Fioletowy syrop zalewa polskie osiedla i zatruwa rap. Zacznijmy o tym mówić otwarcie

Zobacz również:Psychodeliki na depresję, anoreksję, stany lękowe. „To będzie rewolucja w psychiatrii”
KOCHAM LEAN.jpg
Autor: Filip Lewandowski

Lean to heroina… a heroina zabija. To zdanie jest uproszczeniem, bądź nawet półprawdą, bo lean to kodeina, nie heroina. Obie te substancje należą jednak do tej samej grupy opiatów, a dowodów na to, że rekreacyjne przyjmowanie opiatów zabija, znajdziemy co niemiara.

Artykuł pierwotnie ukazał się w marcu 2023 roku

Lead to parafraza tytułu artykułu, który ukazał się w 1999 roku w pierwszym numerze skejtowskiego magazynu DosDedos. Brown sugar to heroina… Heroina zabija – grzmiał wtedy autor, zdając rzadką w tym czasie medialną relację z epidemii brauna, która spadła na Warszawę w połowie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy ludziom wciąż jeszcze heroina kojarzyła się tylko i wyłącznie z przyjmowanym dożylnie kompotem, na mieście pojawiła się nowa substancja, którą paliło się z folii aluminiowej.

W dobie nowej, gatunkowej marihuany docierającej do Polski wprost z Holandii (oranż, fiolet, white widow) zdarzały się więc sytuacje, że ktoś mówił kumplom, jaki strasznie mocny hasz palił wczorajszego wieczoru i że nazywa się on… brown sugar. Mnóstwo niczego nieświadomych, łatwowiernych i spontanicznie działających dzieciaków w tygodniu paliło więc blanty, w weekend na imprezie wciągało amfetaminę bądź żarło piguły, a kiedy nie mogło w domu zasnąć po przebalowanej nocy, paliło brauna. Marihuana była tymczasem doprawiana braunem w celu zanęcenia potencjalnych klientów. Na stołecznych klatkach schodowych coraz częściej unosiła się woń farmaceutyków przemieszana z zapachem wymiocin pozostawianych przez młodocianych narkomanów, którzy nie wiedzieli jeszcze, że to określenie odnosi się do nich – pisałem ledwie chwilę temu w książce Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90., zdając relację z armagedonu, który przyszedł u schyłku zeszłego wieku na moje osiedle i właściwie całą stolicę. I dlatego tym razem to ja będę grzmiał, bo znów widzę, jak inny sposób przyjmowania danej substancji sprawia, że ludzie nie widzą, czym naprawdę ona jest i jakie niesie za sobą konsekwencje.

Taka euforia, jakbym robił atomówkę

Wszystko git, no to zalewamy butlę / Zalewamy butlę, potem flipuję butlę / Syrop leje się po ścianie, zamykam buzię na kłódkę / Słodkość na języku, jakbym opierdolił krówkę / Taka euforia, jakbym robił atomówkę – nawija Yung Adisz w Opiatowym śnie z tegorocznej Kopenhagi. I choć na całym tym albumie kilka razy wybrzmiewa w półsłówkach to, że opiaty są dla Adisza nie tylko przyjemnością ale też problemem, to na głębszą refleksję i wyłożenie sprawy prosto z mostu głównodowodzący WIFIKLANu zdobył się dopiero w wywiadzie udzielonym portalowi Rapnews (a potem również w rozmowie z newonce). Kiedy jeden ze słuchaczy zapytał go, czy pił wczoraj lean, młody traper z niesłyszalna wcześniej w tej rozmowie powagą powiedział:

Nie, stary. Byłem na detoksie niedawno i żarty żartami ale to jest, kurwa, ciężka sprawa. Ja wiem, jak mój charakter działa, i jak mam coś pod ręką, to jest bardzo wielka szansa, że to wezmę. Więc nie, nie piłem wczoraj leanu; staram się teraz robić takie rzeczy tylko przy jakichś okazjach koncerty, klipy… albo przynajmniej trzymać się do tych weekendów, bo miałem problem z opiatami, benziakami… Jestem w najszczęśliwszym miejscu w moim życiu w tym momencie i nie chcę tego spierdolić. Nie chcę znów przechodzić przez detoks, więc staram się to naprawdę kontrolować, co, nie powiem, jest trudne…

Ton oraz słowa, znane z rozlicznych ośrodków i terapii odwykowych, nie skłoniły jednak nikogo, by pociągnąć dalej ten wątek; w tej rozmowie szybko powrócił tryb śmieszkujący. I ja nie mam żadnych pretensji, ani o to, że kwestia ta nie została szerzej omówiona, ani tym bardziej, że na Kopenhadze nie ma żadnego numeru interwencyjnego mówiącego o piekle uzależnienia. Bo… przecież to jest rap – nawijasz o tym co jest tu i teraz, a rzeczona refleksja być może naszła Adisza dopiero po skończeniu tego albumu.

Wpierdalam oksykodon, bo za słaby jest tramadol

Pamiętam natomiast, że ledwie kilka lat temu, kiedy gadałem z raperami starszej daty, to niektórzy z nich – nawet ci mocno osiedlowi i na mieście zorientowani – mówili mi: co te małolaty z tym Sprite’em w kubkach latają; przecież to jakieś klisze ze Stanów, prawdziwego leanu to oni nigdy na oczy nie widzieli. I choć amerykańskie syropy na kaszel o dużym stężeniu kodeiny nie są w polskich aptekach dostępne, to w darknetowym, narkotykowym podziemiu XXI wieku już od lat można je dostać, a krajowi użytkownicy metylomorfiny zawsze mogli substytuować sobie jej trudniej dostępną i droższą formę płynną szeroką gamą tabletek. Dostępnych co prawda tylko na receptę, ale z tą niedogodnością drugi obieg obchodzi się już od dłuższego czasu równie skutecznie, jak od dekad radzi sobie z dystrybucją wszelkich nielegalnych substancji psychoaktywnych.

Wpierdalam oksykodon, bo za słaby jest tramadol – to nie żaden Tonciu, tylko znów Yung Adisz na Kopenhadze i widoczna na przestrzeni ostatnich kilku lat spora zmiana w postrzeganiu farmaceutyków przez krajową rapgrę. Bo gdy w 2019 roku napisałem pierwszy tekst o fenomenie Junkie To Sekta, spadł na mnie ogrom oskarżeń o promocję narkotyków, a kiedy ledwie cztery lata później nieporównywalnie bardziej znani raperzy wypluwają z siebie te same nazwy co TNC – w dużo przystępniejszej i bardziej wesołej formie – nikt właściwie o tym nie gada. I nie ma tu większego znaczenia, że to właśnie opiaty były przyczyną śmierci DJ-a Screw, Pimpa C, A$AP Yamsa, Fredo Santany… Można by tę listę jeszcze dłuższą chwilę pociągnąć, bo amerykańska scena rapowa od dawna już traktuje lean czy oksy ze sporą ambiwalencją.

Lil Wayne jednego dnia nawijał I Feel Like Dying, a drugiego mówił, żeby nikt się nie wpierdalał w to, co ma akurat w kubku, Danny Brown twierdził, że lean to heroina w płynie, by… dalej ją walić w ilościach parahurtowych, a bodajże najbardziej zaślinieni raperzy połowy drugiej dekady lat dwutysięcznych, czyli Rich the Kid i Famous Dex, już nie raz i nie sześć razy skomplikowali sobie kariery kolejną wizytą na detoksie. I tak samo nasza scena – dużo dziś bliższa amerykańskich wzorców niż jeszcze kilka(naście) lat temu – tkwi aktualnie w niebezpiecznym klinczu pomiędzy wychwalaniem zalet leanu i prezentowaniem go w klipach czy na zdjęciach, a wypowiadanymi w półsłówkach zastanowieniami pokroju: Zobaczyłem ćpuna na dworcu i w nim siebie widziałem.

Wprost natomiast o swoich bolączkach czy różnych ekipowych problemach nie chce gadać właściwie nikt.

Moi ziomale się topią, najszybciej ci wjebani w opio

Każdy, kto tu lata teraz wysprzęglony po Wrocławiu z długami, kto kłamie, wykorzystuje i okrada małolatów; każdy wyniszczony opiatowy ćpun z mojego pokolenia zaczynał od syropków – mówi mi Zdechły Osa, który już w 2019 roku, wchodząc do mainstreamu swoim featuringiem u Pezeta, nawijał, że: Moi ziomale się topią, najszybciej ci wjebani w opio. Inny dwudziestokilkuletni raper, jak mu ostatnio powiedziałem, że zbieram się do napisania takiego tekstu interwencyjnego, powiedział: Filip, ty masz z tym problem, bo raperzy z twojego pokolenia przestrzegali przed opiatami, a teraz raperzy zupełnie tego nie oceniają, a niektórzy wręcz zachwalają. Zastanowiłem się nad tym dłuższą chwilę, przemyślałem, czy przypadkiem dziad tu ze mnie nie wychodzi, no i… NIE!

Mój problem nie wynika z tego, że w latach mojej młodości Włodek nawijał na pierwszej Moleście, że: „Obok zaczyna rządzić heroina / Pali ją nawet w ciąży dziewczyna / A ćpunem staje się dobry chłopaczyna / Wkurwiać mnie to zaczyna”, a Warszafski Deszcz chwilę później nagrał „Aluminium”, tylko z tego, czego konsekwencją były te nagrania.

I tutaj znów posłużę się fragmentem z mojej książki, gdzie widzianą przeze mnie na własne oczy, opiatową epidemię lat dziewięćdziesiątych opisuję tak:

W moim bloku niepozbawieni jeszcze resztek człowieczeństwa starsi brałniarze właściwie dzień w dzień wynosili ze sklepu wszystko, co mama zapisała mi na liście, a ja, wówczas dziesięcioletni, oddawałem im w zamian przeznaczone na zakupy pieniądze. Zamknięty przez zrozpaczonych rodziców we własnym mieszkaniu nastoletni – nieżyjący już dziś – brałniarz schodził na moich oczach po kolejną działkę z ósmego piętra po balkonach. Widziałem też oczy innego, również dziś już nieżyjącego, brałniarza, który krzyczał w twarz swojemu bratu, że jest „kurwą, nie bratem”, po tym jak tamten wyrzucił znalezioną przy nim ćwiarę do zsypu. Słyszałem matkę dwóch brałniarzy, która na widok policji spisującej większą grupkę osiedlowej „młodzieży” krzyczała do nich: „To jest Xxxxx Xxxxx znany jako Xxxxx, on sprzedaje śmierć moim dzieciom”; nikt nie zareagował. Byłem świadkiem sklepowych kradzieży i ulicznych rozbojów, widziałem osiedlowych paserów, przez których ręce przechodziło w tych latach dosłownie wszystko – od drogich bombonierek po tanie kołpaki, od powszechnie dostępnych samochodowych radioodbiorników po unikatowe rodzinne pamiątki sprzedawane za bezcen. Byłem żałobnikiem na pogrzebach, ofiarą kradzieży i podejrzanym o wyrwanie torebki, który wprost idealnie pasował do rysopisu – łysa głowa, dresowa kurtka, szerokie spodnie.

Za mało rzeczy jestem losowi wdzięczny tak bardzo, jak za to, że urodziłem się te dwa-trzy lata później niż pierwsze pokolenie użytkowników brązowej heroiny ode mnie z osiedla, bo to na ich przykładzie widziałem, z czym przyjmowanie tej substancji może się wiązać. Gdy medialny dyskurs o narkotykach właściwie nie istniał, bądź opierał się na alarmistycznym wrzucaniu wszystkiego do jednego wora z napisem Zażywasz – Przegrywasz, tylko pierwszoosobowe doświadczenia i świadectwa mogły służyć nam za wiarygodny miernik tego, z czym mamy tu wszyscy do czynienia. Nie spróbowałem więc nigdy browna głównie dlatego, że spróbowali go wcześniej moi kumple, z których wielu szybko kumplami przestało wówczas być. A to, że rap dodatkowo jeszcze utwierdzał mnie w tym, że to słuszna decyzja, to… chwała mu za to.

Prometazyna pływa w cherry coli, 7 up i kodeina; może wolisz?

Z wyjątkiem psychodelików i marihuany, do których podejście mocno się w tym czasie zmieniło i też kilku aktywistów czy inicjatyw, które o świadomość w tych kwestiach niestrudzenie dbają, medialna narracja dotycząca narkotyków wciąż po tych blisko trzydziestu latach jest w ogromnej mierze dyletancka, pouczająca i oparta na generalizacji. Współczesne formy przyjmowania opiatów są natomiast dzisiaj nieporównywalnie bardziej eleganckie niż palenie ze srebra czy iniekcje (jakoś nie potrafię sobie wyobrazić flexowania z Rolexem i osmoloną fifką, a wszelkie sikory na syropkach widzę na Insta właściwie codziennie). I choć prowadzą one zwykle w te same rejony uzależnienia i wyniszczenia, co braun i kompot, to rozciąga się to w czasie nieporównywalnie bardziej niż w przypadku starej heroiny. A kiedy rap jeszcze dodatkowo mówi o metylomorfinie w takich słowach, jak wspominane już tu: Słodkość na języku, jakbym opierdolił krówkę / Taka euforia jakbym robił atomówkę, to mimowolnie wręcz zaczynam grzmieć, a nie pisać z analitycznym, dziennikarskim dystansem. Bliskie jest mi bowiem podejście: Zażywasz – Miej świadomość! Możesz robić, co chcesz. Miej świadomość! Czy dobrze chcesz?

Bo jak mówi w mojej książce od wielu dekad związana z Monarem specjalistka psychoterapii uzależnień, Jagoda Władoń-Wilecka: Jednym z najważniejszych powodów, dla których to zjawisko nabrało takiego przyspieszenia, było fałszywe poczucie bezpieczeństwa, czyli myślenie o brązowej heroinie jako o nieporównywalnie mniejszym zagrożeniu niż kompot. Bo kompot jest przyjmowany dożylnie, a brown sugar, przynajmniej z początku, przyjmowany jest wziewnie; myślenie, że sposób przyjmowania danej substancji może sprawiać, że coś jest mniej inwazyjne, zagrażające czy też niebezpieczne. To oczywiście bardzo szybko się weryfikowało, bo mnóstwo osób błyskawicznie przechodziło z przyczyn ekonomicznych na iniekcje i właśnie kompot. A jeśli w tym równaniu pojawia nam się kompot, to największym bajzlem, czyli miejscem sprzedaży narkotyków, był wówczas czwarty peron dworca Warszawa-Śródmieście. Bezdomni, których w latach dziewięćdziesiątych było w Warszawie mnóstwo, stworzyli tam sobie takie małe miasteczko czy też osiedle kartonowych domków, gdzie sobie koczowali i jednocześnie handlowali narkotykami. Bardzo prędko więc ci warszawscy licealiści z dobrych domów, którzy sięgnęli po brałna, zaczęli się przenikać z tymi „menelami z dworca”, z osobami totalnie spustoszonymi, z wirusem HIV i wszystkimi innymi chorobami towarzyszącymi narkomanii. Z początku się u nich tylko zaopatrywali, by po pewnym, krótkim zazwyczaj czasie całkowicie się do nich upodobnić.

Nieważne bowiem, czy jest to PRL-owski kompot, ninetiesowy brown, czy współczesny, brudny Sprite, to ich wpływ na układ nerwowy, narastająca wraz z czasem tolerancja farmakologiczna i postępujące uzależnienie psychiczne i fizyczne, w każdym z tych przypadków zachodzi nieco inaczej, ale właściwie zawsze kończy się w tym samym miejscu – na detoksie albo oddziale zamkniętym, na terapii albo ulicy, w kryminale albo w trumnie. Jak na swoim niewydanym jeszcze krążku nawija WAHA z UNIQT: Prometazyna pływa w cherry Coli / 7 Up i kodeina; może wolisz? / Płyn purpurowy jak rododendrony / Płyną sobie, jak krople po folii - oni.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.
Komentarze 0