Bohaterowie netfliksowej premiery aż kipią od emocji. Szkoda, że to samo nie udzieliło się filmowi.
Witajcie w krainie white trashów. Zza okien starych domów jednorodzinnych błyskają ekrany telewizorów - pewnie akurat leci jakiś teleturniej. Podwórka jak śmietniska. Na ulicach ludzkie, nafaszerowane tanią heroiną widma. Świat bez przyszłości, w którym żyjesz tak, żeby odliczać dni do końca. Postrzeganie Ameryki przez pryzmat Nowego Jorku czy Los Angeles jest jak opowiadanie o Polsce zza szyb Złotej 44. Kentucky, Virginia, Winsconsin, Pensylwania. Tak wygląda życie setek milionów Amerykanów spoza wielkich miast. Jeszcze bardziej wykluczonych niż biedniejszych mieszkańców metropolii - oni nie mają szans nawet ogrzać się w ich blasku.
Książkowy pierwowzór Elegii dla bidoków trochę przypadkowo utrafił idealnie w tempo. W 2016 roku J.D. Vance, młody absolwent Yale, wydał wspomnienia, opowiadające o dorastaniu w biednej części Ohio. I niespodziewanie stały się bestsellerem New York Timesa. Historia dopisała ciekawą puentę w postaci nie mniej niespodziewanego zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich. Trump zyskał bowiem poparcie zwłaszcza wśród tych, o których albo zapominano, albo z nich szydzono. Rednecków, hillbillies, wszystkich tych białych, słabo wykształconych mieszkańców małych miast w przemysłowych stanach. Podczas gdy w dyskusji publicznej coraz częściej porusza się temat lepszej przyszłości dla mniejszości afroamerykańskiej czy latynoskiej, ich spycha się na zupełny margines, tak jakby nie chciano o nich pamiętać. Tymczasem to właśnie środowisko, w którym wychował się Vance. I mocny elektorat Trumpa; nie bez powodu ustępujący prezydent cieszył się dużą popularnością zwłaszcza w robotniczych stanach tzw. Pasa Rdzy. Tam, gdzie swego czasu przemysł kwitł w najlepsze, ale kryzys zmienił amerykański sen w koszmar. Skoro demokraci nie chcieli ich słuchać, postanowili zabrać głos w najprostszy i najskuteczniejszy sposób. Przy urnie wyborczej.
Jednym ze stanów Pasa Rdzy jest Ohio, w którym rozgrywa się akcja Elegii dla bidoków. Narracja w filmie Rona Howarda - to on zrobił m.in. Piękny umysł i Apollo 13 - toczy się dwutorowo, a na pierwszym planie w obu przypadkach znajduje się właśnie J.D. Raz jesteśmy w końcówce lat 90., kiedy jako młody chłopak przejawia zdolności matematyczne, ale bardziej niż do książek ciągnie go do rozróby z okolicznymi chuliganami. Matka ma swoje problemy i nie jest w stanie go upilnować, dlatego J.D. trafia pod opiekę despotycznej babci. Starsza pani może i ma swoje żelazne zasady, ale potrafi utrzymać go w ryzach. A potem płynnie przeskakujemy na początek mijającej dekady. J.D. to już obiecujący absolwent prawa, który mieszka daleko od Ohio i powoli układa sobie życie z dziewczyną. Jednak jeden telefon wystarcza, by spakował się i wrócił w rodzinne strony; okazuje się, że jego matka przedawkowała heroinę.
No i jest to mocny pomysł wyjściowy na dobry film. Ale, ale - Elegia dla bidoków to dokładnie taka produkcja, jakiej można spodziewać się po hollywoodzkim wyrobniku pokroju Howarda. Oglądamy i czujemy się jak turyści obwożeni autokarem przez biedne zakątki świata. Widzimy fasadę, poznajemy bohaterów, ale koniec końców film nie zostawia żadnej refleksji - napisy końcowe, wyłączamy Netfliksa i jak turyści wracamy do wygodnego hotelu: OK, było smutno, ale wycieczka zaliczona. W dodatku u Howarda postacie praktycznie ze sobą nie rozmawiają, porozumiewając się poprzez krzyk i nieustanne wybuchy złości. O tym, jak mocno potrafi podziałać dobrze wkomponowana w scenariusz kłótnia, pokazuje chociażby Historia małżeńska, zeszłoroczny hit Netfliksa. Tymczasem tu z czasem stajemy się zwyczajnie obojętni na te wrzaski. Całość dopełnia muzyka tła i obowiązkowo krzepiące przesłanie: toksyczne dziedzictwo to jedno, ale nieważne, skąd jesteś - zawsze możesz być kimś. Fajnie. Tylko czy nie za sztampowo? Badający te same zakątki Ameryki twórcy Fargo potrafili jakoś nadać swojej historii pazura, nadali bohaterom, którzy równie dobrze mogliby zagrać w Elegii dla bidoków, więcej charakteru, pójść za ich cechami i wpisać je w scenariuszowy plot. Tu mamy bezbarwnego głównego bohatera, bezbarwną siostrę, mimo wszystko bezbarwną matkę (Amy Adams gra na granicy szarży, ale nie do końca wiadomo, po co) i babcię, praktycznie jedyną ciekawą osobę w całej rodzinie (świetna Glenn Close). Ona już pogodziła się ze swoim losem. Z trudem, ale pogodziła się też z tym, że z jej córki nic nie będzie. Za to za wszelką cenę chce powalczyć o wnuka, bo czuje, że ma papiery, by wyrwać się z tego piekła.
Ron Howard zrobił film wręcz skrojony pod Oscary, pocztówkę ze wschodnich Stanów, która miała być dopełnieniem społecznego dyskursu, toczonego przez całą kadencję prezydentury Trumpa. Jak zrozumieć bidoków? Na pewno nie dzięki temu filmowi, bo nie wiemy o nich niczego więcej, niż przed seansem. Hollywood obejrzy, może się zachwyci, westchnie: oj, jak dobrze, że nas to nie dotyczy, a za rok sięgnie po inną grupę społeczną, która akurat będzie na czasie.