Euro 2020 jako pobudzenie uśpionej turystyki. Prof. Paweł Kubicki o tym, po co miastom organizacja wielkich imprez sportowych (WYWIAD)

Zobacz również:Piękne kulisy kadry Manciniego. 12 rzeczy, których dowiedzieliśmy się po serialu „Sogno Azzurro”
rzymglowne1205265396.jpg
Barıs Seckin/Anadolu Agency via Getty Images

Dlaczego igrzyska olimpijskie okazały się dla Barcelony przedawkowaniem lekarstwa? Jak Londyn wykorzystał wielkie wydarzenie sportowe, by ożywić gorsze dzielnice? Dlaczego coraz mniej jest chętnych na organizowanie wielkich imprez i co przełożenie Euro 2020 z powodu pandemii oznacza dla miast-gospodarzy? Paweł Kubicki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, socjolog i badacz miast, w dniu niedoszłego startu mistrzostw Europy, opowiada o tym, jak międzynarodowe turnieje zmieniają miasta.

kubicki.jpg
prof. Paweł Kubicki

Euro 2020, które miało dziś startować, planowano rozegrać w dwunastu europejskich ośrodkach. Po co miastom organizacja takich wydarzeń?

Prof. Paweł KUBICKI: - Wiele miast niewątpliwie buduje strategie promocyjne poprzez sport. Manchester nie jest specjalnie atrakcyjnym miastem, ale wszyscy wiedzą, że istnieje, bo są w nim dwa bardzo silne kluby z miastem w nazwie. Obecność takiego klubu sprzyja budowaniu marki miasta. Mistrzostwa Europy zaplanowano akurat w takich miastach, które w większości już mają całą niezbędną infrastrukturę. Nie ponoszą więc wielkich dodatkowych kosztów, jak w przypadku organizowania turnieju w jednym czy dwóch państwach, do którego setki tysięcy kibiców przyjeżdżają na cały miesiąc. Polska musiała ponieść z tytułu organizacji Euro 2012 wielkie koszty. Część infrastruktury, która wtedy powstała, okazała się bardzo przydatna, bo mamy odnowione dworce i autostrady, ale już co do stadionów mocno bym polemizował. Zorganizowanie turnieju w rozproszonej formule sprawia, że dla miasta to jak zostanie gospodarzem finału Ligi Mistrzów. Nie trzeba dodatkowo inwestować, a można zarobić. Przyjadą kibice, dziennikarze, wzmianki o mieście pojawią się w mediach z całego świata. By to osiągnąć bez organizacji turnieju, miasta musiałyby ponieść realne koszty z tytułu wydatków na promocję.

Od jakiegoś czasu jednak coraz trudniej znaleźć organizatorów dla wielkich imprez sportowych.

- Dobrze było to widać przy okazji organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2022 roku. Z kandydowania zrezygnowały wtedy wszystkie racjonalnie myślące miasta – Kraków, Monachium, Oslo i region Gryzonia w Szwajcarii. Zostały tylko Ałmaty i Pekin, czyli miasta z krajów, które wykorzystują imprezy propagandowo, więc nie liczą się z kosztami.

Przez wiele lat organizowanie wielkich imprez tłumaczono efektem barcelońskim, czyli domniemanym wpływem wydarzeń sportowych na późniejsze zainteresowanie turystyczne danym miastem. Od jakiegoś czasu mówi się jednak, że efekt barceloński tak naprawdę nie istnieje. Jak to wygląda w rzeczywistości? - Są dwa słynne efekty, jeśli chodzi o pobudzanie miast poprzez kulturę. Efekt Bilbao, które dzięki udanej rewitalizacji, której zwięczeńiem było otwarcie nowoczesnego Muzeum Guggenheima, całkowicie zmieniło wizerunek i stało się miastem atrakcyjnym turystycznie. Ten efekt udało się osiągnąć jednak tylko w Bilbao. Barcelona stała się z kolei ofiarą własnego sukcesu - efektu barcelońskiego. Turystyka faktycznie pobudza różne sektory w gospodarce i zmienia wizerunek miasta, ale w pewnym momencie zaczyna przynosić więcej szkody niż pożytku. Widać to było choćby na przykładzie Krakowa. Jakąś dekadę temu też bardzo cieszyliśmy się, że stał się najbardziej eksportowym polskim miastem, wygrywał rankingi najpopularniejszych kierunków turystycznych i przyjeżdżały do niego miliony turystów. Od paru lat zaczęto na to narzekać. Po Igrzyskach Olimpijskich, które Barcelona zorganizowała w 1992 roku, też do tego doszło.

Jak zadziałał ten efekt?

- Igrzyska pozwoliły Barcelonie wyjść z dwóch depresji. Pierwszą była ta po rządach generała Franco. Barcelona, jako ostatni bastion republiki, była bardzo antyfrankistowska i w czasach tego reżimu została niezwykle dotknięta. Brutalnie tłumiono każdą opozycję, co na Barcelonie szczególnie się skupiało. Ten konflikt do dziś wybrzmiewa w futbolu między królewskim kastylijskim Realem i Barceloną, czyli dumą Katalonii. Bardzo długo zresztą symbole narodowe Katalonii mogły być eksponowane tylko na stadionie, więc klub stał się symbolem tożsamości. Rząd Franco upadł pod koniec lat 70. W tym samym czasie Hiszpania przeżywała bardzo bolesny proces dezindustrializacji. Bardzo podobne rzeczy działy się w Bilbao. Oba miasta były bardzo mocno zindustrializowane i stanowiły koła zamachowe hiszpańskiego przemysłu. Skutkiem tego, że Hiszpania zaczęła się liberalizować, stało się dokładnie to, co w Polsce lat 90. Włączenie się do globalnego obiegu spowodowało, że nieefektywny przemysł zaczął przegrywać z globalnym, padały stocznie i inne fabryki.

Wtedy ktoś w Barcelonie stwierdził, że warto zorganizować igrzyska.

- Mówiąc: „Barcelona”, wyobrażamy sobie coś innego, niż było wtedy. To nie było miasto tętniące życiem. Igrzyska potraktowano jako czynnik służący rewitalizacji miasta. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Celowo chciano się w ten sposób podnieść z traumy frankistowskiej i z dezindustrializacji. Zaczęto przebudowywać tkankę miejską. Barcelona była odcięta od morza. Oczywiście była miastem nadmorskim, ale plaże były kompletnie odcięte od miasta. Tam rządził przemysł. Barcelona długo nie była jednym z tych ważnych europejskich miast jak Rzym, Paryż, Londyn czy Wenecja. Najpierw była za swoistą żelazną kurtyną, a później była po prostu mało atrakcyjna. Olimpiada kompletnie ją odmieniła. Bardzo dobrze rozegrano to PR-owo. Freddy Mercury napisał z tej okazji słynną piosenkę. Ważny był też kontekst historyczny. To było w czasach optymizmu lat 90. Wierzono, że dyktatur się skończyły i teraz na świecie będzie się tylko rozwijać demokrację liberalną, a Europejczycy będą podróżować i korzystać z życia. W Barcelonie organizacja igrzysk przyniosła założony efekt. Później jeszcze władze miasta zamówiły u Woody'ego Allena słynny film Vicky Cristina Barcelona, który już absolutnie nakręcił zainteresowanie turystyczne miastem. Teraz niemal wszystkie ważniejsze miasta mają już fundusz filmowy.

Brzmi to, jak historia sukcesu. Pan jednak powiedział, że Barcelona stała się ofiarą tego efektu. Dlaczego? - To taki sam efekt jak z przedawkowaniem lekarstwa. Igrzyska były świetnym lekarstwem na pobudzenie, ale gdy się je przedawkuje, cierpi cały organizm. Gdy miasto zaczyna przekraczać cienką czerwoną linię, turystyka zaczyna być uciążliwa. Występuje zjawisko turystyfikacji. Nadmierna liczna turystów zaczyna być trudna dla zniesienia dla mieszkańców. Nie tylko dlatego, że miasto jest zatłoczone, ale też dlatego, że zaczyna się zmieniać centrum. Mieszkania są skupowane na apartamenty turystyczne. Barcelona była jednym z pierwszych miast, w którym się to działu. W Rzymie już kilkanaście lat temu całe tajemnice były zamieniane na hostele. Mieszkańcy zaczynają być wypychani ze swoich miast. W 2014 roku byłem na stypendium w Barcelonie. Niemal codziennie przez miasto chodziły wielkie demonstracje. Jednego dnia separatystów, a drugiego przeciwników turystyki. Ciągle było słychać hasła o oderwaniu się od Hiszpanii i wygonieniu turystów z miasta. Rok później działaczka ruchów miejskich została burmistrzem. To tak, jakby Jan Śpiewak został prezydentem Warszawy. Nie jestem zdziwiony, że Barcelony nie ma w gronie organizatorów Euro.

Czy efekt barceloński gdzieś jeszcze się wydarzył?

- Jako jeden z przykładów podaje się Londyn. Igrzyska w 2012 roku potraktowano tam jako ważny element rewitalizacji biedniejszych wschodnich regionów miasta. Głównie tam ulokowano imprezę. Zatrudniono dobrych architektów i urbanistów, którzy potraktowali tę wielką ingerencję w miasto, jako okazję do rewitalizowania jego tkanki, a nie budowania białych słoni, czyli spektakularnych obiektów, które użyje się raz i będą ładnie wyglądać w telewizji. Igrzyska stały się dumą londyńczyków, którzy wspólnie wychodzili z traumy zamachów terrorystycznych. Do ataków w tamtejszym metrze doszło tuż po tym, jak Londynowi przyznano organizację igrzysk. Już wtedy nie brak było głosów krytycznych. Wytykano, że imprezy sportowe przynoszą więcej szkody niż pożytku i są neoliberalną bańką. Londyn dobrze je jednak potraktował. W innych przypadkach raczej tego typu turnieje stanowią długą litanię konfliktów społeczności lokalnych z władzami oraz kosztów, które się ponosi. Wyjątkiem miał szansę zostać jeszcze Donieck.

Jak to?

- Przy okazji Euro 2012, gdy ogłoszono, że zagra tam Anglia, w brytyjskich tabloidach powstało wiele bardzo stereotypowych artykułów o tym mieście. Przedstawiano je jako czarną dziurę i stolicę ukraińskiej mafii. Opisywano Donieck jako ośrodek samych bandytów i rasistów. Dzięki Euro udało się tę opinię przełamać. Po turnieju publikowano już głosy wielu zadowolonych ludzi, którzy podkreślali, że to normalne miasto, do którego można spokojnie przyjeżdżać. Gdyby nie to, że niecałe dwa lata później wybuchła tam wojna, dziś może mówilibyśmy o efekcie Doniecka. Mechanizm przełamywania negatywnych stereotypów, który udało się wtedy uruchomić, funkcjonował jednak zbyt krótko.

Kto spośród organizatorów przyszłorocznego Euro mógłby zyskać w podobny sposób? W tym gronie widać kilka miast, które już mają pozytywne doświadczenia z tego typu imprezami. O Londynie i Bilbao rozmawialiśmy. Glasgow to jeden z nielicznych udanych przykładów ożywienia miasta przez Europejską Stolicę Kultury.

- Tak, tam się to udało w 1990 roku, także przez bardzo podobny kontekst historyczny, co w przypadku Barcelony. Organizatorzy Euro to nie jest jednolita grupa. Baku chce turnieju ze względów propagandowych. Dla Bukaresztu może to być szansa włączenia się do europejskiego obiegu miast turystycznych, w którym dotąd nie funkcjonuje. Większość jednak z tych miast już w nim jednak jest. Bilbao, choć nie jest wielkim miastem, od czasów słynnego efektu już jest gospodarczo wygrane. W ich przypadku turniej to na pewno nie jest kwestia życia i śmierci. W kilku przypadkach aż się dziwię, że niektóre miasta znalazły się w tym gronie. Na przykład Amsterdam już od kilku lat robi wszystko, by zniechęcić turystów. Holandia rok temu zapowiedziała, że nie wyda już ani eurocenta na promocję turystyczną. Amsterdam działa w ten sposób już od kilku lat. Na jednej z konferencji doszło kiedyś do ostrej wymiany zdań między burmistrzem Amsterdamu a właścicielem linii lotniczych Ryanair. Burmistrz stwierdził, że Ryanair zabija Amsterdam, ciągle dowożąc kolejnych turystów i zamieniając miasto w wielki park rozrywki. Amsterdam i tak ma już taką markę, że Euro 2020 nie będzie dla niego czymś dodanym. W tym przypadku decyduje chyba po prostu... pozycja futbolu w społeczeństwie.

Co pan ma na myśli?

- W Polsce często tego nie czujemy, ale na Zachodzie piłka nożna jest odbierana zupełnie inaczej niż u nas. To, że stadiony zostały opanowane przez chuliganów, sprawia, że w dobrym towarzystwie raczej w dobrym tonie jest mówienie, że nie interesuje się piłką. W Europie Zachodniej jest przeciwnie. To temat do small-talku. Od dziada, pradziada wszyscy kibicują i to ważny element ich tożsamości lokalnej. Dla UEFA ważnym czynnikiem przy wyborze mógł być klimat dla piłki nożnej. Z punktu widzenia oprawy medialnej to bardzo ważne, by stadiony nie były puste. A w Glasgow, Amsterdamie, czy Bilbao, z którego klub nawet na moment nie wypadł z najwyższej ligi hiszpańskiej, klimat dla futbolu niewątpliwie będzie.

Z tego wynika, że z perspektywy tylko dwóch miast organizacja Euro może być naprawdę warta świeczki. To niewiele jak na dwanaście ośrodków.

- Rozumiem też logikę działaczy UEFA. To pierwsza tak duża impreza organizowana w ten sposób. Kluczowa sprawa to więc dobra organizacja. Większość z miast, które otrzymały to zadanie, na pewno je uniesie, bo robiła już podobne rzeczy w przeszłości. Organizacji turnieju bardziej potrzebowałyby miasta średniej wielkości, do których globalny obieg turystyczny jeszcze nie dotarł. W przypadku Polski większy sens miałoby przyznanie takiego turnieju Lublinowi, Szczecinowi czy Katowicom niż Krakowowi. Ale bezpieczniej przyznać Krakowowi, bo wiadomo, że miasto i tak przyjmuje wielkie rzesze kibiców. Działacze UEFA za bardzo ryzykowaliby głowami, wysyłając turniej do nieoczywistych ośrodków. Dlatego zapewne postawiono na sprawdzonych graczy.

AthleticClubBilbao.jpg
Fot. David Ramos/Getty Images

Czy to, że turniej, który dotychczas zawsze był świętem jednego państwa, został teraz przeniesiony do miast, coś nam mówi o rosnącej sile miast względem państw? - Gdybyśmy rozmawiali kilka lat temu, powiedziałbym, że tak. Od dwóch dekad siła miast rosła. W Londynie lokalna tożsamość jest silniejsza niż narodowa. Żyje tam dziewięć milionów ludzi, którzy określają siebie jako londyńczycy. Ekonomicznie miasto jest silniejsze niż cała Anglia. Ostatnie lata zaczęły jednak pokazywać niestabilności na arenie politycznej, które spowodowały powrót państw. Widać to było w trakcie pandemii. Burmistrzowie włoskich miast zostawali bohaterami, bo byli bliżej ludzi niż rząd centralny, ale to państwa mają władzę zamykania granic. W Europie możemy sobie jako kibice latać na mecze między miastami w różnych krajach, ale nie mamy gwarancji, że np. władze Azerbejdżanu nie powiedzą nagle, że do Baku nie wjadą ludzie o określonej orientacji, narodowości czy kolorze skóry.

Gdyby taka formuła utrzymała się na dłużej, byłaby szansa wytworzenia czegoś w rodzaju piłkarskiego odpowiednika Europejskiej Stolicy Kultury czy Eurowizji?

- Mogłoby to wpłynąć na budowanie tożsamości europejskiej, ale nie wiadomo, czy tak by się stało, ze względu na specyfikę UEFA. Tożsamość europejska jest szersza niż Unia Europejska. Chodzi o Europę jako sferę wartości. Pytanie jednak, czy Turcja, Azerbejdżan, Rosja, a zwłaszcza Izrael, który z powodów geopolitycznych w piłkę nożną gra w Europie, należą do tej sfery? Piłka nożna to element popkultury. Przeciętny Europejczyk widzi świat przez jej pryzmat. Jeśli jego klub gra w europejskich pucharach z Galatasaray, to znaczy, że Turcja jest europejska. Koniec, kropka. Żaden inny argument do niego nie dotrze. Jeśli mój klub gra w Stambule, a moja reprezentacja grała z Turcją w ostatnich mistrzostwach Europy, to jak Turcja może nie być europejska? Europa UEFA różni się od Europy jako konstruktu kulturowego. Dlatego mogłoby się to nie przekładać na sprawy tożsamościowe. Bo różnym despotom przy okazji piłki mogłoby się nie spodobać coś, co w klasycznie rozumianej Europie byłoby nie do pomyślenia.

Czyli z perspektywy socjologicznej takie turnieje na nic by się nie przełożyły?

- Niekoniecznie. W Europie narastają nacjonalizmy, a nic tak bardzo ich nie pobudza, jak piłka nożna. To ona eksponuje stricte symbolikę narodową. Gdy gra reprezentacja, wszyscy chodzą w barwach, komentatorzy używają militarystycznych porównań i dokonują historycznych odniesień. Piłka nożna to zastępcza wojna, ale właśnie na szczeblu reprezentacyjnym. Bardzo mocno podnosi stereotypy, które na co dzień są uśpione. Urządzanie Euro w państwach narodowych jeszcze mocniej to pobudzały. Rozprzestrzenienie turnieju na miasta mogłoby być elementem rozrzedzania narastającego w Europie nacjonalizmu. Miałoby szansę stać się nie świętem jednego państwa, a świętem Europy.

W ostatnich latach to rozwiązanie było głównie krytykowane, bo jest nastawione wyłącznie na kibica telewizyjnego, a nie tego, który podróżuje za swoją drużyną, a przy tym przerzucanie całej imprezy po całej Europie generuje spore szkody klimatyczne. Pan jednak chyba z wielu perspektyw uważa je za dość sensowny pomysł?

- Żadne zjawisko nie jest zero-jedynkowe. Szkody związane z ciągłym lataniem między miastami i nadmierną turystyfikacją, jakie wywoła ten turniej, są niewątpliwe. Piłka jest jednak najpopularniejszą rozrywką Europejczyków. Te igrzyska muszą trwać. Nie da się ich zlikwidować. Trudno sobie wyobrazić, że je zamykamy, bo nikt nie chce ich organizować. Skoro to jest ważny element stylu życia, skoro jest w Europie sporo ludzi, którym trudno sobie wyobrazić życie bez takich imprez, może warto rozłożyć to na różne miasta, nie generując dla nich kosztów, a dając szansę na zyski. Pandemia może w tej kwestii wiele zmienić. Turniej może ponownie pobudzić uśpioną turystykę. Tak, w Krakowie jeszcze niedawno słyszałem o pomysłach robienia koszulek z nadrukami „Tourist, go home”, teraz raczej tworzono by napisy: „Turyści, wracajcie. Tęsknimy za wami”. Do przyszłego lata w innych miastach też mogą zacząć tęsknić.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.