Z Australii, przez Hongkong, aż po pierwszy zespół West Hamu. Kariera Dylana Tombidesa rozwijała się świetnie. Młody chłopak był ważną częścią młodzieżowych reprezentacji Socceroos. Piękną ścieżkę do profesjonalnej kariery tragicznie przerwał jednak rak jąder. Napastnik zmarł po długiej walce w 2014 roku w wieku zaledwie dwudziestu lat. Jego dziedzictwo jest jednak obecne do dziś. Tracy Tombides wraz z rodziną założyła DT38 Foundation skupiającą się na edukacji i szerzeniu świadomości nowotworu wśród młodzieży i dorosłych. Matka zawodnika w rozmowie z newonce.sport przedstawia życie i walkę z chorobą Dylana, a także dzieli się doświadczeniami z charytatywnej działalności.
MICHAŁ WINIARCZYK: Co łączy rodzinę Tombides?
TRACY TOMBIDES: Postawiłabym na bezczelność i wieczne żarty. Bardzo lubimy śmiać się i przebywać ze sobą.
Dylana coś odróżniało?
Był niesamowicie pozytywny. Nie znaczy to, że reszta rodziny była pesymistami. Mam wrażenie, że z czasem przejęłam od niego tę cechę. Dylan był niezwykle zdeterminowaną osobą. Nic nie mogło stać mu na przeszkodzie, gdy zmierzał w kierunku upatrzonego celu.
Był taki od dziecka?
Obrazkiem, który mam przed oczami, gdy myślę o jego pierwszych latach, jest widok Dylana z piłką. On się z nią nie rozstawał. Mógł zarówno rzucać, jak i kopać. Dorastał w Perth, gdzie zawsze jest dobra pogoda. Dzieci mają możliwość uprawiania sportu na dworze przez cały rok. Jeśli syn nie grał w piłkę, to zajmował się koszykówką, tenisem, krykietem czy baseballem. Nigdy nie brakowało zajęcia.
Kiedy zdaliście sobie sprawę, że ma smykałkę do futbolu?
Jim (ojciec Dylana – przyp. M.W) zajmował się opieką nad dziećmi. Szybko zaraził ich do piłki. Gdy syn nie miał jeszcze skończonych dwóch lat, już kopał piłkę obiema nogami. Jako pięciolatek wystąpił w pierwszym poważnym meczu. Dla małych dzieci nie ma sparingów, wszystkie starcia są na wagę złota mistrzostw świata. Mały sukces sprawił, że mocniej zaangażował się w ten sport. Miał nasze wsparcie. Obaj synowie grali, a to przed domem, a to w parku. Cały czas potrzebowali rywalizacji.
Skąd w waszym życiu wziął się wątek życia w Makau? Tamtejszy region raczej nie słynie z wychowywania piłkarzy.
Znaleźliśmy się tam w związku z moją pracą. Zajmowałam się działem Hospitality w kasynie. Poproszono mnie o pomoc z uruchomieniem nowego miejsca właśnie w Makau. To było świetne doświadczenie nie tylko dla mnie, ale i dla rodziny. Tamtejszy region słynie z ogromnego zagęszczenia budynków. W piłkę gra się na dachach czy w piwnicach. Dylan nawiązał tam wiele przyjaźni z dziećmi z Chin czy Portugalii. Umawiali się na wspólne mecze w tych małych przestrzeniach i rywalizowali godzinami. Co więcej, często grali przeciwko starszym. Potrafili mierzyć się nawet z dorosłymi. Im to nie przeszkadzało. W weekendy zabieraliśmy go do niedaleko oddalonego Hongkongu. Tam grał w zorganizowanych rozgrywkach z chłopakami w podobnym wieku.
Jakie okoliczności towarzyszyły transferowi do Anglii?
W Makau żyje duża społeczność portugalska. Dzięki dobrej grze Dylan dostał oferty testów w Benfice, Sportingu i Porto. Na jakieś trzy miesiące przed tym wróciłam do Australii. Tam spotkałam się ze skautem West Hamu, który też miał oko na Dylana. Pytał się, jak mu idzie. Powiedział, że w sierpniu wybiera się do Anglii i czy przed testami w Portugalii syn mógłby spróbować powalczyć o angaż w West Hamie. Zgodziliśmy się. Gdy trafił tam po raz pierwszy, od razu go pokochano. Dostał informację, że jeśli przeniesie się do Wielkiej Brytanii, to chcą go w akademii. Złożyło się idealnie, bo pojawiła się dla mnie możliwość pracy w Londynie. Obaj chłopcy mocno chcieli przeprowadzki.
Dylan nie obawiał się poziomu w West Hamie? To jednak inny szczebel niż treningi w Australii czy Hongkongu.
Masz rację, poziom był nieporównywalnie większy. Trafił na testy jako czternastolatek do drużyny U18. Odpowiednia grupa rocznikowa przebywała na wakacjach, więc nie miał innego wyjścia. Tony Carr (trener w akademii – przyp. M.W) był pod wrażeniem jego techniki. Pamiętam jak spytał się, która noga Dylana jest dominująca? Spojrzeliśmy się na siebie: „Nie wiemy, chyba obie” (śmiech).
Z zespołem U16 jeszcze mocniej pokazał, co potrafi. Świetnie rywalizował z młodzieżowymi reprezentantami Anglii. To stanowiło wielki plus w oczach trenerów. Nie stresował się tymi testami. Miał wielką wiarę w swoje umiejętności.
Mając siedemnaście lat Dylan wykrył guzka w jądrze. Pomimo obaw lekarz pierwszego kontaktu stwierdził, że to tylko cysta, z którą można żyć i nie potrzeba dodatkowego badania USG. Po czasie okazało się, że wczesny ultrasonograf najprawdopodobniej uratowałby mu życie. Nie czuła pani złości?
Nie będę kłamać, na początku najprawdopodobniej towarzyszyły mi takie emocje. Jestem jednak osobą uduchowioną. Wierzę w to, że każdy człowiek ma swoją ścieżkę i przeznaczenie. Uważam, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wiedziałam, że przyjście Dylana na świat musiało mieć jakiś sens, lecz nikt się nie spodziewał, że poznamy go dopiero po jego odejściu. Spodziewałam się, że jako osoba pełna determinacji, syn łatwo sobie z tym poradzi. Miałam w głowie przeświadczenie, że może nie będzie potrzebna nawet chemioterapia, tylko zwykle leczenie wystarczy. Co tu dużo mówić, nie miałam racji.
Pamiętam jak po śmierci Dylana poszłam do tego doktora. Chciałam zanieść broszurki informacyjne o naszej fundacji i profilaktyce. Powiedziałam: „Zawiodłeś mojego syna. Chciałbym, żeby te ulotki znalazły się w recepcji gabinetu. Niech twoi lekarze przeczytają je po to, by nikt więcej nie umarł, bo nie chciałeś wysłać Dylana na USG”. Wbrew pozorom, nie byłam w ogóle zła w tamtym momencie. Chciałam tylko, aby odejście syna nie poszło na marne.
To prawda, że przez pierwsze miesiące Dylan w ogóle nie przejmował się chorobą?
Szansa na przeżycie i pokonanie raka jądra wynosi średnio 96 procent. Pod warunkiem, że jest on wcześnie wykryty. Syn wychodził z założenia, że pacjentem onkologicznym będzie tylko przez chwilę, a tak naprawdę to cały czas jest profesjonalnym sportowcem. Nigdy nie uważał, że choroba może go pokonać. Był w świetnej formie fizycznej, dbał o siebie, zdrowo się odżywiał. Poza tym miał wsparcie klubu, który angażował się w pomoc w leczeniu.
Wydawało się, że syn pokonał chorobę. Zadebiutował nawet w pierwszym zespole West Hamu.
Nikt nie myślał, że rak powróci. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie da się o tym zapomnieć, bo przecież czekały go regularne badania kontrolne. Widziałam jego determinację, gdy codziennie wstawał i chciał ćwiczyć. Co więcej, na trzy miesiące przed śmiercią brał udział w młodzieżowych mistrzostwach Azji. Był w najlepszej formie fizycznej, jaką mógł mieć. Nawet gdy nastąpił nawrót on cały czas wychodził z założenia, że pokona raka. Muszę jednak powiedzieć, że były nerwowe momenty. Występowały podczas badań krwi. Jako człowiek, który walczył z rakiem chcąc nie chcąc masz z tyłu głowy zakodowane, że może nastąpić nawrót.
Z czasem dowiedzieliście się jednak, że jego choroba jest nieuleczalna.
Widziałam go zawsze silnego. Jedyny wyjątek to połowa 2013 roku. Rak dał przerzuty na wątrobę. Musiał się poddać resekcji. To sprawiło, że na trzy miesiące znów musiał wyłączyć się z piłki. Stracił młodzieżowe mistrzostwa świata U20. Wtedy rzeczywiście go to załamało. Nie pamiętam, żeby wcześniej kiedykolwiek był w podobnym stanie psychicznym. Kiedy jednak dostał zielone światło do lekkiej aktywności, od razu udał się do klubu, aby jeździć na rowerku. Tam miał przecież kolegów. Lubił z nimi przebywać. Dylan był osobą, która rozśmieszała wszystkich wokół.
W 2013 roku Dylan powiedział w jednym z wywiadów: „Wciąż jestem jeszcze młody, mam mnóstwo czasu”. Mówił coś o planach na przyszłość?
Wiem tylko, że zawsze miał zakodowane, by wstać, pójść na trening i dać z siebie wszystko. Bywały dni, w których to nie wychodziło. Chemioterapia lub stan zdrowia nie pozwalały na ćwiczenia. Z biegiem miesięcy każdy zdawał sobie sprawę, że malało prawdopodobieństwo przeżycia. W pewnym momencie usłyszeliśmy, że ma tylko cztery procent szans. To stanowiło potężny cios. Myślę, że jako matka odczułam to jeszcze mocniej. Dylan wychodził z założenia, że to tylko cyferki i spokojnie da radę.
Rozmawiamy o nastawieniu Dylana, a co z panią? Jak sobie pani radziła z jednej strony licząc, że syn wróci do zdrowia, z drugiej wiedząc, że rokowania są coraz gorsze?
Tak naprawdę, to o słabym stanie zdrowia dowiedziałam się gdy pojechaliśmy do Niemiec. W Wielkiej Brytanii powiedziano nam, że wszystkie dostępne metody leczenia skończyły się i nie są w stanie więcej zdziałać. Wcześniej rywalizował wraz z kadrą. Widziałam silnego chłopaka, walczącego na boisku jak równy z równym. To poniekąd uspokoiło. Nie opuszczała mnie wiara w to, że syn przeżyje. Ba, nawet na tydzień przed śmiercią nie przewidywałam najgorszego scenariusza. Aż w końcu nadszedł ten dzień… Czułam się po prostu sparaliżowana.
18 kwietnia co roku przywołuje dobre czy złe wspomnienia?
Zdecydowanie te pierwsze. Każdego roku obchodzimy wtedy dzień Dylana. Robimy wszystko, aby przebiegł on jak najlepiej. Jemy jego ulubione dania i oglądamy filmy, które darzył największą sympatią. Staramy się to robić jak najczęściej, ale dni urodzin i śmierci syna całkowicie poświęcamy na miłe wspomnienia.
Jak zareagowała pani na inicjatywę West Hamu, by zastrzec numer Dylana dzień po jego śmierci? Na Upton Park udała się wtedy pani z mężem i drugim synem.
W pierwszym momencie w ogóle tego nie doceniałam. Byłam zdruzgotana, bo dopiero co straciłam dziecko. Nie czułam żadnych emocji. Nic, kompletna pustka. Po czasie zrozumiałam, jakim wielkim wyrazem szacunku było zastrzeżenie numeru niecałe 24 godziny po śmierci Dylana. Dowiedziałam się, że wcześniej podobny gest poczyniono tylko względem jednego zawodnika (chodzi o legendę klubu Bobby’ego Moore’a – przyp. M.W). West Ham zachował się niesamowicie. Jim i Taylor pojawili się na murawie Upton Park z koszulką Dylana, gdzie dokonano ceremonii. Niestety z wiadomych przyczyn nic z tego okresu nie pamiętam.
Określiła się pani mianem kobiety z wielką wiarą. Istnieje powiedzenie, że rodzice nie powinni chować własnych dzieci.
Zgadzam się. To jest do dupy – przepraszam za wyrażenie. Zdałam sobie jednak sprawę, że mam jeszcze drugiego syna. Muszę żyć i być przykładem dla Taylora. Zrozumiałam, że nie mogę przejść po stracie jak gdyby nigdy nic do normalnego życia. Musiałam nauczyć się funkcjonować z dobrymi i złymi wspomnieniami. Nie rozmawiam z Bogiem, tylko z Dylanem – cały czas. Rak jądra nie jest jeszcze znanym tematem. Przeznaczeniem syna była pomoc innym walczącym z tą chorobą. Teraz ja żyję celem, by edukować młodych mężczyzn.
Jak zrodził się pomysł na założenie DT38 Foundation?
Po śmierci przetransportowaliśmy trumnę do Australii na pogrzeb. Podczas ceremonii obecnych było wiele bliskich nam osób. Pamiętam ich pytania: „Tracy, nie wiemy, jakie Dylan miał objawy. Nie znamy w ogóle jego historii walki z rakiem”. Nie było tam świadomości o raku jąder, a to nowotwór, który doprowadza śmierci największej liczby osób pomiędzy 15. a 45. rokiem życia. Młodzi mężczyźni muszą sobie z tego zdawać sprawę. Założyliśmy fundację, aby uświadomić ich o czyhającym zagrożeniu.
Wydaje mi się, że wciąż istnieje mit, że rak jąder to choroba facetów w średnim wieku.
Masz rację, takie przeświadczenie wciąż istnieje.
W jaki więc sposób edukujecie nastolatków podczas spotkań?
Robimy wiele, by spotykać się z nimi w szkołach. Na wizyty przynoszę parę medycznych jąder. Chcę, aby młodzież potrafiła wyczuć w nich guzy. Mówimy każdemu – młodym, dorosłym – że muszą sami się kontrolować i umieć wyczuć, kiedy dzieje się coś niedobrego. Nie można odwlekać ewentualnej wizyty w nieskończoność. Lepiej skonfrontować się z najgorszym scenariuszem wcześniej niż po kilku miesiącach, gdzie nowotwór może już zdziałać wiele złego. Innym naszym celem jest zniszczenie stygmatu kontrolowania swojego zdrowia. Tak zwani „typowi” faceci uważają to za niemęskie. „Bo mnie to nie dotyczy” – myślą sobie. Każdy musi wiedzieć, że tu nie chodzi o honor czy wstyd, tylko o twoje życie. Kiedy czujesz, że coś ci dolega, to idziesz do lekarza, a nie próbujesz przeczekać problem na zasadzie „jakoś to będzie”. Sugeruję każdemu mężczyźnie, żeby na początku każdego miesiąca kontrolował swoje jądra.
Ma pani poczucie, że działania fundacji przynoszą efekt?
Dostaję wiele maili od osób, które piszą mi, że poprzez historię Dylana zrozumieli powagę choroby. Regularnie siebie kontrolują. Są też wiadomości od osób, które w ten sposób dowiedziały się o torbieli czy raku. „Dzięki tobie nadal żyję” – to tylko przykłady. Do dziś mocno towarzyszy mi pewna historia. Organizowaliśmy darmowe badania w kierunku raka. Na jednym z nich pojawił się pan, który przyszedł po to, żeby zobaczyć jak to w ogóle wygląda. Nie miał żadnych symptomów. Chciał wiedzieć, by później przedstawić historię swoim dzieciom. Co się okazało? Wkrótce dowiedział się, że ma raka jąder. Na szczęście żyje do dziś i może obserwować jak dorastają jego pociechy.
Matka Lena Biasa, niedoszłej gwiazdy NBA powiedziała mi: „Mój syn zrobił po śmierci o wiele więcej dla świata, niż mógłby zrobić za życia”. Czy w przypadku Dylana jest podobnie?
Przez dwadzieścia lat Dylan żył pełnym sercem. Miał okazję poznać wielu przyjaciół i spełniać się w futbolu, w czymś, co kochał od dziecka. Tak, po jego śmierci więcej osób zrozumiało powagę raka jąder. To jest część wspaniałego dziedzictwa, jakie nam pozostawił. Popatrz, jaką wiadomość przekazał światu. Możesz być profesjonalnym sportowcem, w najlepszej formie fizycznej, mieć masę fajnych powodów do życia, ale i tak rak jest w stanie ciebie pokonać. Nie uważaj się za niezniszczalnego.
Jak widzi pani fundację za pięć, dziesięć lat?
Moim celem jest pracować w niej na pełen etat. Póki co nie mam takiego luksusu. Chciałabym odwiedzić jeszcze więcej szkół, firm i klubów sportowych. Chcę nadal szerzyć świadomość kontroli zdrowia, szczególnie wśród nastolatków. Ważne jest, aby młoda generacja nie miała obaw czy wstydu przed pójściem do lekarza. Rozmawiamy głównie o raku jąder, ale można by tu wspomnieć o innych nowotworach. Kluczowe jest zburzenie mitu samokontroli jako czegoś poniżającego.
Co Dylan powinien od pani dzisiaj usłyszeć?
Oj, przede wszystkim mocno bym mu dała do zrozumienia, jak wkurzona jestem, że go tu nie ma (śmiech). Później jednak powiedziałabym, że cieszę się z pozostawionego przez niego dziedzictwa. Prawdopodobnie syn jest dziś pod wrażeniem tego, jak jego historia pomaga innym ludziom. Z pewnością prędzej czy później spotkamy się na wymianę wspomnień. Na koniec dodałabym, że kocham go i czuję dumę, że był moim synem.
Jaka historia z życia opisałaby go najlepiej?
Nie ma go tutaj obok mnie, więc na całe szczęście mnie za to nie zabije (śmiech). To historia, która zobrazuje podejście do całej sytuacji. Jedną z rzeczy, którą robi się po wykryciu raka jąder, jest oddanie nasienia do banku. Chodzi o to, by w przyszłości mieć możliwość posiadania dzieci. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Dylan latał i hałasował po całym domu – zresztą robił to zawsze. Puszczał głośno muzykę i krzyczał: „będę miał dziś seks z kubeczkiem”. Śmiał się, ale był tym wyraźnie podekscytowany.
Teoretycznie powinniśmy być smutni, bo wiedzieliśmy, że czeka go trudny czas w szpitalu. W praktyce nikogo nie opuszczała wesoła atmosfera. Jego podejście bardzo pomogło mi jako matce. Widziałam syna, który mimo tragedii, jest pełen szczęścia. Jakby ktoś na moment czarodziejską różdżką usunął chorobę z organizmu.