Można by jeszcze od biedy wytłumaczyć selekcjonera, gdyby taki skład wystawił na Węgry w marcu, zaczynając pracę z kadrą i chcąc zobaczyć, czy jej kręgosłupa nie dałoby się może ustawić inaczej. Jednak zrobienie sparingu z meczu, który nim nie był, to koszmarna decyzja. Łatwo dostępną wiedzę selekcjoner nabył bardzo drogo. A zapłaci prawdopodobnie polska piłka.
Od wygranej w Tiranie Paulo Sousa znalazł się w nietypowej sytuacji, bo po raz pierwszy od marcowego meczu w Budapeszcie nie było wyraźnego powodu, by go krytykować. Niektórzy oczywiście i tak to robili, ale akurat przez ostatnie tygodnie brzmieli z tym mało poważnie. Bo reprezentacja Polski przez mundialowe eliminacje przeszła tak, jak należało od niej oczekiwać. Pewnie awansowała do baraży, nie zostawiając sprawy do ostatniej kolejki. Dwukrotnie pokonała najgroźniejszego konkurenta. Urwała punkt faworytowi grupy. Wychłostała słabeuszy. Bardzo niewiele brakowało, by spokojną atmosferę wokół kadry udało się przedłużyć przynajmniej do marca. Nie trzeba było cudów. Wystarczyło rozegrać normalny mecz z Węgrami. Nie wybitny. Po prostu przyzwoity. W trybie ekonomicznym uciułać jakieś 0:0 i liczyć na korzystne losowanie w barażach. Polska tego jednak nie zrobiła. W dużej mierze z własnej winy. I odtąd wszelka krytyka selekcjonera będzie zasłużona. Bo po tym, jak podszedł do ostatniego meczu w grupie, trudno go bronić.
PROCENTY JAK CONFETTI
O tym, jak ciężkie będą baraże o mistrzostwa świata, przekonuje choćby bardzo prosta matematyka. Nawet gdyby uznać, że to, czy mecz rozgrywa się u siebie, czy na wyjeździe nie ma znaczenia (choć jakieś ma) i nawet gdyby uznać, że nie ma faworytów i w każdym meczu, jak w rzucie monetą, obie strony mają równe szanse na zwycięstwo (choć tak nie jest), szanse wyjazdu na mundial wciąż wynosiłyby tylko 25%. Bo jeśli szansa na wygraną w jednym meczu to 50%, a do rozegrania są dwa, jest tylko ¼ szans na przejście całej drogi. Jeśliby odjąć od tego jeszcze po kilka procent szans z racji rozgrywania dwóch meczów na wyjeździe i gry z wyżej rozstawionymi rywalami, okaże się, że prawdopodobieństwo awansu spadnie wyraźnie poniżej 20%. Tych kilka procent szans, w zależności od tego, czy gra się z jednym faworytem, czy z dwoma i czy oba mecze gra się u siebie, czy żadnego, może mieć kluczowe znaczenie w walce o wyjazd na mundial. Polska te kilka procent miała w rękach, ale rzuciła nimi jak confetti.
WYBRANI POTENTACI
Można oczywiście unikać rozmawiania o procentach i prawdopodobieństwach, zbywając je hasłami, że w sporcie nie należy kalkulować i trzeba przyjąć to, co los postawi na drodze. Jednak w rzeczywistości to Sousa przekalkulował. Prawdopodobnie liczył, że jeśli z meczu z Węgrami zrobi sobie sparing i jednocześnie uzyska rozstawienie, będzie o jeden pożyteczny mecz towarzyski do przodu. Ale jak zwykle w takich przypadkach bywa, coś poszło nie tak i jeśli we wtorek Walia urwie punkt Belgii albo Turcja wygra w Czarnogórze, Polska straci rozstawienie. O ile wcześniej można się było zastanawiać, co zrobić z Sousą, jeśli nie awansuje na mundial, bo przegra w barażach na wyjeździe, po karnych z Portugalią czy z Włochami, o tyle teraz dylemat jest znacznie mniejszy. Bo Sousa sam sobie Portugalię czy Włochy “wybrał” jako rywali. Tylko przejście pierwszej tury baraży albo “pomoc” rywali sprawi, że poniedziałkowa plama ze Stadionu Narodowego się spierze. Choć i tak nie do końca. Bo przez takie sytuacje Portugalczyk sprawia, że trudno go traktować jako pozytywnie przewidywalnego i racjonalnie analizującego selekcjonera. Takie wybory, jak przed meczem z Węgrami, malują obraz trenera nieobliczalnego, którego skłonność do eksperymentowania może zaszkodzić całemu polskiemu futbolowi.
ZŁA KALKULACJA
Całe listopadowe zgrupowanie zostało źle przekalkulowane. Wiadomo było, że potrzeba w dwóch meczach zdobyć cztery punkty. Wiadomo było, że łatwiej będzie na stojąco wygrać z Andorą niż z Wegrami. Wiadomo było, że nawet jeśli w jakiś kompromitujący sposób dublerom nie udałoby się wygrać w Andorze, zawsze byłby bufor bezpieczeństwa w postaci meczu z Węgrami u siebie, na który, w razie niepewnego awansu, rzuciłoby się wszystkie siły. Sousa postanowił jednak akurat wtedy wyrwać drużynie kręgosłup, bo przecież bez Roberta Lewandowskiego, Grzegorza Krychowiaka i Kamila Glika reprezentacja w ostatnich latach nie grała praktycznie nigdy. Zdarzało się, że brakowało któregoś z nich, z rzadka dwóch, ale nigdy trzech. Na polskich zjazdach rodzinnych wujkowie wprawdzie zastanawiają się często, czy nie dałoby się znaleźć kogoś lepszego niż Krychowiak, ile Glik jeszcze pociągnie i czy wszystko naprawdę trzyma się na barkach “Lewego”, ale był to fatalny moment, by to sprawdzać w praktyce. A przede wszystkim, by sprawdzać to wszystko jednocześnie. Trzymając na ławce jeszcze czwartego z bardzo ważnych zawodników, czyli Piotra Zielińskiego. I wrzucając do składu ciało obce, czyli Matty’ego Casha. Sparingowy klimat w pełni. Tyle że to nie był sparing.
DWÓCH PÓŁSKRZYDŁOWYCH
Polacy zaczęli mecz z dwójką typowych wahadłowych, trójką stoperów i dwójką z przodu, wspomaganą przez Mateusza Klicha. Pomoc była ustawiona w różnych liniach. Karol Linetty, grający najgłębiej, ustawiał się tuż przed stoperami, Klich wspomagał w wysokim pressingu dwójkę napastników, pomagając obstawić przy wyprowadzeniu piłki trójkę węgierskich stoperów, a Jakub Moder grał pomiędzy kolegami z drugiej linii, w pressingu podchodząc czasem za cofającym się defensywnym pomocnikiem rywala. Jak często bywa w przypadku Sousy, w ofensywie Klich i Moder odgrywali rolę półskrzydłowych. Bez piłki operowali w środku boiska, ale w fazie posiadania ustawiali się przy liniach bocznych, dając wahadłowym opcję rozegrania do przodu i podwojenia na skrzydle. Takie zachowanie Modera przyniosło pierwszą ciekawszą akcję Polaków, kiedy pomocnik Brighton ruszył lewym bokiem jak skrzydłowy i dobrze podał w pole karne.
Takich akcji było jednak mało. Polacy mieli problem z przekuciem długiego posiadania piłki na realne sytuacje. Pressing był mało skoordynowany, a drużyna sprawiała wrażenie rozrzuconej po całym boisku. Wychodząca wysoko przednia trójka lub czwórka dostawała za mało wsparcia. Stoperzy i wahadłowi czekali w okolicach środka boiska na długie piłki zagrywane przez rywali, przez co od kolegów z przodu dzieliło ich czasem kilkadziesiąt metrów. Napastnicy wraz z Klichem i Moderem nie odcinali dróg podań na tyle mądrze, by Węgrom brakowało tchu. Bardzo często nacisk był tylko teoretyczny, a obrońcy rywali nie mieli problemów z omijaniem pressingu i zagrywaniem długich piłek.
Nieźle funkcjonowała natomiast gra na wyprzedzenie polskiej trójki środkowych obrońców. Jeśli gracze Marco Rossiego próbowali się przedostać na polską połowę po ziemi, zazwyczaj, zanim zdążyli przyjąć piłkę w okolicy linii środkowej, byli wyprzedzani przez stoperów gospodarzy, którzy wyskakiwali im zza pleców. Tak powstała chyba najpiękniejsza indywidualna akcja w tym meczu, w której Jan Bednarek najpierw wyprzedził rywala, pozbawiając go piłki, później podał do Krzysztofa Piątka, by ruszyć za akcją do przodu, wcielając się w rolę środkowego napastnika. To było odważne bronienie, o którym tak wiele mówi Sousa.
Tyle że takich przykładów było niewiele. Zwykle po przechwycie następował problem z szybkim przejściem do kontrataku. Polacy grali zbyt wolno. Najczęściej dotykającymi piłkę zawodnikami byli trzej stoperzy podający między sobą. Jeśli ktoś próbował od czasu do czasu odważniej wprowadzić piłkę na połowę rywala, zwykle był to Tomasz Kędziora. Niewiele dawali w ofensywie wahadłowi. Ani nie angażowali się w pressing, ani nie udawało się włączyć ich do gry atakiem pozycyjnym. Z wygrywaniem pojedynków też było kiepsko. Tymoteusz Puchacz podjął jedną próbę dryblingu. Cash trzy, z czego dwie nieudane. Pozostawienie go w przerwie w szatni było dobrą decyzją. Kamil Jóźwiak wiele nie wniósł, ale jego pięć prób dryblingów to drugi wynik w polskiej drużynie. To wszystko składało się na obraz nudnego i słabego meczu, w którym oba zespoły miały wielki problem ze stwarzaniem sytuacji.
KLUCZOWE STAŁE FRAGMENTY
Jak zwykle w takich spotkaniach, kluczowe okazały się stałe fragmenty gry. Polska najpierw w ten sposób straciła, bo Linetty niepotrzebnie sfaulował w niebezpiecznej strefie, Puchacz fatalnie zgrał w kierunku własnej bramki, Moder nie nadążył za wbiegającym rywalem, a Szczęsny nieszczęśliwie wpuścił piłkę między nogami, a później w bliźniaczy sposób wyrównała. To też było rozegranie z wyraźnym elementem przypadku, bo piłka trafiła do Karola Świderskiego po rykoszecie, a nie przemyślanym zgraniu Bednarka. Nastąpiła wtedy faza meczu, w której wiele wskazywało na polskie zwycięstwo. Bo po raz pierwszy udało się wykreować prawdziwą przewagę w drugiej linii.
ZIELIŃSKI ZA KIEROWNICĄ
Wiele podkreślano przed meczem, że kadra musi sobie poradzić bez liderów Krychowiaka, Lewandowskiego i Glika, ale nie doliczano do tego grona Zielińskiego, który liderem pewnie nie jest, ale kluczową postacią na pewno. Jego wejście na boisko w przerwie za Modera nie od razu dało efekt. Gracz Napoli wprawdzie dobrze kopnął piłkę z rzutu rożnego przy wyrównującym golu, ale jego wpływ na grę uwydatnił się, dopiero kiedy w 65. minucie Przemysław Frankowski zastąpił Linettego. Druga linia się wtedy przegrupowała. Pomocnik Lens zaczął grać w roli, którą na początku odgrywał Klich, a Zieliński mógł się cofnąć, częściej mając piłkę przy nodze. Gra zaczęła się toczyć według jego rytmu, a Polacy zaczęli atakować także środkiem. Choć grał tylko 45 minut, pomocnik Napoli zaliczył więcej podań prowadzących do strzałów oraz więcej dryblingów niż ktokolwiek inny na boisku.
STRZAŁY ROZPACZY
Choć jego wejście dobrze drużynie zrobiło, wciąż był problem z dochodzeniem do jakościowych sytuacji. Wprawdzie wskaźnik goli oczekiwanych dla tego meczu, wykazał minimalną przewagę Polski, ale może to być trochę mylące, bo do ogólnej statystyki zaliczane są wszelkie próby, także te zablokowane (co Węgrzy robili bardzo dobrze, blokując aż siedem z piętnastu polskich strzałów). Zagłębiając się w każdy strzał oddany w tym meczu, można dostrzec, że na wynik 1,43 gola oczekiwanego dla Polski składa się bardzo wiele strzałów stosunkowo niskiej jakości. Jeśli spojrzeć na pięć najwyżej wycenionych jakościowo sytuacji w tym meczu, trzy z nich były węgierskiego autorstwa. Bramkarz rywali był więc zmuszany do wysiłku trochę rzadziej niż Szczęsny. Nawet mimo tych problemów można było jednak odnieść wrażenie, że mecz wrócił pod polską kontrolę i może zostać przechylony na stronę gospodarzy. A w najgorszym wypadku zakończyć się zadowalającym nas remisem. Wtedy Polacy stracili jednak bardzo prostego gola, w którym główną rolę odegrał Puchacz. W poniższej sekwencji nie chodzi o znęcanie się nad reprezentantem Polski, choć jego zachowanie na dziesięć minut przed końcem meczu, w którym jego drużyna ma korzystny wynik, może bardzo dziwić.
Zaczęło się od nieudolnej próby ratowania piłki przed wyjściem na aut. Puchacz zagrał piłkę w kierunku środka boiska, lecz zebrali ją gospodarze i mogli przejść do kontrataku. Polski lewy wahadłowy nie był wyjściowo ustawiony źle. Startował z przeciwnikiem z tej samej pozycji i, biorąc pod uwagę jego dynamikę, można było się spodziewać, że mocno utrudni mu zadanie albo wręcz skasuje akcję. Podczas gdy jednak Tamas Kiss ruszył w kierunku linii końcowej, wychodząc do podania, Puchacz spokojnym truchtem, zupełnie niezainteresowany rywalem wbiegającym w jego strefę, zaczął się kierować do środka boiska.
Swobodę przeciwnikowi starał się odebrać Bednarek, opuszczając środek pola karnego, ale był już w sytuacji znacznie zmniejszającą szansę na zablokowanie podania. Jego nieobecność tuż przed bramką została dobrze zaasekurowana, ale Węgier inteligentnie wycofał piłkę w kierunku wbiegających zawodników. Jedynym, który mógł przeciąć to podanie, stając na jego linii, był Puchacz, gdyby tylko w trakcie schodzenia do środka zrobił kilka kroków szybciej.
Machanie rękami w momencie, gdy piłka wpadła do siatki, tylko potęguje zdziwienie. Do kogo pretensje może mieć Puchacz, skoro wszyscy pozostali jakoś starali się zażegnać niebezpieczeństwo, podczas gdy on przez cały czas trwania sprokurowanej przez siebie akcji był jedynie jej biernym obserwatorem?
Jeśli będzie się zastanawiał, dlaczego chorobliwie pilnujący odpowiedzialności w defensywie trener Urs Fischer jeszcze ani razu nie wpuścił go w Unionie Berlin na boisko w Bundeslidze, warto by obejrzał tę scenę. Ona wiele wyjaśnia. Inna sprawa, że wpuszczenie za niego chwilę po tym golu Przemysława Płachety też trudno wytłumaczyć. Bo przy takim wyniku jasne było, że skrzydłowy Norwich będzie miał bardzo mało miejsca, by rozwinąć prędkość, gdyż Węgry znów cofną się mocno pod własną bramkę. Bardziej potrzebna w tym momencie była umiejętność gry w tłoku niż szybkie bieganie.
WYSOKA CENA RECYDYWY
Wszystko, co mogło, poszło więc w tym meczu nie tak. Wysoki pressing był zbyt mało skoordynowany, by pozwalać zdobywać wiele piłek. Druga linia grała zbyt wolno, by rozrywać węgierską obronę. Wahadłowi wygrywali za mało pojedynków w ofensywie. Defensywie brakowało koncentracji, co zostało ukarane. A brakowało indywidualności, które byłyby w stanie tę drużynę poderwać, załatać dziury, naprawić błędy innych czy wręcz przykryć ich niedostatki. Paulo Sousa prawdopodobnie już wie, że ta drużyna nie jest w stanie funkcjonować bez kręgosłupa. Tyle że zdobycie tej wiedzy przez selekcjonera sporo kosztowało. Co można było wytłumaczyć w marcu, w jego debiucie, w listopadzie, po niemal roku pracy z kadrą, trudno już rozgrzeszyć. Zwłaszcza że to recydywa, która prawdopodobnie będzie kosztować polską piłkę bardzo dużo.