Kiedy rozgrywki Premier League ruszą po krótkiej przerwie, warto spojrzeć w kierunku niebieskiej części Merseyside. Mamy tam materiał na całkiem niezły scenariusz – znany angielski klub w tarapatach, z menedżerem, który przez rok nie podejmował pracy i dwoma zawodnikami o mocnych nazwiskach, chcącymi odbudować swoje kariery i pokazać, że przedwcześnie ich skreślono. Frank Lampard, Dele Alli i Donny van de Beek przystępują do tej partii pokera nie mając w rękach mocnych kart. Ewentualna degradacja Evertonu do Championship na zawsze pozostanie olbrzymią skazą w ich CV.
Właściciel klubu, Farhad Moshiri, którego złe decyzje, głównie dotyczące obsady stanowiska menedżera, doprowadziły do destabilizacji Evertonu w ostatnich latach, powiedział po zatrudnieniu Lamparda, że to jego najlepszy transfer tej zimy. Legenda Chelsea sporo ryzykuje, po kilkunastu miesiącach odrzucania różnych ofert, bycia kandydatem do paru posad, przejął zespół, jaki dzisiaj niczego nie gwarantuje.
Ponadto trudno uwierzyć w cudowną przemianę jego przełożonych w kwestii podejścia do całej wizji klubu. I nie sugerujmy się wydanymi tej zimy pieniędzmi – Everton kupił piłkarzy za blisko 80 mln funtów, to spora część całych zimowych transakcji w Premier League (ponad 300 mln funtów) i mniej tylko od Newcastle United (93 mln).
Warto jednak mieć cały czas w pamięci politykę dotyczącą pracy menedżerów na Goodison Park i jej ciągłości. Bo jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że od startu sezonu 2016-17 trenerem, który prowadził The Toffees w największej liczbie meczów jest Carlo Ancelotti, kojarzony ewidentnie z porzuceniem projektu, to coś tutaj nie gra. Dziewiętnaście spotkań ligowych pod wodzą Beniteza to żart, niewiele więcej za kadencji Sama Allardyce’a (24), Ronald Koeman i Marco Silva uzbierali do kupy setkę spotkań, wspomniany Ancelotti 58. Everton bez dwóch zdań potrzebuje kogoś, kto rzuci kotwicę i dostanie pozwolenie na budowę.
DONNY I DELE – NOWE ŻYCIE
Dwóch takich piłkarzy w drugiej linii Evertonu? Jeszcze parę lat temu to byłoby science fiction. Van de Beek to dzisiaj 24-latek po przejściach, ale kiedy niespełna dwa lata temu Manchester United kupował go za blisko 40 milionów funtów, wydawać się mogło, że to strzał w dziesiątkę. Od momentu prezentacji na Old Trafford Holender zagrał w wyjściowym składzie Czerwonych Diabłów cztery razy na poziomie Premier League. W obecnych rozgrywkach pojawił się na boisku łącznie przez 69 minut. Wypożyczenie do Evertonu to dla niego szalupa ratunkowa. Od półfinału Ligi Mistrzów z Ajaxem, gdzie odgrywał jedną z kluczowych ról, po niemal całkowity pobyt na bocznicy – to jeden z największych i najbardziej niewytłumaczalnych zjazdów ostatnich lat.
Dele jest o rok starszy, choć ktoś mógłby pomyśleć, że Anglik zbliża się do trzydziestki. A to dlatego, że bardzo wcześnie zaczął błyszczeć w dorosłej piłce. Pierwszego gola w seniorach, jako zawodnik MK Dons, strzelił w wieku 16 lat. Kiedy debiutował w tym klubie, pierwszym kontaktem z piłką było zagranie piętą. Dość symboliczne, mające wysłać sygnał, że nadciągająca kariera będzie pełna efektów specjalnych. I była, przynajmniej do pewnego momentu.
Siedmioletnią przygodę z Tottenhamem kończył ckliwym listem do fanów w mediach społecznościowych i krótkim filmikiem, na którym jego ludzie zmontowali kilka efektownych goli i zagrań, w tym oczywiście bramkę zdobytą przeciwko Crystal Palace. Kibice Spurs takie rzeczy z jego udziałem mogli oglądać już tylko na YouTube. Ostatni raz z akcji trafił do siatki dwa lata temu.
Frank Lampard chce dać temu duetowi nowe życie. Ale sobie oczywiście również. No i sprawić, że Everton po zupełnie nieudanej przygodzie z kolejnym menedżerem zatrudnionym w ostatnich kilku latach, Rafą Benitezem, wróci na właściwe tory. Głównym zadaniem byłego opiekuna Chelsea i Derby County jest oczywiście zdobywanie punktów, które oddalą zespół od strefy spadkowej, ale równolegle musi on nadać The Toffees odpowiedni styl, bo dzisiaj to drużyna, którą śmiało można zaliczyć do najbardziej bezbarwnych w lidze. Oparta na przebłyskach Richarlisona, coraz rzadszych zresztą, i nadziei na to, że Dominic Calvert Lewin coś strzeli.
Od pierwszych treningów nowy menedżer postawił na ważną rzecz – chce, by jego zespół jak najszybciej odzyskał radość z gry. Na filmikach słychać wyraźnie, jak zachęca swoich zawodników do tego, by ci nie bali się piłki, czerpali radość z gry. To idealnie wpisuje się w wypowiedzi Delego tuż po podpisaniu kontraktu z Evertonem. – Przede wszystkich chcę znów cieszyć się piłką – stwierdził w rozmówce z dziennikarzem Sky Sports.
BŁĄD GONI BŁĄD
Nowy trener to zawsze nowe rozdanie, lepsza energia, przewietrzenie pomieszczeń. I oczywiście świetny moment na dyskusję o wspomnianej radości z gry, zmianie stylu, taktyce, obsadzie poszczególnych pozycji, ale boisko brutalnie potrafi to zweryfikować. Szczególnie w momencie, w którym bardzo szybko potrzebujesz punktów.
Przekonał się o tym niedawno Claudio Ranieri. Włoch przyszedł pracować na Vicarage Road, a kiedy po kilku zaledwie tygodniach okazało się, że radzi sobie gorzej niż jego poprzednik, wyleciał z hukiem. Chciałoby się powiedzieć: „Ale to przecież Watford, rodzina Pozzo”, gdyby nie fakt, że trudno zauważyć drastyczne różnice pomiędzy Watfordem a Evertonem w kwestii wsparcia dla menedżera.
Innymi słowy – Lampard musi zacząć z marszu wygrywać. Zrobić wrażenie. Wrócić do najlepszych momentów z Derby i Chelsea. Wziąć może zaledwie ziarenko pragmatyzmu Beniteza, ale podlać je własną odwagą i pokazać, że ofensywny futbol to coś, czym potrafi zarazić piłkarzy. Zrobić twardy restart i przypomnieć kibicom z Goodison Park, że drużyna potrafi grać w piłkę. To nie są tak odległe czasy. Na początku obecnego sezonu Everton po paru kolejkach był w czołowej czwórce.
Beznadziejny sezon w wykonaniu The Toffees spinają dwie porażki z Aston Villą. We wrześniu, czyli właśnie wtedy, gdy Benitezowi i jego ekipie szło jeszcze dobrze, pojechali do Birmingham i przyjęli trójkę. Tamta porażka (plus kolejne kontuzje w zespole) stopniowo odzierały go z pewności siebie. Wpłynęło to z kolei na coraz większą liczbę popełnianych błędów, te zaś przekładały się na brak litości rywali, którzy automatycznie z nich skorzystali (Everton stracił takich bramek aż sześć). Wreszcie w styczniu na Goodison Park przyjechała Aston Villa ze Stevenem Gerrardem za sterami, co uczyniło porażkę jeszcze bardziej gorzką. Beniteza nie było już na posadzie, zastępował go stały strażak w takich sytuacjach, Duncan Ferguson. W pubie obok stadionu postawił kolejkę kibicom Evertonu, jakby przewidując zdarzenia z tamtego popołudnia. Za kadencji Lamparda fani woleliby chyba pić po meczach, oczywiście tych zwycięskich. Nawet jeśli na własny koszt.
NOWE ŚMIGŁA
Konstrukcja psychiczna zespołu jest dzisiaj bardzo krucha. Ludzie, których przejął właśnie Lampard bojaźliwie wchodzą w mecze, jakby nie wierzyli, że potrafią grać w piłkę. Żywym dowodem tego są liczby – bardzo słabe starty, tylko pięć bramek zdobytych w pierwszych połowach. Everton przypomina dzisiaj maszynę, która miała być nowoczesna, ale inżynierowie zapomnieli do niej włożyć odpowiedni silnik, jest trudna do sterowania i ma wczytane złe oprogramowanie. Przed Lampardem mnóstwo roboty.
Bieg spraw mają ułatwić nie tylko Van de Beek i Dele, ale również dwa „śmigła” – Szkot Nathan Patterson, kupiony z Glasgow Rangers za 12 milionów funtów i Witalij Mykołenko ściągnięty z Dynama Kijów za 17 mln. Lampard chciał szybko zareagować na stratę Lucasa Digne’a, być może gdyby zastąpił Beniteza szybciej, Francuz pozostałby na Goodison Park.
Patterson to ciekawy zawodnik. 20-latek dostał szansę debiutu w seniorach od Stevena Gerrarda, który docenił wychowanka Rangersów. Od tamtego czasu minęły już dwa lata i teraz czas wykonać skok na głęboką wodę. W poprzednim sezonie zagrał w szkockim zespole 14 meczów, ta liczba nie rzuca oczywiście na kolana, ale nie wynika z obniżki formy czy kontuzji – chłopak złamał zasady dotyczące Covid-19 i został zawieszony aż na sześć spotkań.
Z kolei Mykołenko to reprezentant Ukrainy, w koszulce Dynama zyskał cenne doświadczenie, grając dla kijowskiego klubu 132 razy. Ma za sobą mecze w Lidze Mistrzów, w tym przeciwko Bayernowi Monachium, Juventusowi czy Barcelonie. W kadrze zadebiutował jako 19-latek, trzy lata później trafił do angielskiego klubu z dużymi ambicjami i sam jestem ciekaw, czy Everton może być dla tego zawodnika trampoliną do dużej kariery.
Lampard lubi, gdy jego drużyny grają ofensywny futbol. Nie boi się również stawiać na młodych zawodników, czego doświadczyli kibice Derby, ale także później będącej w okresie zakazu transferowego Chelsea. Mason Mount to wizytówka nowego menedżera Evertonu. Pomocnik reprezentacji Anglii, tak jak Dele Alli zresztą, podziwiał „Lampsa”, kiedy ten był jeszcze czynnym piłkarzem. Na współpracy z nim skorzystał na tyle mocno, że do dziś, mimo że od przyjścia Thomasa Tuchela na Stamford Bridge minął ponad rok, jest tam kluczową postacią.
ROLA SZTABU
Lampard przyznał, że nie kontaktował się z Carlo Ancelottim i Rafą Benitezem, u których grał przecież jako piłkarz Chelsea, a którzy to prowadzili wcześniej Everton. Anglik chce budować drużynę na swoich zasadach, choć nie zamierza pozbywać się charakteru klubu, zostawiając w sztabie Duncana Fergusona, długoletniego asystenta kolejnych menedżerów z Goodison Park.
W teamie Lamparda pojawi się jednak nowa twarz, choć dobrze znana kibicom w całej Anglii, Ashley Cole. Najlepszy lewy obrońca w Anglii z czasów gry obecnego trenera Evertonu w reprezentacji, ma wspomóc zawodników swoim długoletnim doświadczeniem na najwyższym poziomie. Kiedyś obaj wygrali mnóstwo meczów i trofeów dla The Blues, dziś spróbują wykombinować, jak postawić na nogi inną ekipę Premier League. Lampard uważa, że Cole to bardzo dobry szkoleniowiec młodego pokolenia, który wciąż chce się uczyć.
Oprócz Cole’a do sztabu dołącza Joe Edwards, związany wcześniej z Chelsea przez 27 lat. Zaczynał jako junior na Stamford Bridge, potem w bardzo młodym wieku został szkoleniowcem, aż wreszcie asystentem Tuchela w drodze po Puchar Europy. Lampard był jednak w londyńskim klubie legendą i Edwards zaufał człowiekowi, którego znakomicie zna i podziwia.
KLUB LUDU PRACUJĄCEGO
Nowy menedżer Evertonu twierdzi, że nie interesuje go obecna pozycja w tabeli ligowej. Mając w CV kilka cennych doświadczeń – wzloty i upadki w Chelsea, maraton w Championship, długoletnią grę na bardzo wysokim poziomie, stara się zawsze patrzeć na to co zrobić, by poprawić sytuację drużyny, z jaką jest związany. – Ludzie szybko zobaczą na czym polega mój etos pracy – zapowiada.
Etos. Kibice na Goodison Park tęsknią za tym słowem. Jego symbolem przez lata byli tacy zawodnicy jak Leighton Baines, Leon Osman, czy Phil Jagielka. Trudno ruszyć dalej, kiedy cały czas musisz wspominać. To najważniejsze zadanie stojące przed Lampardem – sprawić, by ci wszyscy, którzy kochają Everton, przestali żyć przeszłością. Zwłaszcza niedawną, bo ostatnich sześć lat nadaje się jedynie do zapomnienia.
David Moyes określił kiedyś Everton mianem „People’s Club”, odnosząc się bezpośrednio do tego, że miejsce, w którym przyszło mu pracować przez ponad dekadę ma mocne korzenie w klasie robotniczej. Być może dla tych właśnie ludzi widok Delego przyjeżdżającego na jeden z pierwszych treningów w ośrodku Finch Farm wymuskanym Rolls-Royce’em to trudny do zniesienia obrazek, ale kto wie, czy nie jest zupełnie na odwrót i taka migawka ze świata luksusu rozbudza jeszcze mocniej marzenia o lepszych czasach czekających tuż za rogiem. Pierwszy test już w sobotę, w Pucharze Anglii. Rywalem Brentford, który także postanowił dać nowe życie pewnemu znanemu piłkarzowi. Christian Eriksen na pewno jednak nie zagra w tym spotkaniu, treningi z nowym zespołem zacznie dopiero po weekendzie. Coś jednak, oprócz przeszłości w Tottenhamie, łączy go z Dele – obaj chcą wrócić do reprezentacji swoich krajów i odgrywać w nich ważne role.
Komentarze 0