczesny rap w większości wspomnianych zinów pojawiał się strona w stronę z doniesieniami z postpunkowego, gitarowego światka. Więc i Petar zaczął działać na dwa fronty.

Ramię w ramię z załogantami z UOM-u szykował się do wbicia dobrze zaostrzonej szpili w gremialnie wówczas hołdujący straceńczej idei no future, przepity i przećpany polski punk połowy lat 80. Wspólnie z Robertem Podgajnym – synem Zbigniewa, pianisty Niebiesko-Czarnych i liderem funkującej jazzrockowej formacji Chwila Nieuwagi – zabrał się w międzyczasie za nagranie jednego z najwcześniejszych, krajowych utworów rapowanych.

Dwa lata po tym jak Andrzej Korzyński wspólnie z Piotrem Fronczewskim sięgnęli po formę rytmizowanej melodeklamacji, najpierw na ścieżce dźwiękowej do filmu Akademia Pana Kleksa, a później na albumie Franka Kimono, w 1985 roku do sprzedaży trafiła kompilacja Sztuka latania wydana przez pierwszą krajową, prywatną wytwórnię płytową Savitor. Na trzy lata przed premierą Nie ma ciszy w bloku Deutera i ponad pół dekady przed tym jak Kazik wypuścił Spalam się, w trackliście tej składanki pojawił się utwór zatytułowany Główna przegrana. Napędzane przez niskopienny, basowy groove i chwytliwy, śpiewany refren, ejtisowe fusion, który w warstwie tekstowej jest po części gadanym skitem, a w przeważającej większości oldschoolowym, hip-hopowym rapem przywodzącym na myśl wczesne wydawnictwa Sugarhill Records.

By przetrwać, muszę być nie fair / To moja nowa teoria gier / A skoro już podjąłem grę / Nie pozwolę, żeby popychano mnie – rymuje w nim Podgajny tekst napisany przez Petara. Tekst, który żeby spełnić wymogi polskojęzycznej składanki na ostatni moment został przetłumaczony z języka angielskiego, w jakim początkowo powstał. Tekst, który przepadł niestety w annałach krajowek historii rapu, a jest najprawdopodobniej pierwszym polskim przykładem rapu postrzeganego jako coś więcej niż tylko nowy sposób artystycznego wyrazu. Napisaną ze świadomością szerszego kulturowego kontekstu i rosnącej z roku na rok coraz bogatszej dyskografii tegoż nowego amerykańskiego fenomenu (ponad)muzycznego, formą dialogu z dokonaniami nowojorskich, gatunkowych rewolucjonistów. Zarejestrowanym w dobie narastających subkulturowych napięć i eskalującej miejskiej przemocy wyrazem plemiennej osobności i jednostkowego indywidualizmu, nośnym i melodyjnym zapisem rozgoryczenia otaczającą rzeczywistością. Jak zadać cios? Jak zadać ból? / Jak zgarnąć pionki z wszystkich pól? / Kto lepiej dopasuje się, dostanie więcej punktów w grze.

Terapia przez sztukę

Kiedyś skinheadzi i punki…

ĆPAJ STAJL

„Gangi”

Właściwie całe krajowe – a co za tym idzie i krakowskie – środowisko punkowe w drugiej połowie lat 80. poczęło się mierzyć ze skalą przemocy wcześniej wręcz niewyobrażalną. Wisząca w powietrzu zmiana ustrojowa niosła za sobą szereg napięć i niepokojów, które kanalizowały się w codziennych tarciach i zderzeniach grup na podobne nastroje najbardziej podatnych. Czyli młodych ludzi, nie bez powodu nieustannie obawiających się o swoją przyszłość. Przeżarte przez alkohol, butapren i kompot, gremialnie wręcz fatalistyczne dzieci Jarocina akceptacji nie znajdowały często nawet u swoich muzykujących idoli. Środowiskiem targały dziesiątki wewnętrznych konfliktów, wynikających z wszelkich możliwych pobudek – od estetycznych, przez geograficzne aż po metrykalne. A w międzyczasie na rubieżach zajmowanych wcześniej przez różnej maści bikiniarzy, dżolerów czy gitowców wyrósł punkom wcześniej nieznany wróg numer jeden, czyli skinheadzi. Na mieście co rusz krojono, na imprezach i koncertach wybuchały awantury, a w całym tym chaosie coraz częściej zaczęły pobłyskiwać wcześniej wyciągane jedynie w ostateczności noże.

Od ran ciętych wziął swój początek również jeden z największych krakowskich konfliktów (nierzadko zbrojnych) na linii punki vs. skinheadzi.

24 października 1992 roku w Nowej Hucie na nocleg zatrzymało się trzech niemieckich kierowców TIR-ów. Gdyby znali niesławę, jaką cieszyła się wówczas ta dzielnica, zapewne wybraliby bezpieczniejsze miejsce na postój. Ale… nie znali i nie mieli pojęcia, że kilku miejscowych chłopaków planowało napad rabunkowy na wiezione przez nich zachodnie dobra. Kiedy ów zamiar został wcielony w życie, a jeden z kierowców chcąc się bronić sięgnął po ciężką, metalową łyżkę do opon, dostał nożem tak niefortunnie, że prosto w tętnicę udową i wykrwawił się na ulicy.

Morderstwo niemieckiego kierowcy (…) wstrząsnęło Polską w 1992 roku. Grupa nacjonalistów zaatakowała wtedy trzech niemieckich kierowców TIR-ów. Jeden z nich, dźgnięty nożem, zginął na miejscupo latach zdarzenie relacjonowała Gazeta Krakowska, powielając przyjętą teorię mówiącą o tym, że napad miał podłoże nacjonalistyczne – skinheadzi zadźgali go nożem, bo mówił po niemiecku. Rozpowszechniana w mediach informacja mówiąca o tym, że jeden z podejrzanych jest skinheadem doprowadziła do trwającej miesiącami subkulturowej wojny. Podczas niej punkowcy z innych dzielnic Krakowa przyjeżdżali do Nowej Huty bić narodowców, a mieszkańcy tego stalinowskiego projektu, mimo że w przeważającej większości z podobnym światopoglądem nie mieli nic wspólnego, stawiali im zacięty opór. Sztandarowe miejskie pytanie skąd jesteś? zyskało w tym czasie nowego, dla wielu bolesnego wydźwięku, subkulturowa przynależność wiązała się z mnóstwem realnych, w mig weryfikowalnych konsekwencji, a miarą skali i społecznych konsekwencji tego konfliktu niech będzie fakt wystawienia przez lokalny, nowohucki Teatr Ludowy współczesnej inscenizacji Romea i Julii, gdzie jedna z rodzin była punkowa, a druga – skinheadowska.

Żeby zatrzymać rozlew krwi organizowano pojednawcze koncerty i pogadanki, a środowiskowi aktywiści przemierzali krakowskie ulice niosąc przesłanie pokoju – starą prawdę mówiącą o tym, że kto nożem wojuje, od noża ginie… albo grzeje puchę. Okoliczne bloki mówiły tymczasem o tym, że jeden ze skazanych za ten czyn był co prawda skinheadem, ale motywem napaści nie były jego przynależność subkulturowa ani żadne poglądy, tylko stara jak świat – a dodatkowo jeszcze w pierwszych latach polskiego kapitalizmu, nieustannie podsycana i wręcz nobilitowana zwykła, ludzka chciwość. Z tą przynależnością subkulturową na początku lat 90. zaczęło być zresztą coraz więcej komplikacji. Do któregokolwiek nowego, miejskiego plemienia się w owym czasie akcesu nie złożyło, każde pozwalało wyrwać się z zaklętego kręgu przemocy rozkręconego przez punków i skinów.

Najszybciej rosło i najsilniejsze było środowisko hip-hopowe, bo należeli do niego nie tylko raperzy, didżeje, b-boye i writerzy, ale też zwykli słuchacze, coraz rzadziej punkujący skejci i zbierający się po osiedlowych boiskach uliczni koszykarze, powoli wsiąkający w rymy i bity, klubowi selektorzy, malujący graffiti rastamani i rymujący hardcore’owcy.

Słowo się rodzi

Ważne idee nie obejdą się bez dymu.

Bolec

„Szopka”

Czy myślałeś kiedyś o tych – o tych, co nie mają / Potęga władzy – dzieci z głodu umierają / Twoje chore zapędy podtrzymują ten system / Popęd pieniężny buduje stęchliznę – w 1995 roku, na drugiej płycie krakowskiego zespołu Dynamind, rapował Bolec. Wydany przez ówczesnego potentata na rynku ciężkiego, rockowego grania, wytwórnię Metal Mind Productions, krążek We Can’t Skate był idealnym przykładem wczesnonajntisowej, subkulturowej wolności. Pionierskim na polu nadwiślańskiego rapcore’a miksem gitarowego czadu i rymowanych wokali, skejtowską muzyką nagrywaną przez ludzi, którzy – jak sami twierdzili w tytule tego longplaya – nie umieli jeździć na deskorolkach. Do cna nowojorskim brzmieniem, przez które przedarł się wówczas po raz pierwszy polski tekst – tekst utworu Buc, w którym debiutował wspominany Bolec, dla przyjaciół – Grzesiek.

Grzesiek był ważną postacią na tutejszej scenie i osobą z początku dużo mi bliższą niż reszta tego wczesnego hiphopowego środowiska, bo on nie był z rapu, tylko z hardcore’a – tak pozaśrodowiskowego pioniera krakowskiej szkoły składania słów do bitu wspomina zasłużony lokalny fachura i przez wiele lat nieoficjalny łącznik pomiędzy światami hip-hopu i (post)punka, Nową Hutą i Rynkiem, deskorolką, graffiti i ulicznym (pół)światkiem, człowiek ukrywający się pod aliasem Noude. Nagrywał z Bandogiem, z Dynamindem i choć nigdy się jakoś szczególnie nie przyjaźniliśmy, to w Krakowie w tamtych latach knajp, które można nazwać niezależnymi nie było zbyt wiele. Więc siłą rzeczy co chwilę się gdzieś przecinaliśmy – piątkę żeśmy zbili czy jointa spalili. On zawsze miał taką jazdę, że jest z innej dzielnicy, starszy, wszystkich zna i… to wszystko była prawda, więc żadnej bliższej relacji nie mieliśmy, ale to był prawdziwy uliczny załogant – rzadko czegokolwiek odmawiał, jechał po bandzie; dobry wariat.

Szukałem i w końcu mam / Przeleciałem mnóstwo płyt, żeby trafić tę jazdę / Teraz spójrz jak się kręci ta / Nie zmontować tego byłby grzech / Bo buja dobrze i działa jak trzeba – dwa lata po swoim płytowym debiucie Bolec nawijał w utworze Bujam się, spowitym gęstymi kłębami dymu, triphopowym hołdzie dla rymowanej muzyki bitowej. Kawałek ten trafił w 1997 roku na jego debiutancki solowy krążek, wydany przez Pomaton EMI longplay Żeby było miło. Płytę, która miała to nieszczęście, że wyszła w majorsie i promowana była równie hitowym jak przaśnym numerem tytułowym, a do tego nagrał ją… rockowy perkusista; Bolec grał przedtem z Maciejem Maleńczukiem w zespole Homo Twist. Rodzime środowisko hip-hopowe – jak każdy małolat – było natomiast w owym czasie zbyt ortodoksyjne i hermetyczne, żeby przełknąć taki koktajl kwestii im obcych, niezrozumiałych i zazwyczaj też wrogo traktowanych. Kojarzony wcześniej ze sceną hardcore’ową wokalista i muzyk szybko trafił więc do tego samego wora co Liroy, Karramba, Norbi, K.A.S.A. czy Yaro – niesławny sekstet zdrajców kultury, którzy zdaniem hip-hopowych radykałów tego czasu zaprzedawali się komercji i kalali własne gniazdo.

Bolec wywodził się ze środowiska hardcore’owego, a do rapu trafił za sprawą House of Pain, Cypress Hill czy różnych rapcore’owych crossoverów, które były wówczas bardzo popularne. Rapowanie przy wtórze gitar było wtedy czymś na tyle świeżym, że pociągnęło za sobą niejednego rockmana i Bolec też w to wsiąkł, a po chwili sam postanowił sprawdzić się w nowej formule – o tym, z jakiego ziarna wykiełkowała pierwsza szeroko komentowana, krakowska płyta rapowa opowiada DJ Krime, jeden z pionierów rodzimej sceny turntablistycznej i autor wszystkich skreczy pojawiających się na Żeby było miło.

Płyta ta w perspektywie czasu wiele zyskała – słyszalne na niej brytyjskie inspiracje brzmieniowe (od zaszczepionych tam przez Bodka Pezdę wątków trip-hopowych po drum’n’bassowy remix autorstwa MK Fevera) zestrzały się dużo szlachetniej niż wiele pionierskich dokonań krajowej rap sceny. Rymotwórczy warsztat Bolca stawia go w pierwszym szeregu ówczesnych MC’s, a na pierwszy plan wysuwa się w tym wszystkim szczera zajawka człowieka, który należycie doceniony został dopiero – jak to często bywa – po śmierci. I choć 27 lutego 2009 roku sieć zalała fala hołdów składanych jego muzycznemu i filmowemu dorobkowi, a od tamtej pory ukazały się dwa pośmiertne krążki z niepublikowanymi nagraniami Bolca – drugoobiegowe Archiwum regenerata i oficjalny Regenerat – to rola, jaką odegrał on w pionierskim okresie krakowskiej sceny rapowej nigdy dostatecznie nie wybrzmiała.

Bo też u niego to nigdy nie była stricte hip-hopowa zajawka – „Wild Style”, graffiti i breakdance – tylko to hardcore’owe brzmienie, które na polskim gruncie mocno wypromował Liroy: Body Count, Lordz Of Brooklyn, tego typu rzeczy. Ale on to robił po swojemu i choć mi zawsze bliższy był hip-hop niż tego typu rap, to do dzisiaj część jego nagrań szczerze mi się podoba – zaznacza DJ Krime, który w tym samym czasie, gdy współpracował z Bolcem, trzymał się też z pionierami krakowskiego środowiska stricte hip-hopowego, czyli ekipą, z której wykrystalizował się w końcu skład Intoksynatora. Grzesiek był spoza tego światka i choć wszyscy się znali z miasta, to on nie był za bardzo lubiany przez tą ekipę. Do tego stopnia, że dochodziło wręcz do różnych incydentów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.
Komentarze 0