Euro jako szansa i zagrożenie. Frank De Boer może zatrzymać zjazd albo runąć w otchłań

Zobacz również:Piękne kulisy kadry Manciniego. 12 rzeczy, których dowiedzieliśmy się po serialu „Sogno Azzurro”
Frank de Boer
Fot. ANP Sport via Getty Images

Frank De Boer balansuje na cienkiej linie i jeśli nie odniesie z reprezentacją Holandii sukcesu na mistrzostwach Europy, może runąć w przepaść. Oranje przejął dość nieoczekiwanie po serii trenerskich niepowodzeń i nadal ma wokół siebie chór krytyków. Dla selekcjonera Holendrów gra podczas Euro toczy się o zachowanie szacunku. Ten turniej może zbudować go na nowo, ale równie dobrze może go zniszczyć.

Jose Mourinho słynie z ciętego języka, więc jego ostre wypowiedzi nikogo już nie dziwią i już nie wywołują takiego echa, jak dawniej, ale Frank De Boer jedno zdanie zapamięta sobie na długo. Holender był akurat bez pracy i udzielał się jako ekspert telewizyjny, gdy stwierdził, że Mourinho to fatalny trener dla takiego piłkarza jak Marcus Rashford, bo Portugalczyk skupia się tylko na wygrywaniu, ignorując rozwój piłkarzy. Tym samym nadział się na ripostę.

– Przeczytałem jakąś wypowiedź najgorszego menedżera w historii Premier League, Franka De Boera, który stwierdził, że to niedobre dla Marcusa Rashforda, że ma takiego trenera jak ja, bo zależy mi tylko na zwycięstwach. Dobrze w takim razie, że nie trenuje go Frank. Wtedy wyłącznie nauczyłby się przegrywać – zmasakrował go Mourinho, choć minę miał przy tym tak znudzoną, jakby czytał właśnie na głos rozkład jazdy.

SZYBKI PRZELOT PRZEZ LONDYN

Mourinho miał tak naprawdę piłkę wystawioną do pustej bramki. De Boer kilka miesięcy wcześniej, na początku sezonu 2017/18, przeleciał przez ligę angielską niczym meteoryt, prowadząc Crystal Palace. Szefom londyńskiego klubu po tym, jak prowadził go Sam Allardyce, zamarzył się menedżer, który postawi na bardziej atrakcyjny styl gry i popchnie zespół do przodu. Sparzyli się jednak niemiłosiernie.

Ładnie to wszystko wyglądało w zamyśle, ale gorzej było z wykonaniem. Holender trenował Palace przez zaledwie 77 dni. W tym czasie poprowadził drużynę w czterech meczach w Premier League i wszystkie przegrał, a jego zawodnicy nie zdobyli nawet bramki. Sygnałem ostrzegawczym była już pierwsza kolejka, kiedy na Selhurst Park przyjechał beniaminek z Huddersfield i niespodziewanie wygrał aż 3:0. Pomysł na grę De Boera został szybko obnażony, a potem wszystko poszło wręcz lawinowo. 0:1 z Liverpoolem, 0:2 ze Swansea, 0:2 z Burnley – po tej serii Orły stały się pierwszym od 93 lat klubem w lidze angielskiej, który zaczął sezon od czterech porażek bez strzelonego gola.

De Boer wyraźnie przekombinował. Z zespołu, który słynął z dobrej organizacji w defensywie i szybkich kontr chciał stworzyć taki, który utrzymuje się przy piłce i zaskakuje różnorodnością taktyczną. Przestawił drużynę na system 3-4-3, cofając m.in. do obrony nominalnego pomocnika i kapitana Lukę Milivojevicia, a doświadczonych stoperów odstawił na boczny tor. Jednym z nich był Damien Delaney, jeden z wcześniejszych liderów szatni, który nagle został uznany za kogoś, kto wynosi z niej informacje i De Boer zesłał go do rezerw. Zawodników wkurzało też, że się przed nimi popisywał. Dołączał do treningów, pokazywał, że dalej ma swoje dawne mocne uderzenie, strzelał po okienkach bramki z rzutów wolnych i rywalizował na to, kto zrobi więcej podbić. W oczach piłkarzy stał się niepoważnym gościem. Dziś szacunek buduje się wiedzą i dobrymi relacjami, a nie tym, czy jesteś w stanie utrzymać z drużyną tempo w grze w dziadka.

Ostatecznie Holender nie poległ jednak przez kapki na treningach, a przede wszystkim zawiódł taktycznie. Zamiast dobrać system do piłkarzy, starał się dobrać piłkarzy do systemu, który sobie zaplanował. Na osłodę została mu wygrana w Pucharze Ligi przeciwko Ipswich Town, ale bilans w Premier League miał bezlitosny. W Crystal Palace nie chcieli ryzykować i w jego miejsce przyszedł Roy Hodgson, a De Boer kolejny raz w krótkim czasie musiał przetrawić porażkę.

TYTUŁ STRACONY NA OSTATNIEJ PROSTEJ

Wróćmy jednak do początku, bo dla niego ten zjazd po równi pochyłej rozpoczął się już wcześniej, a dokładnie 8 maja 2016 roku. Jego Ajax zmierzał właśnie po piąte mistrzostwo Holandii w ciągu sześciu lat i aby tego dokonać, miał proste zadanie w ostatniej kolejce – wygrać ze zdegradowanym już De Graafschap, które przez cały sezon znajdowało się w strefie spadkowej. Wszystko zaczęło się zgodnie z planem, bo od objęcia prowadzenia w 14. minucie, ale brakowało kolejnych bramek, które uspokoiłyby sytuację. Tuż po przerwie spadkowicz wyrównał i wśród piłkarzy Ajaksu zapanowała nerwówka. Prowadzenia już nie odzyskali. Goniące ich PSV Eindhoven tymczasem zgodnie z planem ograło 3:1 Zwolle i rzutem na taśmę zgarnęło mistrzostwo.

Dla klubu z Amsterdamu to był bolesny cios. Ajax był liderem nieprzerwanie od pierwszej do przedostatniej kolejki. Od połowy sezonu trwał wyścig dwóch koni z PSV, ale rywale cały czas byli o krok z tyłu. Kiedy jednak nadarzała się okazja, wykorzystali ją, a obrazek, jak zdołowany De Boer opiera się o szybę autokaru, przeszedł do kanonu. Ten sam autokar po powrocie do Amsterdamu napotkał tłumy kibiców, którzy przyszli okazać swój gniew. Nie doszło do żadnych rozrób, ale fani wykrzykiwali obelgi w stronę piłkarzy i trenera. Prasa też była bezlitosna. De Boerowi oberwało się m.in. za to, że kiedy Ajax musiał gonić wynik, ten w 66. minucie zdjął Arkadiusza Milika, najlepszego strzelca zespołu.

Sezon 2015/16 miał być dla niego pięknym zwieńczeniem, a zamiast tego przeżył gorzkie rozczarowanie. W końcówce dużo spekulowano o tym, czy De Boer zostanie w klubie, a utrata tytułu tylko przyspieszyła wydarzenia. Już kilka dni później pożegnał się z Ajaksem – oficjalnie przez brak porozumienia w sprawie wzmocnień i przebudowy sztabu.

GORZKIE ZAKOŃCZENIE DOBREGO OKRESU

Jedna klęska nie mogła jednak przekreślić dobrej pracy kilku lat. Gdy De Boer obejmował Ajax w 2010 roku, klub czekał na mistrzostwo Holandii od sześciu lat. Tak długiej posuchy nie miał nigdy w historii. Trzęsienie ziemi wywołał... felieton Johanna Cruyffa w „De Telegraaf”, z którego płynął jasny przekaz: Ajax przestał być sobą. Przestał się wyróżniać, stał się jednym z wielu drużyn, które co chwilę zmieniają koncepcję, nie mają konkretnego stylu i przeprowadzają transfery bez spójnej wizji. Między wierszami dało się odczytać frustrację związaną z tym, że klubem coraz bardziej rządzili dyrektorzy schowani w biurach, a nie ludzie z praktyczną wiedzą na temat futbolu.

Chwilę później Cruyff już dokonywał zmian. Od władzy odsunięto działaczy pod krawarami, a zamiast nich najważniejsze stanowiska w Amsterdamie objęli dawni piłkarze tego klubu. Dyrektorem akademii został Wim Jonk, grupę U-19 objął Aron Winter, dyrektorem do spraw marketingu został Edwin Van Der Sar, dyrektorem sportowym uczyniono Marca Overmarsa, trenerem wybrano wówczas De Boera, a jego asystentem początkowo został Dennis Bergkamp, który później stał się pomostem między akademią a pierwszym zespołem.

Rewolucja przyniosła znakomite efekty. De Boer zdobył cztery z rzędu mistrzostwa Holandii i przywrócił Ajax na należne mu miejsce, a sam został okrzyknięty najbardziej obiecującym trenerem w kraju i jednym z najlepiej rozwijających się trenerów w Europie. Dlatego nawet mimo tego, że w 2016 roku żegnał się po wielkim zawodzie, to wiedział, że spadnie na cztery łapy.

GNIAZDO SZERSZENI

Miał rację. Nie minęły trzy miesiące, a ofertę złożył mu Inter, co dla De Boera wiązało się z prestiżowym awansem. Serie A to półka wyżej od Eredivisie i na San Siro wierzyli, że Holender zrobi to samo, co w Ajaksie. Inter czekał na scudetto od 2010 roku i De Boer miał ten cel osiągnąć, ale ostatecznie stało się to samo, co rok później miało powtórzyć się w Crystal Palace.

W Interze De Boer pracował w sumie nieco dłużej, bo 84 dni, i poprowadził w tym czasie „aż” 14 meczów, ale wygrał tylko pięć z nich, za to przegrał siedem. Też kombinował z trójką z tyłu, ale porzucił eksperyment już po debiutanckiej porażce 0:2 z Chievo. To nałożyło na niego presję od samego początku. We włoskich mediach występ Interu opisywano jako „katastrofalny”, a remis 1:1 z Palermo w następnej kolejce niewiele zmienił. Oddech dała wygrana z Pescarą, jednak już cztery dni później De Boer przegrał w Lidze Europy z Hapoelem Beer Szewa 0:2. „La Gazzetta dello Sport” pisała wówczas na okładce: „Czy wam nie wstyd?”. Choć nowy trener dopiero zaczynał, to już jego zatrudnienie było kwestionowane przez media, a kibice nabierali poważnych wątpliwości.

Pobyt De Boera w Interze, choć krótki, był pełen zawirowań. Kilka dni po przegranej z Izraelczykami wydawało się, że Holender odkupił winy zwycięstwem nad Juventusem w Serie A. Później jednak przyszły porażki ze Spartą Praga w LE i trzy z rzędu ligowe – z Romą, Cagliari i Atalantą. Chińscy właściciele klubu chcieli się uważniej przyjrzeć jego pracy, więc poprosili, by wszystkie treningi były filmowane, by mogli oglądać je na żywo z domu.

Widocznie uznali, że nie ma na co patrzeć, bo De Boera pożegnali wraz z końcem października po przegranej z Sampdorią – 84 dni po podpisaniu trzyletniej umowy. W klubie panował jednak wielki bałagan. Jeszcze dwa dni wcześniej prezes Interu Michael Bolingbroke zapewniał, że Holender ma stuprocentowe poparcie zarządu, ale rzeczywistość okazała się inna i on sam zresztą kilka dni później też stracił posadę.

De Boer tłumaczył się tym, że nie dostał czasu, by cokolwiek zbudować i narzekał na to, jak przeprowadzono okno transferowe. Domagał się sprzedania większej liczby piłkarzy, których nie widział w planach, a wzmocnienia okazały się jego zdaniem niewystarczające. – Musiałem radzić sobie z grupą pełną zgniłych jabłek. Być może powinienem był bardziej naciskać na pewne sprawy. Kiedy czujesz, że zmiany są potrzebne, to trzeba dokonać ich na początku. Chyba za bardzo chciałem się ze wszystkimi przyjaźnić – opowiadał. Mówił też, że w Interze po raz pierwszy tak boleśnie zderzył się z piłkarską polityką, a klub nazwał „gniazdem szerszeni”.

NIEUDANY PODBÓJ MLS

Po Interze De Boer odpoczywał przez osiem miesięcy, później był feralny i wspomniany już pobyt w Crystal Palace i nagle z jednego z najgorętszych nazwisk na rynku trenerskim w Europie, Holender stał się człowiekiem, który z każdego miejsca szybko wylatuje. Sięgano po argument, że był królem tylko swojego podwórka i to z klubem, którego znał doskonale – najpierw przecież był jego wychowankiem i wieloletnim piłkarzem, a później był otoczony współpracownikami, z którymi miał dobre relacje. Wyjście poza to środowisko obnażyło słabości De Boera i nagle został z niczym.

Niespodziewaną szansę dostał w MLS. Atlanta United szukała następcy Taty Martino i padło na De Boera. Klub był nowinką na piłkarskiej mapie USA, grał w lidze dopiero od dwóch lat, a mimo tego wygrał ją rok wcześniej. Dla Holendra to była dobra okazja, by sprawdzić, czy wyciągnął wnioski z niepowodzeń w Interze i w Crystal Palace i do pracy z dala od Europy, gdzie miał splamione CV. Wyszło tak sobie.

Tym razem nie rozbiło się o politykę czy kwestie taktyczne, a o relacje z szatnią. Piłkarze nieraz w mediach narzekali, że Atlanta przestała grać to, co za Martino, a De Boer z kolei traktował ich z góry. Mówił im na przykład, że z ich rozumieniem piłki nigdy nie odnaleźliby się w Europie i zachowywał się jak przybysz z lepszego świata. Kibicom podpadł za to, kiedy nazwał ich „rozpieszczonymi”. W sumie spędził w klubie 19 miesięcy, w trakcie których zdobył dwa trofea, ale nie było w tej współpracy chemii. Piłkarze nie lubili go do tego stopnia, że gdy całą drużyną wspólnie oglądali mecz w półfinale Ligi Mistrzów pomiędzy Tottenhamem a Ajaksem, to po awansie Spurs specjalnie głośno świętowali – choć nawet nie byli ich kibicami – tylko po to, by zrobić De Boerowi na złość.

POMOCNA DŁOŃ Z KRAJU

Gdy więc Ronald Koeman opuszczał reprezentację Holandii i przyjmował ofertę z Barcelony, nie brakowało głosów zaskoczenia, że wybór padł na De Boera. Nazwiska potencjalnych zastępców nie rzucały na kolana, ale De Boer bardziej rozpalałby zmysły w 2016, a nie 2020 roku.

Zaczynał w atmosferze niepewności, a jego pierwsze wyniki tylko ją umocniły. W debiucie przegrał z Meksykiem, a potem był remis z Bośnią i Hercegowiną. Został pierwszym w historii selekcjonerem Oranje, który nie wygrał żadnego z pierwszych czterech spotkań. Później Holendrzy się nieco rozkręcili, ale też zaliczali wpadki, jak marcowa porażka 2:4 z Turcją. Na ostatniej prostej doszło mu również kilka zmartwień – Virgil Van Dijk ogłosił, że na Euro nie wystąpi, Jasper Cillesen, bramkarz numer 1, złapał COVID-19 i też go zabraknie, a uraz wykluczył Donny'ego Van De Beeka. W Holandii mają nawet powiedzenie: „De frons van Frank De Boer lijkt dieper dan ooit” – zmarszczki Franka De Boera wydają się głębsze niż kiedykolwiek.

Dla niego mistrzostwa Europy to szansa, by coś udowodnić i wyleczyć się z traum. Tych trenerskich, ale i piłkarskich. Oranje wszystkie trzy grupowe mecze zagrają u siebie, w Amsterdamie, gdzie w 2000 roku piekielnie zdolna generacja z De Boerem jako kapitanem przegrała w pamiętnym półfinale z Włochami. On sam spudłował dwa rzuty karne – jednego w czasie podstawowym, a drugiego w serii jedenastek – resztę pomyłek dołożyli koledzy i Włosi przeszli do finału, choć prawie przez cały mecz się murowali.

Holenderscy kibice nie mają jednak wygórowanych oczekiwań. W mediach panuje przekonanie, że sufitem tego zespołu jest półfinał, ale De Boer podbija bębenek. Niedawno wyznał, że liczy się tylko złoty medal. Takimi słowami kręci na siebie bat, podobnie jak ciągłymi zmianami koncepcji. Od pierwszych meczów jego decyzje są kwestionowane przez opinię publiczną, a teraz na ostatnią chwilę przed Euro zaczął ustawiać drużynę z trójką obrońców i cofnął Memphisa Depaya za plecy wysokiej dziewiątki, choć największy gwiazdor Oranje sam mówi, że woli grać na szpicy. De Boer tłumaczy się koniecznością zadbania o tyły, chce też dać większą rolę w ofensywie wahadłowym, skoro ma posuchę wśród prawdziwych skrzydłowych i dodaje, że piłkarzom system nie powinien przeszkadzać, bo w klubach przyzwyczaili się do ciągłych zmian i elastyczności taktycznej. Rozłam jest widoczny.

Dla niego to turniej z rodzaju „make or break” – Euro jest dla De Boera jednocześnie wyciągniętą na pomoc dłonią od losu oraz zagrożeniem. De Boer musi odzyskać zaufanie i szacunek, jednak sam sobie nie pomaga i wisi nad nim wiele znaków zapytania. Nazywany jest wręcz „bezużytecznym”. Panuje przekonanie, że to zdolna grupa, choć może budowana bardziej pod mundial 2022 niż tegoroczne Euro, a De Boer tylko marnuje jej potencjał, dlatego jeśli Holendrom się nie powiedzie, to wściekli kibice mogą go zlinczować. W takim przypadku trudno mu również będzie dostać kolejną prestiżową robotę. Wszystko w jego rękach, choć jednym już może się pocieszać. Pracuje z kadrą dłużej niż w Interze i Crystal Palace razem wziętych.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Futbol angielski i amerykański wyznaczają mu rytm przez cały rok. Na co dzień komentator spotkań Premier League w Viaplay. Pasję do jajowatej piłki spełnia w podcaście NFL Po Godzinach.